poniedziałek, 17 października 2022

Bajanie i powrót (nie wiem czy wielki) a przy okazji tacos z jackfruitem




Oj leniu, ty leniu, chciałoby się powiedzieć. Ileż to postów zamieściłaś  w tym roku? Nawet trudno powiedzieć, że prowadzę bloga bo dwa wpisy na 10 miesięcy to raczej romans niż długotrwały związek. 

Nie da się zaprzeczyć, że temperatura nieco spadła a podnieta przychodząca z nowymi przepisami też jakby bledsza. Ze starych przyzwyczajeń pozostało mi robienie dokumentacji tego co ugotuję. Niestety, najczęściej przepis, który pojawił się spontanicznie, równie spontanicznie z mojej głowy znika a ja wpatrując się w zdjęcie zmuszam swoją pamięć do karkołomnych wygibsów by przypomnieć sobie szczegóły.

Nie wiem czy kiedyś wspomniałam jak wygląda u mnie hierarchia w układaniu poszczególnych elementów? Najważniejsze jest bajanie, potem zdjęcia a na końcu, z niejakim znudzeniem, zamieszczanie przepisu. Myślę, że ma to związek z niechęcią do czytania instrukcji obsługi. Przepis kucharski jest taką instrukcją. A ja ich nie lubię. Tylko, że żyć bez nich też trudno.

Zatęskniłam  bardziej za swoim bajaniem o tym i o tamtym niż za prezentowaniem wnętrza moich garów. Może powinnam poszukać miejsca gdzie indziej? Cóż kiedy i bajanie i kucharzenie sprawiają mi radość. Które większą? Prowadzenie bloga o gotowaniu jest pewnym mykiem, pretekstem by coś od siebie dorzucić. Przecież gdzie jak nie przy stole i przy dobrym jedzeniu odbywają się najciekawsze rozmowy? Co jak nie stół jest czasami i łodzią ratunkową, i deskami standup'u, i konfesjonałem?

Wspólne, smaczne jedzenie wygładza kanty, ośmiela, zachęca do bliskości. Gotujmy więc, jedzmy ale przede wszystkim spotykajmy się, rozmawiajmy, bądżmy razem.

Pandemia zatrzasnęła wiele drzwi, po kilkunastu miesiącach przymusowej izoalcji czasami musimy przypomnieć sobie jak to jest wrócić na łono plemienia. I tu kłaniaja się sprawdzone sposoby: rozpalenie ogniska, wspólna micha. Może nie dosłownie ale wiecie w czym rzecz. 

Stosując się do własnych zaleceń daję dobry przykład i wracam do bloga...gotuję, smakuję zapraszam.


Dziś zapraszam na tacos z jackfruitem

1 puszka jackfruita (nie słodzonego, bo i takie się trafiają), odcedzonego z zalewy

2 łyżki oleju

1 cebula, pokrojona w plastry

4 ząbki czosnku, zmiażdżone

0,5 łyżeczki soli

1 łyżka wędzonej słodkiej papryki

1 łyżka kuminu

1 łyżka chilli

3 łyżki brązowego cukru

2 małe papryczki chipotle z puszki (dostaniemy w Lidlu lub Kauflandzie)

3 łyżki sosu z chipotle (z wyżej wspomnianej puszki)

2/3 szklanki wody

0,5 szklanki pomidorów z puszki

3 łyżki soku z limonki

pieprz

Odcedzonego jackfruita kroimy w paski. Na oleju smażymy cebulę. Smażymy do lekkiego skarmelizowania się cebuli. Potem dodajemy jackfruita oraz kumim, paprykę i chilli. Karmelizujemy jackruita mieszając zawartość patelni. Po około 8 minutach dodajemy resztę składników, mieszamy i gotujemy na niewielkim ogniu kilka minut. Całość powinna odparować większość płynu i nabrać jednolitej brązowej barwy. Zdejmujemy garnek z ognia i przygotowujemy salsę oraz podgrzewamy tacos.

Na stole stawiamy miseczki z jackruitem, salsą, jogurtem i plastrami avocado. Kto lubi, dokłada cząstki limonki i np guacamole. Obok na deseczce kładziemy podgrzane placki.

Każdy nakłada sobie co chce i ile chce. Palce lizać. 



Smacznego 


wtorek, 21 czerwca 2022

Danie w rozsypce czyli sushi w misce i rozsypka w kuchni czyli niespodzianka

















Pozimowe otwarcie sezonu w domku pod lasem zawsze budzi dreszczyk emocji. Co tym razem Matka natura przygotowała nam w ramach wiosennej niespodzianki?  

Śpiącego na okiennicy nietoperza? Może stadko obcych w postaci wielokropkowych biedronek wtulonych w framugi okienne? Lub strzępy bielizny w szufladzie i malownicze dziury w ukochanym swetrze, łaskawie zostawione na pamiątkę przez zimujące w pokoju myszy? Pisałam już kiedyś o domku-niespodziance w odsłonie wiosennej. 

Niepewność rośnie wraz z przekręcanym w zamku kluczem. Czy uruchamiając łazienkę nie zostaniemy zaskoczeni uroczą acz niepożądaną fontanną, tryskającą beztrosko z pęknietej rury pod zlewem?

Hm, no i okiennice, tak te po zimie też mogą pokazać nam swoje mroczne oblicze nie otwierając się na życzenie. Przyszłość jest niewiadomą. 

Kiedyś, w zamierzchłych czasach, kiedy czasami parałam się zabawą farbami olejnymi uczyniłam obraz pod takim właśnie tytułem. Nic  wtedy o życiu i świecie nie wiedziałam. Tytuł  był zdecydowanie na wyrost i brzmiał tak...filozoficznie. Gdzieś, u kogoś zawisł na ścianie a dzisiaj mi się przypomniał gdy stałam przed drzwiami mojego własnego domu i nie wiedziałam co mnie za nimi czeka.

No cóż, otwieramy. 

Ile bym nie myślała, ilu niespodzianek bym się nie spodziewała, życie i tak weźmie nas z zaskoczenia. 

Tym razem w kuchni powitalo nas rumowisko. Sufit najwyraźniej zapragnął bliższych relacji z podłogą, bo zamiast tkwić w górze, opadł na podłogę. Piec, stół, szafki, zlew wszystkie kuchenne drobiazgi zostały przykryte tynkiem, kawałkami farby i ...ha, ha, ha... słomą. Nadmienię, że nasz "dom wiejski nieco spleśniały" został uczyniony w pierwszej połowie ubiegłego wieku. Nie, nie, absolutnie nie jest zabytkiem. Raczej bliżej mu do ruiny.

Wiecie jak w obecnych czasach wygląda kontakt i współpraca z fachowcem wszelakiego typu?

Jeśli nie dysponujecie pod własnym dachem lub w najbliższej zaprzyjaźnionej okolicy takim unikatem jak fachowiec, zapomnijcie o malowaniu ścian, wymianie instalacji czy kładzeniu kafelków. Panowie od ....(tu każdy wpisuje swoje nadzieje) są równie cenni jak woda na pustyni. I równie się cenią.

Domyślacie się w jaką stronę zmierza ta historia? 

Jest czerwiec, jest pięknie, jest rozszalała wiosna i jesteśmy my. W mieście. 

Rozumiecie? 

Postawię w tym miejscu kropkę i potrzymam was w napięciu jak dalej toczy się ta historia. Przejdę do stołu. Jakaś równowaga w naturze być musi.


Jako, że atmosfera zrobiła się gorąca a aura podkręca temperaturę, wypada podać coś na ostudzenie emocji.

Bez gotowania (no, może nie całkiem), bez szaleństw, ale za to modnie i smacznie. Sushi w misce. 

Nikt nie będzie sprawdzał czy sztukę zawijania (jak ten świstak z reklamy) opanowaliśmy wystarczająco biegle. Nic nie będziemy zawijać. Rozsypiemy malowniczo w misce i będziemy udawać, że to malarska abstrakcja.




Miska sushi 

ryż do sushi (przepis tutaj)

kawałek łososia, pokrojony w kostkę

1 mango, obrane i pokrojone w plastry

omlet z 2 jajek, zwinięty w rulonik i pokrojony w plasterki

marynowany imbir

plasterki rzodkiewki

ogórek zielony, pokrojony w słupki

kilka zblanszowanych szparagów

garść mrożonego, zblanszowanego groszku lub fasolki edamame

garść kiełków np rzodkiewkowych

1 awokado, pokrojone w plastry

łyżeczka czarnego lub jasnego sezamu, wcześniej uprażona na suchej patelni

marynata do ryby:

4 łyżki syropu klonowego

2 łyżki sosu sojowego jasnego

1 łyżka sosu sojowego ciemnego

1 łyżeczka oleju sezamowego

Zaczniemy od zamarynowania łososia. Możemy, co prawda, użyć surowego, ale w moim daniu łosoś nieco się moczył, więc nie będę udawać, że jest inaczej. Jeśli jesteście niechętni brudzeniu paluszków i niestety blatu kuchennego (łosoś w marynacie plus patelnia równa się pryskanie olejem na wszystkie strony), dorzućcie do miski surowe płatki łososia. Też będzie pysznie.

Łososia marynujemy min. godzinę w marynacie. Po wyjęciu z marynaty smażymy minutę z każdej strony i odkładamy na papierowy ręcznik.

Mając wszystkie elementy naszej ryżowej układanki na podorędziu (biegniemy po słownik lub prosimy wujka google o wyjaśnienie), pakujemy części składowe do miski.

Nie opisuję kolejnych czynności, jak to wygląda widać na zdjęciach.

Przygotowujemy sos, którym podlejemy naszą miskę. On jest tzw wisienką na torcie.

Sos sojowy z wasabi:

6 łyżek jasnego sosu sojowego

2 łyżki chłodnej wody

wasabi wg uznania

Dokładnie rozprowadzamy wasabi w sosie sojowym by pozbyć się paraliżujących kubki smakowe grudek i podajemy w dzbanuszku obok misek. Każdy użyje wg potrzeb.

I tyle. Danie jest oszałamiająco dobre i zrobione praktycznie bez wysiłku. I nie trzeba stać przy piecu.




Polecam i życzę smacznego


wtorek, 22 lutego 2022

Plagi egipskie i steki z selera z sosem anchois



Może nadeszła pora wyleźć z nory i sprawdzić jak świat postapokaliptyczny wygląda 22 lutego 2022 roku? O, dziś przewaga dwójek w dacie....może jakieś wnioski wróżebno magiczne ktoś wyciągnie?

Niedobrze, że zaczynam wpis dwoma pytajnikami. Powinnam uderzyć czymś optymistycznym, lub może wyjaśniającym kilkumiesięczną nieobecność lub udawać, ze nic się nie stało a czas po prostu przemknął, czego ja nie zauważyłam.

Świat jaki jest każdy widzi i żadne medialne dyskusje, magiczne przepowiednie, spotkania na szczycie nie pozwalają mieć nadziei. W zeszłym tygodniu, kiedy postanowiłam po raz kolejny znaleźć się w nowym świecie (średnio raz na dwa tygodnie okazuje się, że znów się zagapiłam a świat mi odjechał), w ramach mini buntu wypowiedziałam wojnę (no może potyczkę) nowoczesności i wygrzebałam pudło z artefaktami poprzedniego stulecia, z urządzeniami do mierzenia czasu. Pewnie jesteście zaintrygowani czemu nie nazywam ich po prostu zegarkami. Ha, otóż odpowiedź: zegarek w obecnych czasach to tylko  część dość tajemniczych i skomplikowanych urządzeń, które mają nas w swojej mocy. Kiedyś to my mielismy zegarki i dzięki nim złudzenie, że kontrolujemy czas. Dziś to one mają nas i pełną władzę nad naszym czasem. I nad naszym snem, i nad naszymi krokami, i spalanymi kaloriami, i poziomem stresu i satysfakcją z minionego dnia. 

Jesłi ktoś nie pamięta zegarek wymyślono by pokazywał nam czas.

Gdyby nie one nie wiedzilibyśmy czy się wyspaliśmy. No bo jak tu być wyspanym jeśli nie mamy raportu z ilości snu głębokiego czy płytkiego. Nie wystarczy po prostu położyć się do łóżka, zasnąć i rano się obudzić. To byłoby za łatwe. A już na pewno nie miarodajne. Dopiero raport poranny, oceniający nasz sen powie nam czy możemy się czuć wyspani. 

A ilość kroków? Musimy przecież wiedzieć czy znaleźliśmy się wśród tych, którzy troszczą się o swoją sprawność codzienną. Jeszcze niedawno człowiek rano wstawał (wydawało mu się, że jest wyspany ale to było złudzenie bo nie miał smatrwatcha) i ruszał w drogę, jakąkolwiek. I wieczorem okazywało się, że jest zmęczony.

Dziś nawet zmęcznie może być niesatysfakcjonujące. "Do twojej dziennej normy kroków brakuje jeszcze 167". I to nic, że już nie widzisz na oczy, że chcesz już usiąść  w miękkim fotelu i nareszcie odpalić Netflixa. Nie, norma to norma, sam ją sobie ustaliłeś. I wędrujesz dookoła stołu bo twoje urządzonko na przegubie będzie niezadowolone. Grunt, to nie rozczarować smartwatcha. Te medale, te wyzwania nagradzane skoczną muzyczką, to klepanie po ramieniu i nazywanie mistrzem. Wow! ale jesteśmy dowartościowani. Komenda, zadanie, wykonanie, nagroda. Dobrze, że nieusatysfakcjionowane urządzenie nie razi nas prądem.

Wiem co mówię, bo do niedawna sama byłam podłączona do takiego...czegoś. I spoglądałam w nie częściej niż w oczy MMŻ. 

Po kolejnym przebudzeniu wytaszczyłam skrzynię z  zapomnianymi zegarkami i przypomniałam sobie jak przyjemnie się je nosiło. Rzut oka, godzina sprawdzona i to wszystko. Resztę ogarniam intuicyjnie. Kiedy czuję potrzebę ruchu, wstaję i idę. Kiedy jestem zmęczona, siadam. A rano najpierw patrzę za okno, potem w głąb siebie i już wiem czy się wyspałam. 

Jak ludzie kiedyś żyli? Nie mieli smartwatcha, smartphona, smartauta, smartlodówki i innych smart...; że też ludzkość przetrwała.

Kiedy zaniosłam mój ulubiony zegarek do zegarmistrza (żadna bateria nie przetrwa dekady) pani zegarmistrzyni przywitała mnie, patrząc w smartwatcha: czy to już plagi egipskie? Jej raport pogodowy zawiastował wietrzny koniec świata.

A ja na to: nie, to tylko wiatr, może nieco silniejszy ale tylko wiatr.
















Co gotujemy w tych dziwnych czasach?

Seler. Mało ciekawie?  Ktoś się skrzywił? 

Kto nie jadł, niech żałuje.

Pieczony w całości seler w sosie z anchois (wg mistrza Yotama Ottolenghi)

seler

oliwa

sól

sos:

1 mała szalotka

100 g masła

pół łyżeczki przyprawy garam masala

pół łyżeczki wędzonej papryki

4 filety anchois

1 posiekany ząbek czosnku

1 łyżeczka musztardy dijon

1 łyżka posiekanych kaparów

1 łyżka posiekanego szczypiorku

1 łyżeczka posiekanej pietruszki

szczypta tymianku

100 ml kremówki


Piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni. Oczyszczony seler, nakłuwamy nożem kilkadziesiąt razy, smarujemy oliwą i posypujemy solą. Kładziemy do foremki i umieszczamy w piekarniku. Pieczemy około godziny (w zależności od wielkości selera). Seler powinien być miękki jak masełko.

Przestudzony seler kroimy w grube plastry i przygotowujemy sos. Podgrzewamy masło, dodajemy posiekaną szalotkę i czosnek, musztardę, przyprawy i na niedużym ogniu szklimy szalotkę. Dodajemy posiekane kapary, szczypior, pietruszkę i tymianek. Wlewamy sos z pieczenia selera. Gotujemy chwilkę i wlewamy kremówkę, mieszając. Gotujemy jeszcze na maleńkim ogniu do zagęszczenia sosu. Zdejmujemy z ognia.

Steki możemy podsmażyć z obu stron i polać sosem lub, i to mój ulubiony sposób, po prostu polewamy sosem. Do tego jakaś zielona sałatka i już. Pycha totalna.

Polecam.