piątek, 29 maja 2015

Przyszłość o smaku pieczonych truskawek czyli torcik z musem truskawkowym, syropem z czarnego bzu i czekoladową galaretką


Czasami zastanawiam się nad pozornie skomplikowanymi przepisami. Ten też wygląda na dość pracochłonny. Nie wierzcie pozorom. To ciasto jest banalnie łatwe i szybkie w przygotowaniu.
Zawsze w przypadku ciast nie wymagających pieczenia mam mieszane uczucia. Niby wyglądają jak należy, smakują też zazwyczaj niczego sobie ale pozostaje malutki niedosyt. Dlaczego?
Bo dla mnie ciasto, to takie z piekarnika.
Każde inne słodkie drobiazgi są nieco....niepoważne.
Co prawda już się przekonałam, że ciasto bez pieczenia może być ósmym cudem świata (patrz tutaj)ale jeżeli przez większość życia było się niedowiarkiem, to trudno jest zmienić nawyki.

Dzisiejsze ciasto należy do tej kategorii, która budzi moje obawy. Ciasto czy nie ciasto? Może deser?
Nie, chyba jednak ciasto. Na dodatek bardzo smaczne.
Użyłam w nim syropu z czarnego bzu.Na razie czarny bez przygotowuje się do kwitnienia.
Nie ukrywam, że mój syrop jest zeszłoroczny.
Jeżeli nie macie zachomikowanej buteleczki, to się nie martwcie. Spokojnie zróbcie mus bez czarnego bzu.
Ale za to upieczcie truskawki. Pieczone truskawki to sama poezja. Do gotowanych mają się jak zdjęcie ogrodu różanego do bukietu róż.
Nawet kolor pieczonych truskawek jest inny. I wiecie co jest też super? Dodanie do pieczonych truskawek jakiegoś pachnącego czegoś...rozmarynu, bazylii, pieprzu, wanilii, kardamonu.
Do mojej wersji z syropem z czarnego bzu idealnie pasowałoby kilka kuleczek czerwonego pieprzu.

Tak więc ciasto, które dziś proponuję jest przyszłościowe. Już, już za moment zacznie się sezon truskawkowy. Obok, niepozornie ale za to oszałamiająco zakwitnie czarny bez. Nie przegapcie tego momentu.
Bo nawet jeśli pocieszycie się sztucznymi truskawkami po sezonie, to czarny bez nie zakwitnie pod żadnym pozorem po raz drugi.




Torcik z musem truskawkowymi i syropem z czarnego bzu oraz z galaretką czekoladową
(forma okrągła o średnicy 19cm)

spód:
200 g ciastek oreo
2 łyżki kakao
70 g stopionego masła

mus truskawkowy:
500 g truskawek
3 łyżki cukru
1 galaretka truskawkowa
1 łyżka żelatyny
400 ml kremówki
3 łyżki cukru pudru

galaretka czekoladowa:
1/4 szklanki cukru
50 ml wody
1 łyżka kakao
50 ml kremówki lub mleka do kawy
1 łyżka żelatyny


Miksujemy ciastka z kakao i topionym masłem. Okruchami wykładamy dno formy. Dociskamy szklanką i wkładamy formę do lodówki.

Galaretkę truskawkową rozpuszczamy w szklance wrzątku. Chłodzimy.

Żelatynę zalewamy odrobiną wody a kiedy napęcznieje stawiamy miseczkę z żelatyną na garnku z gotującą się wodą.

Truskawki wkładamy do żaroodpornego naczynia, posypujemy cukrem i kilkoma ziarenkami czerwonego pieprzu. Pieczemy w 180 stopniach 40 minut.
Potem schładzamy truskawki i w mikserze miksujemy je z cukrem, syropem z czarnego bzu i płynna żelatyną.

Ubijamy kremówkę.

Odlewamy 1/3 szklanki musu truskawkowego.
Do reszty masy truskawkowej dodajemy kremówkę. Mieszamy do połączenia się składników.
Na spód formy wylewamy mus truskawkowy i wkładamy na 15 minut do lodówki. Potem na mus truskawkowy wykładamy cały mus truskawkowo śmietanowy.
Schładzamy godzinę w lodówce.

W tym czasie przygotowujemy czekoladową galaretkę.
Mieszamy gorącą, przegotowaną wodę z cukrem i kakao do rozpuszczenia się cukru.
Wlewamy śmietankę.
Żelatynę rozpuszczamy wg przepisu wyżej i mieszamy zresztą masy czekoladowej.
Wyjmujemy ciasto z lodówki i wlewamy na górę czekoladową galaretkę.
Ponownie schładzamy minimum godzinę.
Potem dekorujemy np. truskawkami.

I co myślicie? Deser czy ciasto?









Smacznego

środa, 27 maja 2015

Pieczone gołąbki czyli każdy lubi inaczej


Robiłyśmy wczoraj z moją Mamą gołąbki. Żadne tam świętowanie. Po prostu dwie kobiety w kuchni i gołąbki jako materiał łączący.
Moja Mama coraz trudniej radzi sobie z dniem codziennym. Lubi czynności powtarzalne. Czuje się w nich bezpieczna. I nieważne, że gołąbki nie są moimi ulubieńcami. Ważne, że Mama robi je na pamięć i nie musi pytać, czy cebulę pokroić w piórka czy kostkę. Taka drobna rzecz jak gotowanie na pamięć a jakie daje poczucie przydatności.

Zbieram momenty, kiedy robimy coś razem tak jak się zbiera do szuflady listy. Każda razem ugotowana potrawa, każdy wspólny wyjazd, każda minuta spędzona razem jest schowana w pamięci i przewiązana wstążką wzruszenia.
Dzień Matki wczoraj był bez fajerwerków. Bardziej byłam wczoraj Córką niż Matką.
Cieszę się, że mam Mamę blisko. Opiekuję się nią, bo nadszedł czas, kiedy to Ona wymaga opieki.
Chciałabym, żeby mną kiedyś też ktoś się zaopiekował.




Kapusta nie jest moim faworytem w żadnej konkurencji.
Nieco cieplejsze uczucia żywię do kapusty kiszonej ale tylko w wersji surówki z marchewką lub na święta z grzybami.
Cała reszta głowiastych jest mi w większości obojętna. Ani włoska, ani czerwona, ani pekińska nie powodują szybszego bicia serca. Brukselka jest raczej sprawcą zwolnienia tętna, bo zastygam w przerażeniu, że ktoś będzie mnie do niej namawiał.
Bigos, który robi moja Mama obrósł w rodzinie legendą i ma swoich wyznawców. Dla mnie to po prostu kapusta z mięsem.
Jednak mimo tej oschłości w traktowaniu kapusty, przynajmniej raz w roku moje podejście do niej fika koziołka.
Czy to sprawka młodych główek kapuścianych, piętrzących się na straganach czy po prostu pielęgnowanie rodzinnych tradycji, w każdym razie w pewnym momencie nachodzi mnie potrzeba zjedzenia gołąbków.
Wracam myślą do domu rodzinnego i mojego Taty, który z gotowania robił spektakl. Gdyby urodził się 50 lat później, jestem pewna, byłby dziś szefem kuchni.
Gołąbki robił...śpiewająco.

Ani w głowie była mi kapusta do dziś rana. Targ, stragany, zielono, warzywa. Klik...i otwarła się szufladka z napisem „gołąbki”.
I już. Zrobione.
A najlepszy był ten pierwszy, jeszcze gorący, porwany wprost z garnka.
Bo podobno kradzione nie tuczy.



Gołąbki z ryżem i mięsem

1 głowa białej kapusty

farsz:

1 kg mięsa mielonego
pół kilograma ugotowanego ryżu
2 jajka
pół kilograma pokrojonych i podsmażonych pieczarek
2 cebule, pokrojone w kostkę i usmażone na maśle
6 ząbków czosnku, przeciśnięte przez praskę
1 łyżka soli
1 łyżka vegety
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka pieprzu

Najważniejsze jest ugotowanie kapusty. Główka kapusty jest spora, potrzebujemy więc sporego garnka. Cała głowa musi się zmieścić. Wodę w garnku solimy i kiedy się zagotuje, wkładamy kapustę. Gotujemy kapustę 10 minut i obracamy ją w wodzie na drugą stronę. Ostrożnie, bo wszystko ma temperaturę wrzenia. Gotujemy kolejne 10 minut.
Wbijamy w kapustę z dwóch stron widelce i wyjmujemy ją (ostrożnie!!!)z garnka. Niech trochę przestygnie. Nie wylewamy wody z gotowania, bo będziemy w niej gotować gotowe gołąbki.
Potem zdejmujemy z kapusty liście, w które będziemy zawijać mieszankę ryżu z mięsem.

W misce mieszamy wszystkie składanki farszu i nakładamy porcje na poszczególne liście.
Ilość farszu zależy od wielkości liścia i waszych umiejętności do zawijania. Nie znęcajcie się nad liśćmi, ponieważ one są ugotowane i przez to łatwo je rozerwać.
Zasada zawijania gołąbków jest podobna do zawijania krokietów w ciasto naleśnikowe.
Zawinięte gołąbki musimy ugotować.
Garnek, w którym wcześniej gotowaliśmy kapustę posłuży nam do ugotowania gołąbków.
Na dno garnka wkładamy talerz. Wybierzcie taki, który nie należy do waszej zastawy rodowej, bo różnie nie może zdarzyć. Talerz na dnie zapobiegnie przypaleniu się gołąbków.
Napełniamy garnek gołąbkami. Wlewamy zostawioną wcześniej wodę z gotowania kapusty. Na górę kładziemy kolejny talerz i obciążamy go np. garnkiem, napełnionym wodą.
Gotujemy gołąbki godzinę na niewielkim ogniu. Potem wylewamy wodę i wyjmujemy gołąbki.

Mnie najbardziej smakują właśnie takie, świeżo ugotowane, wyjęte prosto z garnka, jeszcze parzące
w palce.
Część mojej rodziny nie wyobraża sobie innej wersji jak tylko te, podane z sosem pomidorowym. Inni lubią podsmażone na maśle. A co bardziej wybredni rozbierają gołąbki z kapusty i zjadają tylko farsz.
I wszyscy zachwalają swoją wersję.






Smacznego

piątek, 22 maja 2015

Wiadomość z więzienia i sernik z morelami


























Ile ludzi tyle planów. Ile ludzi tyle planów na piątek.
Nawet nie próbuję sobie wyobrazić pomysłów najbardziej abstrakcyjnych. Z gatunku „dziś pojadę w końcu odwiedzić dziadka” , albo „rzucę tę przeklętą korporację i zobaczę jak wygląda prawdziwe życie”.
Niektórzy już wprowadzili swoje plany w życie. Niektórzy zostaną dziś otoczeni...przez wieże San Gimignano. Niektórzy zostaną uwięzieni.
Do tych ostatnich należę ja.
Uwięzienie nie było moim planem. Zostałam uwieziona niejako przez przypadek i zdecydowanie wbrew mojej woli.
Hm...uwięzienie chyba zawsze odbywa się wbrew woli uwięzionego.
Nie wiem, czy jesteście ciekawi szczegółów, ale w końcu z więzienia śle się grypsy. Niech to będzie moim głosem z celi.
Cela jest co prawda dość obszerna i ciesząca oko, jednak brak możliwości jej opuszczenia czyni z niej więzienie.
Co lub kto jest sprawcą mojego ograniczenia? Przyczyny są dwie. Po pierwsze sąsiedzi i ich ciężki sprzęt. Po drugie pogoda i ilość wody wylana na coś, co rok temu było trawnikiem.
Połączenie placu budowy i dwóch dni deszczu stworzyły skuteczne kraty i strażników.
Wczoraj podjęłam pierwszą i jedyną próbę ucieczki. Skończyło się na wzywaniu pomocy. Potrzebowałam napędu na cztery i wywrotki żwiru. Dobrzy ludzie mi pomogli.
Ubłocona po antenkę zostałam przyholowana pod taras i do najbliższej suszy porzuciłam plany ucieczki.
Mogłam spróbować się przedrzeć do cywilizacji przez las ale ilość kleszczy czających się w trawie ostudziła moje wolnościowe zapędy.
Teraz z nadzieją patrzę na słońce i bardzo powoli znikającą wodę w kałużach. Droga przed naszym tarasem podobna jest do obrazów przedstawiających drogę tułacza syberyjskiego w listopadzie.
Każde kalosze zostałyby przez błoto wciągnięte. Tylko patrzeć jak wieczorem zaczną tańczyć ognie św. Elma.
Jestem uwięziona i tyle. Jeszcze nigdy z taką uwagą nie czytałam prognozy pogody.
Trzymajcie kciuki za moje uwolnienie, bo w niedzielę wybory. Prawa obywatelskie, na razie jeszcze, mam. I chcę z nich skorzystać.

Na razie mam dużo planów (ha, ha, ha), dużo roboty i sernik z morelami.
Morele są jeszcze zagraniczne ale wyglądają jak morele. Nawet smakują jak morele. I do małej blaszki wystarczy tylko 10 sztuk.

Zanim świat opanują swojskie truskawki możemy wykorzystać morele.




Sernik z morelami
(blaszka 27 cm na 20 cm)

Spód:
2 łyżki stopionego masła
paczka ciastek maślanych
2 łyżki płatków migdałowych

masa serowa:
650 g twarogu
3/4 szklanki drobnego cukru
1 budyń waniliowy
3 jajka

10 świeżych moreli
konfitura morelowa (niekoniecznie)
cukier puder do posypania ciasta

To ciasto jest dla tych, którzy nie lubią komplikować sobie życia. Nie chciało mi się piec spodu, więc zrobiłam go z resztek ciastek i płatków migdałowych.
W blenderze miksujemy wszystko na piasek i mieszamy z topionym masłem.
Wylepiamy okruchami blaszkę.
Ser, cukier, jajka miksujemy krótko mikserem. Dodajemy budyń i mieszamy dokładanie.
Wlewamy masę serową na spód z ciastek. Morele dzielimy na połowy i wkładamy w masę serową.
Piekarnik nagrzewamy do 170 stopni i pieczemy sernik 1 godzinę 20 minut.
Po upieczeniu studzimy ciasto w piekarniku.

Można sernik posmarować glazurą morelową lub posypać cukrem pudrem.
Muszę powiedzieć, że serniki to jedne z najgenialniejszych ciast. Nie słyszałam, żeby komuś się jakiś nie udał. Jeżeli przestrzega się kilku zasad, to sukces mamy murowany.
Pamiętajcie o tym by składniki miały tę samą temperaturę. Nie miksujcie sera zbyt długo bo się rozwodni. I pieczcie w niezbyt gorącym piecu. Lepiej dłużej w niższej temperaturze niż szybko w wyższej.
To chyba najważniejsze rady.





Na weekend życzę wszystkim realnych planów, dużo słońca, wolności wyboru i smacznego.
Sobie życzę tylko słońca. Ono załatwi resztę.


środa, 20 maja 2015

Makaron, tofu, szparagi, sezam czyli jak najdalej od sałatki sułtańskiej


Dziś jest dwudziesty maj i szparagi panoszą się w blogosferze jak perz na moich grządkach.
Zamiast je opisywać (nie grządki), postanowiłam w tym roku przede wszystkim zająć się ich zjadaniem.
Najpierw wybrzydzałam, że drogie a kiedy potaniały bezrozumnie rzuciłam się do kupowania.
I chyba osiągnęłam ten etap, że mogę już bez emocji i ślinienia się o nich mówić.
Przemknęła wam może myśl o cieście ze szparagami? Lub deserze?
Myszkując po książkach kucharskich przepisów na szparagi znalazłam mnóstwo. Niewiele się od siebie różnią. Raz są posypane jajkiem na twardo, raz parmezanem, raz pecorino, raz orzechami.
Ale ogólnie pierwsze skrzypce zawsze grają szparagi. I tak być powinno.
Jedynie zupy szparagowe nie wywołują mojego entuzjazmu, bo moim zdaniem szkoda marnować ich chrupkość w blenderze.
Deser szparagowy jakoś dotąd nie wpadł mi do głowy. Wymyślił go ktoś inny.
W książce* pamiętającej czasy poprzedniego systemu znalazłam kilkanaście przepisów. Wśród nich jak paw w kurniku pyszniła się sałatka ze szparagów po sułtańsku.
Wszystkie przepisy przeczytałam z uwagą. Dodatek cielęcego móżdżku, homara, mączki kokosowej czy bananów brzmiało w zapewne w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku równie niedorzecznie jak dziś pokojowo nastawiony poseł Kurski.
Pamiętam ten okres i jestem pewna, że homara znałam tylko z filmów przyrodniczych, banany bywały na święta a mączka kokosowa? Nawet nie wiedziałam, że istnieje takie dobro.
Czytanie książek poszerza horyzonty. O tak, na sto procent.
Sałatka ze szparagami znajdowała się między „budyniem ze szparagów „chantilly” a „sałatką ze szparagów po tyrolsku” Widać sułtan zaplątał się autorom między Francją a Niemcami.
Co zawierała owa bulwersująca sałatka? Cytuję: szparagi, kremówka, migdały, rodzynki, brzoskwinie z kompotu, „kocie języczki” lub rurki waflowe, cukier.
Opis jest krótki. Należało ubić śmietanę i udekorować pozostałymi składnikami, w tym ugotowanymi szparagami. Nie mówcie, że autorom brakowało wyobraźni!

Nie będę konkurować z oryginalnością. Nic nie przebije szparagów podanych z bitą śmietaną.
Moje danie jest bardziej tradycyjne i mniej wywrotowe.
I chyba smaczniejsze.

* książka nazywa się „Warzywa w kuchni” autorstwa Henryka Dębskiego i Danuty Dębskiej



Szparagi, tofu, makaron, sezam

dwie garści makaronu ryżowego
pęczek szparagów
kostka tofu
1 łyżka oleju sezamowego
2 łyżki sosu sojowego jasnego
łyżka ziół: bazylii tajskiej, mięty, kolendry
1 łyżka oleju arachidowego do smażenia
1 łyżeczka prażonego sezamu

Zaczynamy od ugotowania makaronu. Stosujcie się do instrukcji na opakowaniu a wszystko będzie dobrze.
Szparagi obieramy w ich dolnej części obieraczką do warzyw i kroimy na kawałki wielkości 2-3 centymetrów. Zostawiamy 10 centymetrowe górne części szparagów czyli główki.
Wyjmujemy tofu z opakowania i zawijamy w papierowy ręcznik.
Na zawiniątku kładziemy deskę (np. do krojenia) i obciążamy ją słoikiem z wodą. Wszystko po to, aby odsączyć tofu z wody.
Po kwadransie odwijamy tofu i kroimy na nieduże kawałki.
Rozgrzewamy olej arachidowy i wrzucamy kawałki szparagów. Smażymy je, podrzucając co pewien czas na patelni około 2 minut.
Odkładamy szparagi na bok.
Dolewamy łyżkę oleju arachidowego na patelnię i wrzucamy tofu. Smażymy aż osiągnie złoty kolor czyli około 3 minut.
Do tofu dorzucamy ugotowany makaron a potem kawałki szparagów. Główki szparagów zostawiamy na koniec.
Na patelnię z makaronem dolewamy sos sojowy i sos sezamowy. Mieszamy i zdejmujemy z pieca.
Zioła siekamy i dorzucamy do dania. Posypujemy uprażonym wcześniej sezamem i rozkładamy na górze główki szparagów.





Co wy na to?


Ja mówię: smacznego.

niedziela, 17 maja 2015

Torcik pionowy z nutellą i kremem czekoladowym czyli sporty ogródkowe

Szklarnia stoi. Uparłam się i mam.
Już w zeszłym roku tęskniłam za swoimi pomidorami.
W tym roku postanowiłam bez względu na okoliczności postawić na swoim. Zignorowałam wszystkie ostrzegawcze spojrzenia i jasne aluzje.
Chciałam mieć szklarnię i już.
Wiecie jak to jest kiedy bogowie spełniają nasze życzenia?
No właśnie. Moje ręce, zakwasy, obolałe plecy i brud za paznokciami to cena jaką płacę. Ale to nic. Pomidory posadzone, ogórki posadzone, papryczki posadzone. W kolejce czekają dynie.
Wyrwałam naturze, przy wydatnej pomocy zaprzyjaźnionego rolnika, dwie grządki ziemi. Na razie tylko dwie ale po nich będą następne. Groszek cukrowy i fasolkę już posiałam.
Żeby łatwo nie było, ciągle tkwię w miejskim remoncie.
Na szczęście kwitną bzy i konwalie. Działają jak balsam i chyba nawet pomagają na obolałe mięśnie.
Wszyscy teraz biegają. Ja ryję w ziemi. Mój triathlon to kopanie, pielenie, sianie. W kolejce czeka pięciobój czyli pielenie, przesadzanie, nawożenie, podlewanie, zrywanie.
Nie mówcie, że nie mam skłonności do komplikowania sobie życia.
Mogłabym spokojnie siedzieć na tarasie i patrzeć jak trawa rośnie.

Sił mi w sobotę starczyło na malutki torcik. Niby składniki dorosłe a rozmiar końcowy jakiś dziecięcy. Jeżeli nie potrzebujecie tortu w rozmiarach tradycyjnych, proponuję wam torcik układany pionowo. Niby nic wielkiego, ale miło jest czasem pójść inną niż dotychczas drogą.
Polecam.





Torcik pionowy z nutellą i kremem czekoladowym

biszkopt czekoladowy:
Forma prostokątna 33 cm na 24 cm (ale może być większa, wtedy ciasto wyjdzie cieńsze)

3 jajka
3/4 szklanki drobnego cukru
1 łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta soli
2 łyżki kakao
1/3 szklanki mąki pszennej

krem do przełożenia:

2 łyżki miękkiego masła
pół szklanki nutelli

ganasz czekoladowy:

pół szklanki kremówki
100 g mlecznej czekolady
25 g gorzkiej czekolady

Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni. Blaszkę wykładamy (tylko dno) papierem do pieczenia.

Miksujemy jajka z szczyptą soli i cukrem na puszystą, białą masę. Powinny zwiększyć swoją objętość trzykrotnie.
Mąkę z kakao i proszkiem przesiewamy przez sito i delikatnie łączymy z masą jajeczną.
Wylewamy ciasto na blaszkę, wyrównujemy powierzchnię i pieczemy 15 minut.
Sprawdzamy patyczkiem czy ciasto jest upieczone i wyjmujemy je z piekarnika.
Czystą ściereczkę posypujemy cukrem pudrem i wykładamy na nią ciasto papierem do góry. Zdejmujemy papier i zawijamy ciasto w ściereczkę jak roladę. Ten zabieg spowoduje, że ciasto potem nie popęka.
Studzimy biszkopt i przygotowujemy kremy.
Miksujemy nutellę z miękkim masłem.
Wystudzone ciasto odwijamy z ściereczki i smarujemy nutellowym kremem. Kroimy ciasto wzdłuż na dwa paski.

Jeden pasek ustawiamy dłuższym bokiem na paterze i zwijamy jak najciaśniej wokół środka ( to tak jakbyśmy zwijali centymetr krawiecki) kremem do wewnątrz. Drugi pasek ciasta owijamy wokół pierwszego.
Wielkość ciasta zależy od długości blaszki. Moje ciasto wyszło malutkie, takie kieszonkowe. Jego średnica (z blaszki o podanych wyżej wymiarach) wynosi 13 cm.
Im cieńsze ciasto i dłuższe paski, tym większy wyjdzie torcik.

Posmarowany kremem i zwinięty tort wkładamy na godzinę do lodówki.
W tym czasie robimy ganasz czekoladowy.

Kremówkę zagotowujemy i zdejmujemy z pieca. Wrzucamy do niej połamane czekolady i zostawiamy na minutkę. Potem mieszamy do rozpuszczenia się czekolad.
Wyjmujemy ciasto z lodówki i polewamy przestudzonym ganaszem. Smarujemy boki ciasta i wkładamy do lodówki.
Po posmarowaniu na pewno zostanie wam jeszcze ganasz. I bardzo dobrze, ponieważ po kwadransie wyjmujemy ciasto z lodówki i polewamy resztą polewy.
Jeżeli chcemy ciasto czymś udekorować, to jest najlepszy moment. Czekolada w polewie zadziała jak klej. Użyjcie truskawek, jagód, cząstek ananasa lub orzechów. Co kto lubi.

Po krótkim schłodzeniu tort jest gotowy.
Aha, krojąc go użyjcie ciepłego noża. To działa.







Smacznego

środa, 13 maja 2015

Bliny z wędzonym łososiem czyli mój pomysł na wieczór


























Był taki czas, że podstawą mojej diety był szampan i kawior.
Brzmi bulwersująco, prawda?
Co prawda tylko przez siedem dni w miesiącu grzeszyliśmy taką dietą, ale i tak brzmi imponująco.
Potem wracaliśmy do marmolady i obiadów w stołówce studenckiej.
Dawno temu w okolicach godziny 23 wyruszaliśmy z kolegą na pobliskie lotnisko by w niecodziennych okolicznościach wylizywać z kryształów ułożonych na lodzie perwersyjne czarne kuleczki.
Życie studenckie! Do jakich niedorzeczności i szaleństw wtedy dochodziło.
Ktoś zapyta dlaczego jedenasta wieczorem i dlaczego kawior z szampanem.
Otóż, jeśli chodzi o porę, tylko lotniskowe restauracje były wtedy otwarte. A kawior i szampan?
Chyba tylko naszą fanaberią można ten wybór wytłumaczyć.
Dziś pewnie wolałabym mrożoną wódkę ale kiedy ma się dziewiętnaście lat, to takie drobiazgi nie mącą radości.
Najważniejszym dniem miesiąca był dzień wypłacania stypendium. A że ten szczęśliwy fakt miał miejsce poza granicami, to kwota powinna była zaspokoić nasze miesięczne potrzeby. Czyli starczyłoby i na jedzenie, i na kulturę, i na rozrywki.
Słowo „powinna” jest przypuszczeniem i w tym zawiera się cała prawda o naszym ówczesnym podejściu do życia.
Pierwszy tydzień żyliśmy po pańsku, z pogardą patrząc na tych co to rankiem wlekli się do stołówki a wieczorem pitrasili coś we wspólnej kuchni.
My byliśmy ponadto. Nie dla nas zbiorowe żywienie i wczesne wstawanie. Sucha kanapka i gorzka herbata nie mieściły nam się w głowie.
Szybko zaliczaliśmy wybrane zajęcia i pędziliśmy do muzeów i galerii by godzinami włóczyć się od sali do sali.
W akademiku słuchaliśmy Vivaldiego i Ravela grając wieczorami w pokera.
I kiedy większość z naszych znajomych mościła się na imprezach pokojowych, odprawiając jakieś egzotyczne rytuały z nowo poznanymi Ghańczykami czy Malijczykami, my wsiadaliśmy do taksówki i pędzili na Szeremietiewo by zanurzyć się w luksusie.
Po sześciu, siedmiu dniach dopadała nas rzeczywistość. Nazywała się marmolada gruszkowa i konserwa turystyczna. Pokornie sięgaliśmy po talony do stołówki studenckiej i nie grymasiliśmy na
suche zapasy przywiezione z kraju.
I liczyliśmy dni...do następnego stypendium.
Tylko bliny były tak samo dobre i w stołówce studenckiej, i w restauracji. Bez względu czy podawano je z kawiorem czy z kwaśną śmietaną.

Między analizą szlachetnego bohatera Garszyna i naiwnego księcia Myszkina robiliśmy plany kolejnego roztrwonienia studenckiego majątku.

Studenckie czasy!
Pozostała mi po nich miłość do Vivaldiego, Czechowa i blinów.





bliny z łososiem i kwaśną śmietaną

1 szklanka mąki gryczanej
1 szklanka mąki pszennej
1 łyżka drożdży
szczypta soli
1 łyżka cukru
2 jajka
350 ml letniego mleka
2 łyżki masła do ciasta
masło do smażenia

Mąki przesiewamy z drożdżami do miski. Podgrzewamy mleko z masłem, solą i cukrem.
Letnie mleko wlewamy do miski z mąkami i mieszamy.
Oddzielamy białka od żółtek. Lekko ubijamy żółtka i dodajemy do ciasta. Mieszamy dokładnie. Potem miskę przykrywamy ściereczką i odstawiamy do wyrośnięcia.
Kiedy ciasto podwoi swoją objętość, ubijamy białka i dodajemy do ciasta.
Mieszamy ciasto z ubitymi białkami.
Rozgrzewamy masło na patelni i łyżką kładziemy porcje ciasta. Formujemy placuszki o grubości 2 centymetrów.
Smażymy na złoto i podajemy z wędzonym łososiem i kleksem kwaśnej śmietany.
Kawior jest dobrze widziany lecz niekonieczny.
W wersji słodkiej z miodem i posypane orzechami są jak najlepszy deser.






Smacznego bardzo

piątek, 8 maja 2015

"Oda do radości" i tort kokosowy z Malibu z okazji





















O radości iskrobogów(?)....kwiecie elizejskich pól”...
Znacie te słowa?
Brzmi podobnie do słów Ody do radości?
I nie, nie ma tam pomyłki.
Uczenie się piosenek na pamięć zaliczył pewnie każdy. Uczono nas piosenek w dzieciństwie i my uczyliśmy lub uczymy piosenek nasze dzieci.
Czasami to, co dla nas jasne i przejrzyste dla naszym młodych wcale takie być nie musi.
- Mamusiu, mamusiu a co to są te „skrobogi”? - zapytała Córka po perfekcyjnym wyrecytowaniu hymnu Unii Europejskiej.
I co ja miałam jej odpowiedzieć?
Trzeba było rozebrać na części pierwsze słowa i krok po kroku przetłumaczyć z trudnego na łatwe.
- A co to są wieszmaki? I dlaczego są takie duże?
To kolejne pytania, które padły w związku z piosenką. I to z piosenką, którą śpiewaliśmy od zawsze. Wydawało się, że tu żadnych wątpliwości nie ma...Akurat.
Kaczuszko, kaczuszko, wiesz maki są tak duże...”
Dziecko bardzo współczuło kaczuszce, od której nawet wieszmaki były większe.
Te i inne sytuacje przypomniały mi się dzisiaj, kiedy dorosłe już Dziecko oświadczyło, że idzie śpiewać Odę do Radości z okazji jutrzejszego święta Europy.
Tym razem pewnie nie będzie miała wątpliwości co to są „skrobogi”.

Obchodzicie jakoś Święto Europy? A może należycie do jej przeciwników i uważacie, że jest samym złem?
Nie mam zamiaru w żaden sposób was przekonywać do jakiejkolwiek opcji. Każdy traktuje dom rodzinny inaczej.

Ja Europę lubię i dlatego zrobię tort z okazji jej święta.

























Tort kokosowy z malibu
(okrągła forma o średnicy 19 cm)

biszkopt:
2 białka
2 żółtka
2 łyżki cukru pudru
2 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej

krem kokosowy:
500 g kremówki
1 galaretka pina colada*
1 opakowanie mleczka kokosowego w proszku*
4 łyżki cukru pudru
6 łyżek Malibu

Rozpuszczamy galaretkę w 3/4 szklanki wrzątku. Studzimy.

Ubijamy białka na sztywno i dodajemy cukier. Po chwili wlewamy żółtka wciąż ubijając. Wyłączamy mikser i wsypujemy przesiane mąki. Delikatnie, by białka nie opadły, mieszamy i wylewamy do formy, wyłożonej papierem (tylko dno).
Wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni i pieczemy 20 minut.
Upieczony biszkopt wyjmujemy i studzimy.
Wystudzone ciasto kroimy na dwa placki.

Robimy krem. Z 500 g kremówki odlewamy 100 g i mieszamy z proszkiem kokosowym. Resztę ubijamy mikserem na sztywno. Do ubitej śmietany dodajemy cukier i część kremówki z kokosem.
Na koniec dodajemy wystudzoną (ale płynną) galaretkę i 3 łyżki Malibu. Chwilę miksujemy.
Czas na poskładanie tortu.
Dolną część biszkoptu skrapiamy Malibu i wykładamy 3/4 kremu kokosowego. Kładziemy drugą część biszkoptu i również skrapiamy alkoholem.
Górę tortu pokrywamy resztą kremu.
Tort wkładamy na minimum 2 godziny do lodówki.
Dekorujemy wiórkami kokosowymi, ananasem lub flagami Unii Europejskiej







*zarówno galaretkę jak i proszek kokosowy kupiłam w Muszkieterach.


**Kwiatki na torcie to białe fiołki z grządki

Smacznego i wesołego świętowania

czwartek, 7 maja 2015

Zapach anarchii czyli wiosenny pstrąg z boczkiem na cytrynowo




Wyobrażaliście sobie kiedyś sytuację, kiedy nie macie żadnych obowiązków? Może to brzmi rewolucyjnie ale choć na moment spróbujcie sobie wymyślić taką sytuację. Nic nie muszę – to motto na dziś. I jeszcze na jutro...i na pojutrze.....i za tydzień.....Nie muszę wstawać. Nie muszę myć zębów. Nie muszę robić śniadania. Nie muszę iść do pracy. Nie muszę prać skarpetek. Nie muszę jeść, nie muszę oddychać (no nie, jednak chyba muszę).
Ktoś powie, że tak wygląda urlop. Ha! Naprawdę?
Stałam na środku swojego majątku i próbowałam ogarnąć moje tu i teraz. Tu kompostownik. Tu zarośnięte podwórko. Tu zwalone drzewa w sadzie.
Teraz malowanie drzew. Teraz sadzenie pomidorów. Teraz wypełnianie doniczek na tarasie. Teraz nie oglądanie się na tu.
Należę do ludzi, dla których szklanka zawsze jest w połowie pełna. Tak też było z koszeniem przedwczoraj łąki. Po dwóch godzinach łąka ciągle była w połowie nie skoszona.
Zapytacie dlaczego byłam ponurym kosiarzem?
Czas. Czas i pogoda są odpowiedzią.
W zeszłym roku moje uprawy musiały się zmieścić w doniczkach. W tym roku postanowiłam wrócić do szklarni i regularnego ogródka.
Aby pomidorki i ogórki miały swoje miejsce, potrzebny jest kawałek czystej, pozbawionej chwastów ziemi.
I to jest powód mojego machania kosiarką.
Teraz trzeba się namęczyć by w lipcu przytulić pierwsze bawole serce.
Wczoraj powinien był przyjechać zaprzyjaźniony właściciel traktora z pługiem i zaprowadzić porządek wśród perzu, łubinu i pokrzyw.
No tak, tylko, że wczoraj lało jak z cebra. Z pogody cieszyły się tylko ślimaki.
Wyobrażacie sobie taki dzień, kiedy nic nie musicie? To ten dzień, kiedy jedziecie na urlop a deszcz pada i pada. Fajnie? Chyba nie bardzo...

Na pocieszenie mam pstrąga.
Urlop i pstrąg dobrze się komponują.




Pstrąg boczkiem otulony

2 pstrągi
2 cytryna (jedna cała plus skórka z jednej)
2 cebule
8 pasków wędzonego boczku lub szynki parmeńskiej
pół szklanki kremówki
2 gałązki tymianku
sól
pieprz
1 łyżka masła
1 łyżka oleju do smażenia

Pstrągi (zakładam, że macie je przed sobą patroszone), myjemy i osuszamy.
Odkrawamy głowy i filetujemy rybę w kierunku ogona, nie przecinając do końca. Usuwamy płetwy i ości. Część ogonowa powinna łączyć obie części ryby.
Wiem, że brzmi to karkołomnie, ale pstrąg wyjątkowo łatwo poddaje się tej operacji.
Pozbawioną kręgosłupa, płetw i ości rybę solimy i pieprzymy zarówno od zewnątrz jak i od środka.
Myjemy dokładnie cytrynę. Kroimy na plastry. Na patelni topimy łyżkę masła i smażymy plasterki cytryny po minucie z każdej strony.
Zdejmujemy patelnię z ognia. Nie myjemy jej, bo na resztkach po smażeniu cytryny zrobimy sos.
Do środka ryby wkładamy po plasterku smażonej cytryny i nieco oberwanych liści tymianku. Na desce rozkładamy plastry boczku i kładziemy na nich rybę. Owijamy boczkiem rybę. Spinamy boczek wykałaczkami (dzięki temu nie rozpadnie się w trakcie pieczenia) lub owijamy bawełnianą nitką.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.
Na patelnię wlewamy łyżkę oleju i smażymy rybę po dwie minuty z każdego boku. Zaczynamy od boku, gdzie znajduje się łączenie boczku.
Zdejmujemy rybę i na tym samym tłuszczu smażymy pokrojoną w piórka cebulę.
Kiedy cebula stanie się szklista, przekładamy ją na dno naczynia żaroodpornego. Rozkładamy pozostałe plastry smażonej cytryny a na wierzch kładziemy ryby.

Wkładamy naczynie z rybą do piekarnika i pieczemy 25 minut.

Po upieczeniu wyjmujemy wykałaczki lub nitkę i przygotowujemy sos.
Na patelnię, na której smażyliśmy plastry cytryny wlewamy kremówkę i ścieramy skórkę z cytryny. Zagotowujemy, mieszamy i polewamy rybę.

Lekko, cytrusowo, smacznie, wiosennie.


















































Smacznego