czwartek, 22 maja 2014

Żądza mordu i podróż z Ha Long do Hanoi


























Powoli ogarniała mnie żądza mordu. Nie tylko mnie. Nawet w tych, którzy większość trasy z Ha Long do Hanoi przechrapali, zaczęły kiełkować zbrodnicze plany.
Aby zdążyć na popołudniowy samolot z Hanoi do Nha Trang musieliśmy być najpóźniej o siedemnastej na lotnisku. A w południe pływaliśmy jeszcze po zatoce Ha Long.
Wynajęcie samochodu z kierowcą wydawało się rozsądnym rozwiązaniem zważywszy, że autobus wlókł się 4 godziny a w Hanoi stawał z pięć razy. Prosty rachunek wskazywał na zdecydowane oszczędności czasowe poczynione za pomocą samochodu. Nie chcieliśmy utkwić na lotnisku, patrząc na oddalający się samolot.
Oj, ale żałowaliśmy potem tego wyboru.
Kiedy my pakowaliśmy się do vana, reszta naszej grupy, która przyjechała razem z nami autobusem, wygodnie siedziała w restauracji, pijąc piwo.
Czas pokazał, że nasz pośpiech był absolutnie niepotrzebny, a ich beztroska jak najbardziej na miejscu.
Nasz kierowca okazał buddystą pod każdym względem. Na dodatek był głuchy na nasze zaczepki, dowcipy, dobre rady a na końcu błagania. Dużą rolę odegrał pewnie problem językowy.
Podejrzewaliśmy, że wyprawa do Hanoi była jego pierwszą podróżą do stolicy. Na dodatek nabraliśmy pewności, że do dzisiaj jeździł po wiejskich drogach i na dodatek tuk-tukiem.
160 km do Hanoi jechał z przeciętną prędkością 35 km na godzinę. Nie myślcie, że to znaczy, że jechał bezpiecznie. Wyprzedzały nas nawet rowery. Te były wyprzedzane przez skutery, a te z kolei przez samochody. Czyli jednocześnie wyprzedzały nas po cztery pojazdy naraz. I to zarówno z prawej jak i z lewej strony. Najpierw z przerażenia a potem z rozpaczy waliłam głową o plecak. Cześć pasażerów zagrzewając kierowcę do większego entuzjazmu śpiewała Międzynarodówkę.
Wszystko na nic. Wskazówka na szybkościomierzu ani drgnęła ponad 35.
Zagryzając nerwowo palce, siłą woli pchaliśmy samochód i modlili w duchu, żeby samolot miał opóźnienie.
Najsmaczniejszy moment miał jednak dopiero nadejść.
Wjazd do Hanoi powitaliśmy jak pojawienie się proroka. Z nadzieją, radością i łzami wzruszenia. Niestety, przedwcześnie.
Mapa, GPS (a jakże, w aucie był takowy), telefon do przyjaciela nie były żadną gwarancją sukcesu.
Nasz kierowca parł do przodu. My już wiedzieliśmy, że nie wie dokąd jedzie. I zdawaliśmy sobie sprawę, że jeżeli nie zareagujemy, to resztę życia spędzimy błąkając się po Hanoi.
Najpierw machaliśmy rękami, potem zaczęliśmy wrzeszczeć a na koniec MMŻ złapał za kierownicę. Skręcaj! Skręcaj! Skręcaj! Darliśmy się jak opętani, mijając nasze skrzyżowanie.
Mogliśmy sobie ryczeć we wszystkich znanych językach. Niestety, nie po wietnamsku.
I nagle stał się cud, Po przejechaniu kolejnych 300 metrów kierowca załapał, że atmosfera w samochodzie zgęstniała i niektórzy szykują się do powieszenia się na pasach bezpieczeństwa.
Stanął i....zaczął zawracać.
Jeżeli dotychczas modliliśmy o dotarcie na lotnisko, to w tej chwili zaczęliśmy robić rachunek sumienia. Czteropasmowa ulica w centrum miasta. Jedzie nią jakieś 3 miliony pojazdów wszelkiego rodzaju, we wszystkich kierunkach. A na środku my jak krowa w Bombaju. Najpierw stoi, a potem powoli i z dostojeństwem zaczyna zawracać.
W thrillerach bywają momenty zamrożenia akcji. Zazwyczaj wtedy, gdy świat robi fikołka. Uwielbiam te sceny a im większa zadyma na drodze z udziałem żelastwa, tym większą mam frajdę. Moja ulubiona scena to karambol na autostradzie z filmu „Wyspa”. Ale to nie oznacza, że sama lubię być bohaterem akcji. Wolę miękki fotel i kieliszek czerwonego wina. Mocnych wrażeń lubię doświadczać sadząc np. rzodkiewki.
Przez chwilę panowała cisza a potem ktoś włączył z powrotem dźwięk. Dziesiątki nerwowo reagujących Wietnamczyków wcisnęło klaksony i hamulce.
A my jak transatlantyk, majestatycznie, zamrażając na chwilę ruch kołowy w Hanoi zrobiliśmy zwrot o 180 stopni.
Nie zabiliśmy kierowcy tylko dlatego, że nie mieliśmy czasu.

Dzięki temu zdążyliśmy na samolot.





2 komentarze:

  1. Ha, ha, niezle, a jednak cuda sie zdarzaja i nie trzeba znać jezyka ojczystego aby...lekko wymusić zmianę planow..jazdy:)najważniejsze, że zdażyliście na samolot i wrociliscie szczesliwie.A swoją drogą...widzę, ze na deogach to istny cyrk...motorki swoje, samochody swoje i bądź tu mądry...:))
    Pozdrawiam Was serdecznie:)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Przygoda pelna adrenaliny. Czytam i jakbym siedziala z Wami w aucie Limonko. Nie wiem czemu ale wyobrazam sobie, ze bez klimatyzacji (chyba zeby temperatura wrazen nie opadala) :)

    OdpowiedzUsuń