czwartek, 27 września 2012

Biały wieloryb i omlet korsykański




Czy ktoś może się pochwalić samodzielnym poskładaniem rogowej kanapy? Potwór ma 2 i pół na 2 pół metra i 12 poduszek. Zajmuje tyle miejsca, że gdybym postawiła zamiast niego w salonie jacht dalekomorski, to efekt byłby podobny. No tak, ale w gromadzie sobie podobnych…wyglądał podobnie do nich.
Wracając do majsterkowania. Mam dwie lewe ręce. Nie umiem prawidłowo przykręcić żarówki. Skąd u mnie taki przypływ sił twórczych i samozaparcia?  To nie promienie kosmiczne ani ingerencja sił nadprzyrodzonych. To smutek i rozpacz były siłą sprawczą i motorem napędzającym.
W samotności, opuszczona przez kolejne Dziecko zamiast rwać włosy z głowy i oddawać się czarnej rozpaczy, wzięłam do ręki śrubokręt i stworzyłam dzieło swego życia. Przynajmniej jeśli chodzi o rozmiary.  Chciałoby się powiedzieć : matka potrafi. Nie wiedziałam tylko, że skręcać meble.
Usiadłam sobie potem na podłodze naprzeciw mojego działa i zadumałam nad ostatnimi wydarzeniami w moim życiu. Oj, działo się działo. I ciągle się dzieje.
Dziecko pożegnałam. Niech teraz kroi te swoje geny, mnoży komórki, mutuje wirusy. Może znajdzie coś, czego inni szukają.  A mnie jest smutno. Czyli plus i minus.
Prawie się przeprowadziłam. Ale o tym sza. Prawie robi wielką różnicę. Prawie plus
Dziś poskładałam białego meblowego wieloryba. Wielki plus
Zjadłam kolację, choć w okolicy nie było nikogo do towarzystwa. I nie była to kromka chleba z serem. Ogromny plus.
Suma plusów wynosi 4. Całkiem zadowalająco jak na zrozpaczoną matkę.

Oto moja kolacja



Omlet korsykański

Skoro skojarzenia przy majsterkowaniu miałam morskie (patrz jacht i wieloryb), to kolacja zrobiła się w temacie. Omlet korsykański podpatrzyłam kiedyś u Nigelli. Od tamtej pory często zmienia swój skład, ale zawsze mi smakuje.

2 jajka
szczypta soli
2 szczypty pieprzu
10 cm pora (tylko jasna część)
pół białej cebuli, pokrojonej cieniutko.
odrobina świeżego chilli, drobno pokrojonego
sery, po łyżce (np.: cheddar, stilton, pecorino), pokrojone w centymetrową kostkę
2 łyżki oliwy do smażenia

Potrzebujemy dużej patelni. Na niej rozgrzewamy oliwę i wrzucamy na nią cebulę, pora i chilli. Jajka myjemy, wlewamy do miski i rozbijamy rózgą. Dodajemy sól.
Na lekko podsmażone warzywa wlewamy jajka i zmniejszamy ogień. Po dwóch minutach posypujemy omlet serami i pieprzem. Przykrywamy patelnię na 2 minuty. Składamy omlet na pół i znów przykrywamy pokrywką na minutę.
Zdejmujemy pokrywkę i wykładamy omlet na talerz.
Jako dodatek pięknie smakuje do niego dojrzała figa.



Smacznego i życzę wszystkim wielu powodów do uśmiechu 

wtorek, 25 września 2012

Tylko zachwyt





Z dołu dobiegają mnie dźwięki rozmowy. To Kuba Wojewódzki przepytuje Karola Strasburgera. Potrząsam głową ze zdziwieniem. „Apetyt na życie”. Czy ten człowiek mówi to poważnie? Kto jeszcze nie napisał książki kucharskiej. O, przepraszam. Pan Karol napisał coś więcej niż książkę kucharską. I zapewne ma pewność, że jego dzieło będzie wyjątkowe. Ciekawe w ilu egzemplarzach się sprzeda?
Czy nie można by po prostu robić tego, co wychodzi nam najlepiej. Niech szewcy robią buty, lekarze leczą a pan Karol niech opowiada dowcipy w Familiadzie.
No tak, ale co wtedy robiliby ci, co znają się na wszystkim lub na niczym? Wiem, ciągle byliby politykami lub celebrytami.
Zostawiam te telewizyjne klimaty. Szkoda na nie czasu.
Nie mam zamiaru narzekać na polityków, pogodę, głupie programy i tak dalej. Nie mam zamiaru w ogóle narzekać. Przeglądam zdjęcia zrobione ostatnio na tak zwanym łonie i dochodzę do wniosku, że ta strona życia jest mi średnio potrzebna. Kiedy jestem żądna adrenaliny, wystarczy, że spróbuję włączyć się do ruchu na „jedynce”. Potem już spokojnie mogę się zakopać na mojej wsi.





Dziś będą tylko zachwyty. Nad łąkami, zaczynającymi przybierać coraz cieplejsze barwy. Nad porankami, które otrząsają się z resztek mgły dopiero przed południem. Nad słońcem, które mimo, że już jesienne, sprawia nam takie letnie niespodzianki jak ostatnio. Nad spokojem, ciszą i prowincją, którą kocham całą sobą.


Zobaczcie, zresztą, sami.


Gotowanie może poczekać. Nie mam dziś ani ochoty ani potrzeby urozmaicania sobie  życia. To, co dookoła mnie, w zupełności mi wystarczy.




Pozdrawiam was serdecznie i życzę spokojnej nocy

poniedziałek, 24 września 2012

List do Sylwii czyli placki






Zarzucono mi dziś, że nie ma u mnie zwykłych przepisów. Że omijam placki ziemniaczane, kluski, pierogi i nie wiem co jeszcze. Że zajmuję się jakimiś kulinarnymi antypodami a pod nosem mam kwiat polskiej kuchni w postaci łazanków. Czas to naprawić. Jakiś czas temu wspomniałam, że jeśli ktoś robi coś po mistrzowsku, to po co się z nim ścigać. Wolę urządzić dwubój kulinarny. Wtedy raz on gotuje swoje popisowe danie, raz ja.
Ale okazuje się,  że są potrawy, które tak oczywiste w swojej prostocie, mogą zdrowo namieszać.  Każdy potrafi usmażyć placki ziemniaczane. Pewnie próbowaliście ich w wielu domach. I założę się, że smakowały różnie. Placki, pierogi czy szarlotka to sztandarowe potrawy większości polskich kuchni. Niektóre przepisy przekazywane z pokolenia na pokolenie są traktowane z nabożną czcią i biada, jeśli żona, narzeczona, teściowa, dziewczyna, chłopak czy zięć ośmieli się wprowadzać jakieś nowatorskie nowinki. Przepis babci jest święty.
Droga Sylwio.  Nasza druga połówka jest człowiekiem z jakąś tam kulinarną przeszłością. Dostaje się nam z całym dobrodziejstwem wad, zalet i niestety, przyzwyczajeń. Mamusia zawsze gotowała najlepiej. Mamusia zawsze wie, co synuś zjadłby na obiad. Mam to szczęście, że nie musiałam niczego udowadniać. Moja teściowa jeszcze nie ugotowała niczego , co nadawałoby się  do zjedzenia. Mam głęboką nadzieję, ze nawet jeśli to przeczyta, to podejdzie do tego z wrodzonym jej poczuciem humoru.
Tak, więc, droga Sylwio. Najważniejsze, to się nie przejmować. Jeśli Mu nie smakuje , to co Mu z miłością ugotowałaś, to trudno. Z Mamusią rzadko kto wygrywa. Niech je te placki u Mamy. Ty zrób mu polędwicę Wellington lub makaron z owocami morza. Stawiam wszystkie swoje garnki, że tego u Mamy nie jada.
A jeśli jesteś uparta i lubisz wsadzać palec między drzwi, to próbuj aż sięgniesz ideału. Ja  mam dla ciebie moja propozycję placków ziemniaczanych. Pamiętaj tylko, że placki są jak linie papilarne, u każdego inne.



Placki ziemniaczane nie babci Danieli

1,5 kg obranych ziemniaków
1 jajko
1 żółtko
3 obrane cebule
3  obrane ząbki czosnku
2 łyżki mąki pszennej
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka suchego tymianku
pieprz
olej do smażenia

Od razu zaznaczam, że tarcie ziemniaków to nie moje klimaty. Mam mikser i w nim dokonuję ziemniaczanej masakry. Moja Mama na samo wspomnienie o tak obcesowym traktowaniu kartofla dostaje gęsiej skórki. Wy zróbcie jak chcecie. Jeśli lubicie otarte knykcie, to trzyjcie sobie do woli.
Ja do miksera ładuję wszystkie wymienione wcześniej składniki, oprócz mąki i oleju. Miksuję z minutę, wylewam do miski, sprawdzam jak mieszanka smakuje i dosypuję mąki. Mieszam, rozgrzewam olej na patelni i smażę po cztery placki na jeden raz. Pamiętajcie, że oleju musi być raczej sporo, bo placki lubią sobie popływać. Usmażone na złoto odstawiam na talerz wyłożony papierowymi ręcznikami.
Placki, w ten sposób smażone, można wziąć w dwa palce i nie omdleją (to ich wyższość nad okazami bez mąki). Są chrupkie i puszyste. Kto się jeszcze waha, niech porzuci obawy.



Udanego tygodnia życzę i smacznego

P.S.
W mojej wersji placki dopełnia śmietana (kwaśna) i cukier. Wiem, że to połączenie u pewnego Hindusa spowodowało zastój w kwestii oświadczyn , gdy polska narzeczona okazała się wyznawczynią takiej wersji.
Wszystko się dobrze skończyło, choć musiała obiecać, że oszczędzi chłopakowi takich doznań. 
MMŻ nieodmiennie lubi placki z ostrym mięsno- paprykowym sosem. Dla każdego coś dobrego. 

czwartek, 20 września 2012

Wpis nieco niepoprawny czyli jak nie piec chleba




Nie chciało mi się czekać na moment, kiedy piekarnik obwieści światu upieczenie chleba. Godzina była zbyt ekstrawagancka, jak dla mnie. O tej porze lubię raczej zakopać się w pościeli niż pilnować czy chleb ma brązową skórkę. Wiem, że to występek niewybaczalny. Jednak skoro już zaczęłam akcję „mea culpa” to powiem, że nie był on moim jedynym wczoraj wykroczeniem chlebowym.
Teoretycznie do upieczenia chleba wzięłam się dnia poprzedniego. Wtedy jeszcze wszystko szło jak należy. Zakwas został grzecznie dokarmiony, słonecznik uprażony. 
Rankiem nastąpiło jakieś dziwne przyspieszenie czasowe. Nagle zrobienie czegoś, co codziennie zajmuje mi kwadrans, zajęło mi pół godziny. A potem wszystko nabrało tempa i wyrobienie chleba odbyło się w biegu. Coś tam wymieszałam, michę przykryłam i miałam nadzieję, że w pewnym momencie czas obiektywny i  mój czas subiektywny jakoś się zsynchronizują. To nastąpiło dobrze po północy. Do tego czasu  chleb sobie żył własnym zakwasowym życiem, a mnie nękały wyrzuty sumienia. Krótka wizyta w domu uzmysłowiła mi, że być może śniadania jutro nie będzie (chyba, że sięgniemy po płatki). 
Skoro nie miałam na to wpływu, to spokojnym krokiem, po wszystkich atrakcjach wieczoru, wkroczyłam nocą do kuchni. Chleb osiągnął już postać rozpaczliwej, bladej masy. Wyrósł i chyba miał zamiar opuścić moją kuchnię, czemu się  nie dziwię, biorąc pod uwagę, jak go potraktowałam. Zanim rozgrzałam piekarnik, policzyłam sobie, że teraz muszę przy nim siedzieć najbliższe 1,5 godziny, żeby: 
                                                   a) dotrzeć do temperatury 230 stopni 
                                                   b) włożyć chleb do piekarnika
                                                   c) po dziesięciu minutach zmniejszyć temperaturę
                                                   d) posmarować chleb wodą 20 minut przed końcem pieczenia
                                                   e) wyjąć bochenek po upieczeniu z formy
                                                   f) położyć chleb na kratce
Wszystkie te czekające mnie etapy wydawały mi się czystym okrucieństwem. Próbowałam zainteresować  MMŻ nocną wartą przy piekarniku. Niestety, kiedy ja przekładałam ciasto do foremki, MMŻ zajmował już pozycję horyzontalną. Potem jeszcze rzeczowo stwierdził, że nie obudzi go nawet trzecia wojna światowa, a co dopiero jakieś nieśmiałe „ping” piekarnika.
Jeszcze raz przejrzałam punkty programu nocnego pod tytułem „pieczemy chleb” i doszłam do wniosku, że spokojnie mogę się ograniczyć  do pozycji „a” i „b”.  A z całą resztą chleb sobie sam poradzi.
Tak też zrobiłam. Zanim zasnęłam, do sypialni dotarł zapach, jakbym spała na zapleczu piekarni. Jeszcze mi przemknęła myśl, że chyba nie jest źle skoro pachnie i zasnęłam. 
Rano pomaszerowałam do kuchni aby rzucić okiem na to, co wczoraj zapowiadało się jako chleb.



Może nie jest to ósmy cud świata. Na sto procent wyjmowałam już pieca ładniejsze egzemplarze. Ale biorąc pod uwagę, że potraktowałam go po macoszemu, to rezultat i tak jest imponujący. I wiecie, że  smakował nam bardzo. Skórka, niestety, po bokach nieco rozmiękła, bo noc spędzona w foremce zrobiła swoje, a góra na pewno nie była błyszcząca,  ale śniadanie zjedliśmy z apetytem.
Do czego ta moja spowiedź prowadzi? Otóż, moi mili, nie traktujcie dosłownie tych wszystkich żelaznych zasad  pieczenia chleba. Czasami wszystko odbywa się zgodnie ze sztuką piekarniczą i chleb ma jak w raju. Zaś efekt jest żałosny. A czasami chleb ma warunki jak żołnierz w okopach i wychodzi z tego piękny okaz pieczywa.



Chleb (przypadkiem) nocny z ziarnami

Dzień wcześniej rano
Wyjąć zakwas z lodówki i dokarmić

Wieczorem:

I część:
35g siemienia lnianego
100g wody

II część:
75 g mąki pszennej chlebowej
2 łyżki zakwasu żytniego
90g wody
W dwóch miseczkach mieszamy jedną i drugą część. Obie miseczki przykrywamy folią i zostawiamy do rana.

Rano dnia następnego :

część I i II z dnia poprzedniego
15 g pestek dyniowych
20g pestek słonecznika (jeśli macie taką potrzebę, możecie te pestki uprażyć)
380g mąki pszennej chlebowej
40 g mąki żytniej razowej
170g wody
10 g soli
1 łyżka czarnuszki
szczypta kozieradki (dodatki są zupełnie nie obowiązujące, dodajecie, co lubicie)

Do sporej miski wlewamy i wsypujemy wszystkie składniki oprócz soli, czarnuszki i pestek. Mieszamy kilka minut na wolnych obrotach, dolewając wody. Kiedy składniki się połączą zwiększamy obroty i wyrabiamy jeszcze z 10 minut. Na tym etapie dosypujemy sól, przyprawy i ziarna.
Chleb może się nieco kleić, ale nie martwcie się, nie wpłynie to jego jakość.
Kulę wyrobionego ciasta przekładamy do naoliwionej miski i nakrywamy workiem foliowym. Po godzinie składamy je jak kopertę i znów zostawiamy na godzinę. Po niej przygotowujemy foremkę, czyli smarujemy ją oliwą i wysypujemy otrębami. Składamy ostatni raz ciasto i wkładamy do formy. Przykrywamy i czekamy aż urośnie. Czyli jakieś 2 godziny.
Nagrzewamy piekarnik do 230 stopni, wkładamy do niego pojemnik z lodem i nasz chleb. Po 10 minutach zmniejszamy temperaturę do 210 stopni i pieczemy jeszcze 35 minut.
Wyjmujemy z pieca, smarujemy bochenek gorący zimną wodą, żeby skórka byłą chrupiąca, wydostajemy z formy i stawiamy na kratce, żeby ostygł.
Tak wygląda upieczenie tego chleba zgodnie z literą przepisu. Ale, że nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli, to i tutaj możliwe są odstępstwa od normy.
Tym razem skończyło się bardzo smacznym śniadaniem a płatki ciągle mieszkają w szufladzie. 


Pięknego dnia życzę i smacznego

wtorek, 18 września 2012

Dżem z chilli czyli uwaga: niebezpieczeństwo!




Papryka to niebezpieczna broń. Nie przesłyszeliście się, niebezpieczna. Ktoś, kto wpakował sobie palec do oka po wcześniejszym kontakcie z tym ognistym warzywem, ten wie,  że z papryką nie ma żartów.  Najgorsze jest to, że nigdy nie wiadomo jaka dawka śmiertelnego niebezpieczeństwa tkwi w tym czerwonym maleństwie (choć żółte też potrafią zaskoczyć). Jeśli więc zostaniecie napadnięci w ciemnym zaułku, dobrze by było, gdybyście wcześniej robili np.ostre leczo. Wsadzenie do oka palca, uzbrojonego w kapsoicynę jest porównywalne do ciosu poniżej pasa. Och, już widzę te nagłówki: ”Zbrodniczy plan unicestwiony przez czerwone maleństwo” lub „Nie daj się zaskoczyć! Noś ze sobą papryczkę”.
Monthy Python przeoczył ten oczywisty przykład niebezpiecznej broni.
Ale papryka ma też drugie oblicze. Jeśli podejdziecie do niej z należytą ostrożnością, to możecie być pewni, że będzie wam „jadła z ręki”. Wspomniane wyżej leczo to letni cud świata. Faszerowana papryka warta jest każdej minuty spędzonej w kuchni. Grillowana papryka skojarzona z owczym serkiem i odrobiną oliwy nie wymaga żadnych dodatków oprócz świeżego chleba. Łagodnie to wygląda, prawda?
Ja mam dla was inne wcielenie  papryki. Na słodko. W postaci dżemu. Ale nie myślcie, że taka wersja to jakieś warzywne nudy z dodatkiem cukru. O, co to, to nie.
Ten dżem raczej nie nadaje się na kanapkę dla przedszkolaka. Chyba, że smarkacz ma wyrafinowane gusta śniadaniowe. Ten dżemik ma w sobie moc wulkanu, gorąc lawy i słodycz miodu. Dla lubiących sery np. pecorino czy fontina taki paprykowy dodatek świetnie zastępuje miód czy konfiturę morelową. I na dodatek ma drugie dno. Zostawia po sobie wspomnienie nie tylko słodyczy ale swoją ostrością podnosi nieco ciśnienie. Zimne mięsa z jego dodatkiem też są warte grzechu.
I absolutnie nie można go traktować lekceważąco. To nie jakieś tam kremy czekoladowe czy bezsmakowe mazie. To charakterny element zastawionego stołu. Możecie go postawić obok musztardy angielskiej czy świeżo  utartego chrzanu. Takie towarzystwo zdecydowanie bardziej mu pasuje niż powidła.





Dżem z chilli

8 papryczek chilli (u mnie mieszanych: długich i okrągłych, bo takie mi urosły)
1 główka czosnku
100 g imbiru
1 gałązki trawy cytrynowej
2,5 szklanki cukru
pół szklanki wody
3 łyżki sosu rybnego
1 łyżeczka sosu sojowego
otarta skórka z 4 limonek
sok z czterech limonek
2 łyżki octu ryżowego



Przyrządzenie tego dżemu jest łatwiejsze od usmażenia powideł.
Wszystkie składniki miksujemy w mikserze lub blenderem. Wyjmujemy garnek z grubym dniem. Do niego wlewamy zawartość miksera. Gotujemy na małym ogniu, często mieszając aż odparuje 1/3 płynu. Mówiąc po ludzku, zawartość garnka musi zgęstnieć. Tylko nie przesadźcie z odparowywaniem, bo zrobi wam się ciągnący ulepek. Ja mam to doświadczenie za sobą. Zamiast dżemu zrobiły mi się krówki z chilli. Też ciekawie ale nie o to mi chodziło.
Gorący dżem pakujemy do słoiczków i mocno zakręcamy. Studzimy i namawiamy najbliższych do degustacji.



Smacznego

Wpis bierze udział w akcji "Paprykujemy"

piątek, 14 września 2012

Wieszamy obrazki czy pieczemy sernik czekoladowo miętowy




A może upieczemy ciasto?
Kilka dni przed wyjazdem, po załatwieniu spraw bardziej i mniej ważnych,  można pozwolić sobie na pewną rozpustę. Tym bardziej, że najbliższe domowe ciasto Córka zje dopiero w grudniu. To ciasto to jej wybór. Właśnie włożyłam formę do lodówki. Zielone kuleczki* na ozdobę już czekają na swoją kolej. Na razie muszę zająć się sprawami nieco bardziej przyziemnymi. Wiercenie dziur w ścianach jest jak najbardziej przyziemne. Mój fachowiec od wszystkiego (czyli tu coś pomalować, tu wymienić rurkę, tu coś przykręcić) z entuzjazmem podszedł do wiercenia dziur w ścianach. Ale tylko do czasu aż go nie uświadomiłam, że te dziesięć haków, które sobie dzielnie przygotował, to zaledwie początek. O domu stanowią nie jego mury ale ich zawartość. Postanowiłam więc zawiesić wszystko, co wcześniej upchałam do kartonów. Nonszalancja i pobożne życzenia towarzyszyły mi w tym przedsięwzięciu.  Skoro na razie muszę mieszkać, tam gdzie nie chcę, to przynajmniej otoczę się tym , co najprzyjemniejsze.
Przezornie ewakuowałam się po czterdziestym haku. Mam przeczucie, że sąsiedzi są na skraju załamania nerwowego. Do poniedziałku mam nadzieję emocje sąsiedzkie opadną. Swoją drogą, my to jesteśmy mistrzami wkurzania okolicy. A to burzymy ściany  lub wyrywamy schody, a to wieszamy na ścianach cały swój estetyczny dobytek. Na pocieszenie mogę światu obiecać, że kolejna przeprowadzka będzie  przeszkadzać jedynie sarnom i bażantom.
Na razie na skołatane nerwy proponuję herbatkę z melisą lub miętę.
Nam środek na uspokojenie nie jest potrzebny, ale miętę lubimy. Czekoladę też.
Razem wyszedł nam sernik czekoladowo miętowy.




Sernik czekoladowo miętowy

250 g mascarpone
4x125 g serka śmietankowego np. Turek
3 jajka
1 gorzka czekolada
210 g pastylek miętowych (użyłam czekoladek Wawel)
2 łyżki syropu miętowego
pół szklanki kremówki
pół szklanki mleka zgęszczonego słodzonego
2 łyżki budyniu czekoladowego

Na ciasto:
100 g masła
1 łyżeczka kakao
150 g ciasteczek typu digestive

Pianka śmietankowa:

200 ml kremówki
150 ml mleka
180 g marshmallows
kilka kropel barwnika zielonego



Na godzinę przed włączeniem piekarnika wyjmujemy wszystkie składniki ciasta na stół. Niech się dostosują do temperatury otoczenia.
Po godzinie włączamy piekarnik i nastawiamy temperaturę 190 stopni.
Zaczynamy od przygotowania ciasta. Masło musimy stopić a ciasteczka pokruszyć. Wałek, butelka, blender, sfrustrowany małżonek, każde spełni swoje zadanie. Ważne by z ciastek powstały okruchy. Do nich wlewamy stopione masło i wsypujemy kakao. Mieszamy dokładnie i wylepiamy ciastem formę do pieczenia. Pieczemy 15 minut i wyjmujemy, żeby wystygło.
Na garnku z wodą stawiamy miskę (pamiętacie, że nie powinna dotykać powierzchni wody, prawda?). Do niej wlewamy kremówkę i wkładamy połamaną czekoladę oraz pastylki miętowe. Kiedy woda pod miską zawrze, zdejmijcie garnek z pieca. Gorąca woda przez dłuższy czas będzie jeszcze parować i stopi nam zawartość miski.
W tym czasie mieszamy sery, mleko zgęszczone, rozmącone jajka i esencję waniliową. Nie miksujemy ale po prostu mieszamy. Kiedy zawartość miski ma jednolitą konsystencję, dolewamy jajka, a potem wystudzoną czekoladę. Wsypujemy budyń i znów mieszamy.
Formę z upieczonym ciastem bardzo starannie owijamy folią aluminiową. Będziemy piec sernik w kąpieli wodnej. Ona sprawi, że będzie jedwabiście kremowy. Przynajmniej mam taką nadzieję.
Wlewamy ciasto do formy i wkładamy do większej blaszki. Zagotowujemy wodę i wlewamy na blachę. Woda powinna sięgać przynajmniej do 1/3 wysokości formy. Ostrożnie przenosimy blachę z zawartością do piekarnika i pieczemy, nie otwierając drzwiczek, 55 minut. Potem czekamy aż sernik wystygnie w piekarniku.
Na górę położyłam piankę z marshmallows’ów.  Jako, że ciasto jest wyraźnie miętowe, to pianka jest delikatnie śmietankowa. A ozdoby znów miętowe.
Piankę robimy tak. Zagotowujemy mleko i zdejmujemy z pieca. Wrzucamy do niego marshmallows i mieszamy aż się rozpuszczą. Studzimy i wlewamy barwnik. Ubijamy na niezbyt sztywno kremówkę i delikatnie mieszamy (nie miksujemy!) z mleczną wystudzoną pianką. Wylewamy na sernik i całość wędruje do lodówki na noc.
Następnego dnia dekorujemy sernik i śmiało możemy go zaprezentować światu.


·        *Zielone kuleczki zrobiłam z masy cukrowej zmieszanej z syropem miętowym. Niestety pośpiech (spieszyłam się do wiercenia dziur) spowodował, że do sesji zdjęciowej kulki nie dotrwały w stanie zadowalającym. Nieco się rozpłynęły. Jak wiadomo, pośpiech jest wskazany tylko przy łapaniu pcheł. 




środa, 12 września 2012

Kolejne rozstanie i zupa marchewkowa z trawą cytrynową




Kolejne Dziecko wybiera mi się za morze. Co prawda, jak przytomnie zauważył  MMŻ, to tylko 40 kilometrów wody ale i tak nadeszły mnie refleksje. Aż żałuję, że większej ilości potomstwa nie zaplanowaliśmy. Może któreś wybrałoby los ojczyźniany.  Szklankę wody by podało, matkę staruszkę ręką swą młodzieńczą wsparło. A tak kolejne godziny na skype przede mną i spoglądanie w kalendarz, ile zostało do przyjazdu. Dzieci się podobno ma nie dla siebie, tylko dla świata. Możliwe, możliwe. Wydawałoby się, że wielokrotność zdarzeń w jakiś sposób nas uodpornia. Coś w tym jest. Wystarczy przytoczyć przykład ospy. Raz chorujesz, uodporniasz się na całe życie. Hurra!
Ale zaraz mój wewnętrzny sceptyk syczy mi do ucha: a jak się to ma do wizyty u dentysty? No właśnie. Znacie kogoś, kto jest uodporniony na dentystę? Ja też nie.
Co prawda dzieci mam dwie i może to za mało, żeby móc mówić o jakieś regularnej powtarzalności. Na razie ogarnęła mnie gorączka przedwyjazdowa. Czy dziecko ma buty zimowe? Czy bieliznę w zadowalającym stanie? Czy zabierze swój ukochany kubek? I żeby nie zapomniała o lekach. Dziecko jest już dużą dziewczynką i z pewnym pobłażaniem patrzy na moje miotanie. Oj, Mama, Mama. Damy radę. Tylko MMŻ zachowuje kamienny męski spokój. Nie takie rzeczy świat widział, więc powodów do stresu nie ma. Dla niego dopiero wybuch wulkanu na Mazowszu byłby powodem do lekkiego niepokoju. Cała reszta to nieistotne drobiazgi.
Dziecko zdrowe? Zdrowe.
Studia zaczyna? Zaczyna.
Ma gdzie mieszkać? Ma.
Będzie miało co jeść? Będzie.
Siostra blisko? Blisko.
Samo chciało? Samo.
To po sprawie.
Czy mnie to pocieszyło? Średnio.
Kiedy starsza córka po raz kolejny odlatywała po wizycie w domu i ja po raz kolejny szlochałam w drodze do domu, MMŻ zapytał czy tak już będzie zawsze. Będziesz kiedyś matką, to sobie odpowiesz na to pytanie.
Na razie cieszę się połową swego potomstwa i udaję, że czas stanął w miejscu. Matki są jednak strasznie egoistyczne. 

Na tym koniec mojego roztkliwiania się. To nie poradnik psychologiczny tylko blog o gotowaniu.
Dziś gotujemy zupę. Ognistego, energetycznego koloru. Aromatyczną i nieco jesienną.

Zupę marchewkową z trawą cytrynową

1 kg marchewki
1 cebula
1 ząbek czosnku
5-6 łodyg trawy cytrynowe
1 małe chili
2 liście kafiru (tylko jeśli macie)
litr bulion
1 łyżka oliwy
pół szklanki kremówki
sól, pieprz

Marchewkę obieramy, kromy na plastry. Zagotowujemy szklankę bulionu, wrzucamy do niego marchewkę i ewentualnie kafir. Trawę cytrynową miażdżymy i dodajemy do garnka z marchewką. Niech się gotują. Cebulę, czosnek i chili obieramy, kroimy i przysmażamy na łyżce oliwy. Nie musicie się starać, bo wszystko i tak wyląduje w mikserze. Kiedy marchewka jest miękka, wyjmujemy trawę cytrynową. Dobrze jest części najbardziej miękkie, czyli te od grubszego końca, odciąć i dodać z powrotem do marchewki. Łączymy część marchewkową i cebulową w mikserze. Solimy i pieprzymy. Miksujemy. Próbujemy i dodajemy tyle bulionu, żeby gęstość zupy byłą dla was zadowalająca. Na koniec wmiksowujemy śmietanę i ostatni raz dokonujemy próby smakowej. Koniec pracy.
Na talerz wylewamy porcję zupy i dekorujemy serduszkiem śmietankowym, wypełnionym np. pestkami dyni lub startym serem. Co kto lubi.



Smacznego i wracam do użalania się nad sobą

sobota, 8 września 2012

Ciasto z malinami, jeżynami i budyniową pianką





Wieje zimnem. Chmury są wyjątkowo dramatyczne. Czy  ktoś przewidywał taką pogodę na dziś. Zamiast obejrzeć co też meteorologia nam wróży na ojczystym skrawku podłogi, ja ustawiłam sobie  pogodę we Florencji. A tam jak byk dzisiaj rano 25 stopni. Siłą sugestii myślałam, że u nas będzie podobnie. Tymczasem machając MMŻ na pożegnanie dziś rano, obserwowałam niepokojące krople deszczu wiszące na gałęziach. Czyżby w nocy padało? Wyjście w giezełku na taras było dużą nieostrożnością. Zmroziło mnie do szpiku kości. A tego bardzo nie lubię.
Co to się dzieje? Koniec lata? Niedoczekanie. Nadejściu jesieni mówię stanowcze nie. Grzybów nie ma, czarny bez jakiś taki marniutki, listki na wiśni żółciutkie, jeżyny jak malowane  a nawłoć żółci się na złość kalendarzowi. Nie lubię jej, bo ona jest ostatnim kwitnącym zielskiem w okolicy. Za chwilę zostaną z niej tylko brązowe badyle. To co się dzieje w pajęczym świecie mogę tylko porównać do frontalnego natarcia. Pajęczyna jest wszędzie. Tylko poeta może pisać o „skrzących się wisiorach pajęczyn”. Dla mnie to śmiertelne zagrożenie.  Wszystko mi mówi, że czy mi się to podoba czy nie, pora wyjąc z szuflady szalik. Na razie taki cieniutki, niepoważny, ale już będący zwiastunem czegoś cieplejszego.  Chyba się rozpłaczę.
E… a może nie? Założę kalosze, rękawiczki, czapkę (no i całą resztę też) i pójdę zerwać malin i jeżyn. Zignoruję opasłe pająki i spróbuję znaleźć resztki lata.
Najważniejsze, to nie dać się zwariować. Ignoruję kalendarz i wracam do prognozy pogody we Florencji. Proszę, całe 28 stopni. Czy ktoś tu mówił o jesieni? 




Ciasto z malinami i jeżynami oraz pianką budyniową znalazłam na blogu Moje wypieki. Za pierwszym razem nie wiedzieć dlaczego pływało w tłuszczu. Zresztą ścieranie na tarce zamarzniętego na kość ciasta też nie było łatwe. Piekąc ciasto po raz kolejny uczyłam się na błędach.  I wyszło idealnie. Przepiękne połączenie słodkiego budyniu z bezą i lekko kwaśnych owoców.
Teraz, po gruntownym przetestowaniu, serdecznie polecam.

kruche ciasto:

2,5 szklanki mąki pszennej
250 g zimnego masła
2 łyżeczki proszku do pieczenia
3 łyżki cukru pudru
5 żółtek
2 łyżki kwaśnej śmietany

budyniowa pianka:

2 budynie śmietankowe
5 białek
1 szklanka cukru pudru
1 cukier waniliowy
pół szklanki oleju

2 szklanki malin i jeżyn

Jak najszybciej zagniećcie kruche ciasto. Najlepiej skorzystajcie ze sprzętu miksującego lub zagniatającego. Ciepłe ręce to wróg kruchego ciasta. Zagniecione ciasto podzielcie na dwie części w stosunku  1:3. Obie części włóżcie do woreczków a woreczki do lodówki.
Blaszkę wyłóżcie papierem do pieczenia. Po godzinie wyjmijcie ciasto z lodówki i rozwałkowujcie na placek wielkości blaszki. Nakłujcie widelcem i jeszcze na  pół godziny cschowajcie w lodówce. W tym czasie niech wam się nagrzewa piekarnik do 190 stopni.
Ciasto wyjmijcie z lodówki i pieczcie 15-20 minut aż nabierze złotego koloru. Wyciągnijcie z piekarnika i wystudźcie.
Kiedy ciasto stygnie przygotujcie budyniową piankę.
Białka ze szczyptą soli ubijcie na sztywno. Potem, jak przy tworzeniu bezy, dosypujcie po łyżce cukru aż do jego rozpuszczenia. Miksujecie cały czas jak szaleni. Kiedy beza jest sztywna i błyszcząca dosypujecie cukier waniliowy i znów po łyżce proszek budyniowy. Nie ma mowy o obijaniu. Nie zwalniacie tempa i wciąż miksujecie na całego. Kiedy ostatnia łyżka budyniu zostanie wchłonięta przez bezę, wlewacie bardzo cienką strużką olej. Jak przy robieniu majonezu.
Może się to wydać dziwne, ale ta nieprawdopodobna mieszanka bezy, budyniu i oleju da w rezultacie fantastyczną piankę.
Wylejcie pianę na ciasto, posypcie owocami i lekko je podtopcie. Teraz pora na drugą część ciasta, chłodzącą się w lodówce. Wyjmujemy ją z woreczka i ścieramy na tarce. Posypujemy w miarę równomiernie  ciasto w blaszce i wstawiamy całość do piekarnika. Tu w temperaturze 190 stopni powinno się piec przez 30 minut.
Potem wyjmujemy ciasto i studzimy. Kto lubi posypie je cukrem pudrem lub zje z lodami cytrynowymi.



Niech żyje lato i jego owoce!



Smacznego




piątek, 7 września 2012

Coś do chleba i nostalgiczne wspomnienia




Obiecałam dodatki do chleba, ale Kulinarnaja tak mnie skonfudowała, że nie miałam czasu na przepisy.
Zamiast pisać o smacznych dodatkach do chleba, ja zabłądziłam w gęstwinie blogów. Ile ich jest?! Ile się w nich dzieje!

Tak mnie to błądzenie pochłonęło, że dopiero pusty żołądek przywrócił mnie do rzeczywistości. Coś przecież obiecałam.
Rzadko robię kanapki, a właściwie robiłam. Nie mówię o czasach szkolnych, bo wtedy robienie kanapek było równie oczywiste jak matura w maju. Nakładanie warstw na chleb czy bułkę uskuteczniałam tylko na czas podróży. I nie dlatego, że podróż wiodła przez stepy czy pustynie. Raczej dlatego, że lubię chlebowe układanki.
Kiedy, więc, postanowiliśmy zmienić nawyki żywieniowe MMŻ, wiedziałam, że to będzie przyjemność.
Pasty do chleba dają ogromne pole do popisu. Te wszystkie humusy, taramasalaty, twarożki…sprawiają,  że zwykła kromka chleba staje się niezwykłą.
Odgrzebałam w pamięci pastę do chleba, którą robiła lata świetlne temu, mama naszego znajomego. Czasy były siermiężne (wiadomo, kartki) i wykarmienie stada młodych ludzi wymagało niejakiej gimnastyki.
Stosy kromek z pastą porową, stolik do ruletki i słuchanie Doors’ów o trzeciej nad ranem. To były czasy.
Dziś je sobie przypomnę, robiąc kanapkę w stylu lat osiemdziesiątych.
Jak zwykle, w przypadkach zbliżonych do ideału, mniej znaczy lepiej. Tu wystarczą cztery składniki.




Propozycja pierwsza: pasta porowa w stylu lat osiemdziesiątych

szklanka jasnej części pora, pokrojonego w cienkie półplasterki
pół szklanki startego żółtego sera (cheddar nadaje się idealnie)
2 łyżki majonezu
1 łyżeczka przecieru pomidorowego
szczypta białego pieprzu

Wszystkie składniki mieszamy ze sobą i chłodzimy w lodówce. Możemy przechowywać w zamkniętym pojemniku 2 dni.




Propozycja druga, nieco bałkańska:

pół szklanki mocno pokruszonej fety
2 łyżki pokrojonych oliwek
3 suszone pomidory
3 listki mięty
1 łyżka oliwy
pieprz

Oliwki, pomidory kroimy drobno, miętę siekamy. Mieszamy z fetą, oliwą i pieprzem. Chłodzimy.
Ten rodzaj mieszanki świetnie wypełnia też wydrążonego pomidora czy papryczkę. 




I tak można jeszcze przez długi czas snuć kanapkowe opowieści. Każdy dom ma swoje sprawdzone patenty. Lubię od czasu do czasu podejrzeć, co też inni kładą miedzy dwie kromki.

Smacznego  






środa, 5 września 2012

Nieco inny temat




Nie będę ukrywać, że poczułam się mile połechtana, kiedy Kulinarnaja nominowała mnie do Versatile Blogger Awards. Moja wiedza na wywołany temat była zerowa, więc trzeba było zadać sobie  nieco trudu, żeby wiedzieć więcej. Dziękuję ci Kulinarnaja za to wyróżnienie.
Po pierwsze należy wyróżnić 15 blogów i powiadomić o tym wybranych przez siebie blogerów. To bułka z masłem. Tylko dlaczego jedynie 15 skoro mogłabym nominować z 50?
Po drugie napisać o sobie siedem punktów. Tu już gorzej. Ale dam radę.
Po trzecie, podziękować blogerowi, który cię wyróżnił. Z radością.
I po ostatnie, zawiesić znak nagrody na swoim blogu. Tu jest trudniej, bo nie mam pojęcia skąd ten znak ściągnąć. Poszukamy, zobaczymy.
Oto moi faworyci:

Wydedukowałam, że są zasady, które obowiązują nominowanych.

Teraz czas na autoprezentację:

nie lubię brukselki
nie lubię, kiedy marzną mi palce
lubię ogromne mnóstwo rzeczy
matematyka nie jest moją mocną stroną
czytam dużo powyżej średniej krajowej
wpadam w obsesje muzyczne
mam bardzo kruche hobby



Pozdrawiam wszystkich gotujących, jedzących, czytających o gotowaniu i niejadków. Życzę smacznego dnia i dobrej zabawy

wtorek, 4 września 2012

Drugie śniadanie jako pretekst. Chleb z morelami i rodzynkami







Szkoda, że wcześniej  nie brałem kanapek do pracy- powiedział MMŻ odkrywczo. Zawsze mu mówiłam, że robię najlepsze kanapki na świecie. W szkole, nasze dziewczyny robiły kokosowe interesy wymieniając swoje śniadania na cudze. Z nawiązką. I nagle, po ponad ćwierćwieczu, okazuje się, że nawet MMZ można czymś zaskoczyć.
I pomyśleć, że właściwie został zmuszony do zabierania ze sobą drugiego śniadania. Racjonalne żywienie versus nieracjonalna waga. Koniec z żywieniem godnym drapieżnika czyli raz dziennie ale za to wiadro. Nastały czasy małych ale częstych posiłków. Stąd wzięło się drugie śniadanie.
Lubię robić kanapki. To zestawianie ze sobą składników. Dobieranie faktur i kolorów, smaków. Dwie kromki chleba są jak zagruntowane płótno. Wszystko może się na nim pojawić. Nie znoszę się powtarzać. Po tygodniu nigdy nie pamiętam czego użyłam do poniedziałkowej kanapki, a czego do wtorkowej.
Nikt nigdy nie robił dla mnie kanapek. Do szkoły robiłam je sobie sama, bo moja Mama wychodziła bardzo wcześnie do pracy. Potem nawet mi do głowy nie wpadło, żeby ktoś miał mi je zrobić. Ale wyobrażam sobie jak musi być przyjemnie i ekscytująco otworzyć pudełko z drugim śniadaniem i poczuć jego zapach a potem zgadywać jego skład.
Myślę, że taka sytuacja wywołuje uśmiech, bo kanapka też jest rodzajem informacji, którą szyfrujesz dla drugiego człowieka.
Podstawą każdej dobrej kanapki jest chleb. Warto poeksperymentować z mąką. W blogosferze aż kipi od przepisów jak upiec swój pierwszy chleb. Nawet wymówka „ja nie ma czasu” straciła na wartości od kiedy pojawiły się maszynki do pieczenia. W tym przypadku obecność piekarza jest zbędna.
Jakkolwiek byście tego chleba nie upiekli, satysfakcja jest równa zdobyciu Mont Blanc.
A musielibyście widzieć dumną minę MMŻ, kiedy tłumaczy znajomym, że w naszym domu chleb jest pieczony a nie kupowany.
Dziś więc pierwszy etap zrobienia kanapki, czyli dobry chlebek poranny, jeden z moich faworytów.



Chleb z morelami i rodzynkami czyli totalna łatwizna

400g mąki pszennej razowej
150g mąki pszennej białej
50g mąki żytniej razowej
7g suchych drożdży
300ml letniej wody
2 łyżki miodu
1,5 łyżeczki soli
garść drobno pokrojonych suszonych moreli
garść rodzynek

W wodzie rozpuszczamy miód i sól.
W dużej misce mieszamy wszystkie mąki i drożdże. Wlewamy powoli wodę i wyrabiamy ciasto. Podejrzewam, że większość z nas używa miksera. Przynajmniej w tej fazie pierwszej, klejącej. Jeśli tak, to miksujemy ciasto pięć minut powoli a potem zwiększamy prędkość i miksujemy jeszcze 7 minut. Pod koniec wsypujemy suszone owoce.
Pamiętajcie, że dolewanie wody najlepiej robić stopniowo. Jakieś tajemnicze siły sprawiają, że mając ten sam przepis, za każdym razem bywa inaczej. A to mąka jest bardziej sucha, a to warunki zewnętrzne bardziej wilgotne. Ćwiczenie czyni mistrza.
Zgrabną kulkę ciasta wkładamy do wysmarowanej oliwą miski i przykrywamy folią. Zostawiamy w spokoju na godzinę. Po godzinie składamy ciasto jak kopertę i znów zostawiamy na godzinę. Potem smarujemy olejem foremkę i wysypujemy ją otrębami. Tak przygotowana forma jest gotowa na przyjęcie ciasta chlebowego. Znów przykrywamy formę np. workiem foliowym i pozwalamy chlebkowi wyrosnąć. Trwa to około 1,5 godziny. Kiedy chleb podwoił swoją masę, włączamy piekarnik do 230 stopni. Do tak gorącego pieca wkładamy chleb (bez woreczka foliowego J).
Pieczemy z lodem czyli obok formy z chlebem stawiamy miseczkę z kostkami lodu.
Pieczemy w temperaturze 230 stopni 10 minut a potem zmniejszamy temperaturę do 210 i dopiekamy jeszcze 35 minut.  Potem wyjmujemy z foremki i smarujemy pędzelkiem zamoczonym w wodzie. Dzięki temu skórka będzie lśniąca.

Teraz czeka nas najtrudniejsze kilkadziesiąt minut. Chleb musi wystygnąć. Ale później już sama radość.



Smacznego a jutro zaproponuję wam dodatki do chleba

sobota, 1 września 2012

Tortowy wpis urodzinowy




Gdybym miała wybierać swój dzień urodzin, to byłby to 21 maj. Nie wyobrażam sobie bardziej odpowiedniej daty. Ktoś, kto pojawia się na świecie w maju musi być na starcie przyjaźniej usposobiony do świata. Wkoło zielono, pachnąco, kwitnąco. Wszystko dookoła dopiero nabiera rozpędu. Co roku podskakiwałabym z radości, że mam urodziny właśnie wtedy. I serdecznie współczułabym tym, którzy urodzili się np. w grudniu.
Ja nie dość, że urodziłam się zimą, to jeszcze na dodatek w dość nieszczególnym na urodziny dniu. Cały świat (dosłownie cały) jest pochłonięty zupełnie innym świętowaniem.
Postanowiłam więc sobie wymyślić coś, co w stu procentach będzie zaplanowane przeze mnie. Wydawałoby się, że skorzystam tutaj z możliwości i będzie to związane z moją ulubioną datą.  Nic z tego.
Bloga zaczęłam pisać ni stąd ni zowąd we wrześniu. Dlaczego nie w maju? Bo wtedy nie wpadło mi to głowy. I okazało się tak wciągające i przyjemne, że o dziwo nie tęsknię do innej daty.
Czy po roku wypada podsumowywać? Może troszeczkę. 
Wyliczmy więc: poznałam nowych ludzi, blogosfera okazała się przyjazna i inspirująca, rodzina się mnie nie wstydzi, MMŻ nieco się zaokrąglił, moja kolekcja talerzy i obrusów poszerzyła się znacząco.
Jakieś uwagi na przyszłość? Żeby nie opuszczał mnie zapał i żebym mogła bez wyrzutów sumienia zjeść, to co ugotuję. No i nie bądźmy kokieteryjni: żeby mnie czytano. Przecież po to się człowiek obnaża publicznie, żeby wirtualny świat go zauważył.



Dla wszystkich tych, którzy zaglądają do Morskich Cytrusów mam życzenia z okazji pierwszego roku. Niech wam się wszystko udaje tak, jak zaplanowaliście. Niech wam świat pachnie i smakuje niezależnie od pory roku.
Żeby wam się nigdy śmietana nie zwarzyła, czekolada nie rozwarstwiła a chleb wyrastał jak grzyby po deszczu.



Na swoje urodziny zaplanowałam sobie tort bezowy, zasypany owocami. Letnio - jesienny, kwaśno - słodki. Mało pracy, dużo świętowania. Zapraszam.

Potrzebujemy:
dużo owoców
pół litra śmietany kremówki

Śmietanę ubijamy, owoce myjemy, osuszamy. Większe sztuki kroimy. Na pierwszy blat bezowy wykładamy połowę śmietany a na nią jedną trzecią owoców. Przykrywamy drugim blatem. Znów nakładamy śmietanę i resztę owoców.




Pozdrawiam serdecznie i jak zwykle życzę smacznego życia.