środa, 31 października 2012

Porcja energii w słoiku czyli papryczki faszerowane fetą i ziołami




Lato sobie poszło. Przylazła wczoraj mgła i schowała wszystko w kieszeni. Wieczorem nie było nic. Jak to w ogóle możliwe, ze zniknęło miasto? Dobrze, ze świeciły latarnie, bo tylko one wskazywały na to, ze cywilizacja jeszcze nie zginęła. Lotniska zniknęły, ulice wyparowały, auta przemykały w mrocznych okolicznościach a ludzie błądzili bez celu. Masakra jakaś, panowie.
Dziś ranek wstał jak na kacu.  I jak to bywa na kacu, dopiero koło południa wyjrzało coś na kształt słońca. Już,  już miałam nadzieję na więcej, a tu zanim się zaczęło, już się skończyło. Wróciła mgła. Chyba pora uzmysłowić sobie, że to koniec października. Lato już było. Koniec. Następne dopiero za 9 miesięcy.
Dom po lasem zamknięty. Aż strach pomyśleć co tam się teraz wyczynia. Hulaj dusza, piekła nie ma. Dziki odbywają dzikie harce. Z trawnika zostaną nędzne wspomnienia, a sad będzie bardziej przypominał kartoflisko po wykopkach niż owocowy zakątek. Tak to się kończy, jeśli pozwalasz, żeby las rósł ci pod tarasem.
Wywiozłam ostatnie papryczki. Jakimś cudem udało się je uratować przed przymrozkami. I całe szczęście, bo miałam w stosunku do nich pewne plany.
Duża dawka energii będzie nam potrzebna w najbliższe miesiące. Ostra papryka z smakowitym środkiem spełni swoją powinność. Rozgrzeje, rozpali, zadowoli. Tym bardziej, że sama nazywa się kusząco: valentine. Jeśli trafi się miłość tak ognista jak ten rodzaj papryki, to dobrze jest mieć przy sobie gaśnicę.





Papryczki faszerowane fetą na zimowe dni:

papryczki - ilość absolutnie dowolna, ostrość – stopień zależny od upodobań
ser feta, pokrojony na małe kawałeczki
świeży tymianek
świeży rozmaryn
kilka ząbków czosnku, obranego
dobra oliwa
słoiki

Rozgrzejcie najpierw piekarnik do 200 stopni. Jeśli macie funkcję grill, to włóżcie papryczki i upieczcie je pod grillem aż nie zbrązowieje im skórka. Potem trzeba je schować pod szczelnym przykryciem. Wtedy skórka zejdzie równie łatwo jak z banana.
Kiedy ściągniecie skórę z papryki, delikatnie usuńcie nasionka ze środka. Pokrojoną fetę zmieszajcie w miseczce z listkami tymianku i posiekanym rozmarynem. Posypcie jeszcze grubo mielonym pieprzem. Wypełnijcie środki papryki serem i układajcie warstwami w wyparzonym słoiku. Ząbki czosnku pokrójcie i połóżcie między strączkami.  Oliwę rozgrzejcie w rondelku. Nie gotujcie, ale nich będzie gorąca. OSTROŻNIE! Zalejcie gorącą oliwą papryczki. Stuknijcie o blat, żeby pozbyć się bąbelków powietrza. Zakręćcie słoiki i odwróćcie do góry nakrętkami.
Następnego dnia można jeść, ale warto poczekać kilka dni, bo czas robi swoje.
Na chłody i szarości odkręcony słoiczek z taką południową temperaturą i energetycznym kolorem jest jak bilet do Sevilli.



Smacznego

niedziela, 28 października 2012

Omamy wzrokowe i ciasto cmentarne






 Nawet nie będę spoglądać w kierunku okna. To co tam zobaczyłam rano, przestraszyło mnie potwornie. Czy ja jeszcze śnię? Przez szparę w zasłonie wciskało się jasne światło i ja w swojej naiwności myślałam, że to słońce. Po wczorajszym ponurym dniu, wydawało mi się, że jakaś nagroda się należy. Zwiedziona tym okruchem jasności, wyskoczyłam z łóżka i wyjrzałam na zewnątrz. Zgroza!
Ci co zapowiadali pierwszy atak zimy, maja chyba dziś satysfakcję. Wiecie ile stopni było tydzień temu o tej porze? Osiemnaście! Wtedy nawet sobie nie wyobrażałam, że zamiast liści na trawniku będzie leżeć śnieg. To jakieś żarty. Miałam nadzieję, że przyjemne ciepełko potrwa do połowy grudnia. Potem trochę śniegu na święta, a potem znów ciepło. A od stycznia może przyjść wiosna.
I tak co roku. Co roku o tej porze mam nadzieję, że może tym razem będzie inaczej. Albo ja polubię zimę, albo ona da sobie spokój i w tym roku nie przyjdzie.
Nie wychodzę dziś z domu. Zawsze może się zdarzyć cud i jutro wróci piękna jesień. Ja poczekam. Upiekę może jakieś ciasto. Ostatnio nie było do tego zbyt wielu okazji i czasu. Ale dziś, skoro wypieram zewnętrzną rzeczywistość, mogę poświecić się wewnętrznym przyjemnościom.
No i nadchodzi halloween.



Ciasto zdecydowanie halloweenowe:
Ciasto:
5 jajek
pół szklanki drobnego cukru
5 łyżek mąki pszennej
2 łyżki kakao
2 łyżki masła, stopionego i wystudzonego
300 ml śmietany
3 łyżki cukru pudru
spory kieliszek likieru pomarańczowego

polewa czekoladowa:
100 g czekolady
100 ml kremówki

do dekoracji:
masa cukrowa, marcepan



Szczerze mówiąc, ciasto było tylko pretekstem. Najbardziej cieszyłam się na prace ręczne . Zabawa masą cukrową i lepienie płotków, dyń i kości sprawiło mi taka przyjemność, że zapomniałam o zimie za oknem. Polecam ten sposób na spokojny niedzielny poranek.

Zaczynamy od włączenia piekarnika. Temperatura na 175 stopni. Białka oddzielamy od żółtek. Ubijamy na pianę i dodajemy połowę cukru. Ubijamy. Żółtka z cukrem za pomocą miksera zmieniamy w jasną puszystą masę i mieszamy z pianą białkową. Delikatnie dosypujemy mąkę zmieszaną z kakao. Na koniec wlewamy wystudzone masło. Na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia wylewamy ciasto i pieczemy 20 minut. Studzimy a na drugi dzień ostrym nożem kroimy na dwa plastry .
Nasączamy je likierem pomarańczowym i obficie smarujemy ubitą śmietaną dolny placek. Kładziemy drugi placek i lekko przyciskamy. Wkładamy na godzinę do lodówki. W tym czasie robimy polewę czekoladową. Do miseczki wlewamy śmietanę, połamane kostki czekolady i stawiamy miskę na garnku z odrobiną wody. Garnek stawiamy na piecu i zagotowujemy wodę. Wyłączamy ogień i mieszamy czekoladową masę.  Wystudzoną polewą smarujemy ciasto wyjęte z lodówki. Reszta zależy od pomysłowości. Ja inspirowałam się świetną książką Zombie Cupcakes Zilly Rosen
Skąd wzięłam okruszki do dekoracji? Odkroiłam brzegi ciasta i podsuszyłam. Potem po prostu pokruszyłam w palcach. Cała reszta dekoracji została uturlana z masy cukrowej i marcepana.
Ale świetnie się bawiłam.



Teraz mogę się zmierzyć z tym co na zewnątrz. Trzeba pomyśleć o obiedzie.



Pozdrawiam was ciepło i życzę smacznego

czwartek, 25 października 2012

Moja nowa droga do garażu








Nawet nie wiedziałam, że mój telefon robi takie fajne zdjęcia. Ale smsów w dalszym ciągu nie wysyła. No, cóż, widocznie nie można mieć wszystkiego.

Pozdrawiam jesiennie

wtorek, 23 października 2012

Coś dla amatorów mocnych wrażeń czyli steki w pieprzu z szałwiowymi chipsami






Zrobiłam szybki rachunek sumienia i nie mogłam uwierzyć. Z ponad dwustu przepisów umknął mi ten najbardziej przez 50 % rodziny ukochany. Steki. Może stało się tak dlatego, że konsekwentnie odmawiam jedzenia steków.  Zrobić, proszę bardzo, mogę. Ale do jedzenia nikt mnie nie zmusi. Taka postawa jest doskonałym przykładem na to, że nie trzeba być mięsojadem, aby przyrządzić przyzwoity kawałek mięsa. MMŻ i jego wierna towarzyszka w pożeraniu kilogramowych steków typu bistecca fiorentina z radością pałaszują moje nieco skromniejsze wagowo okazy.  Wiem, że każdy wyznawca wołowiny ma swój ulubiony stan skupienia mięsa. Jedni lubią krwiste, inni na pół wypieczone a kolejni preferują suchą podeszwę. Ci ostatni stanowią dla mnie  zagadkę. Po co marnować kawałek świetnego mięsa na coś, co steku nawet nie przypomina.
Moi mięsożercy są zwolennikami teorii, że im krócej obsmażane, tym lepiej.



Oto obiad dla MMŻ i Darii.

Steki w pieprzu z szałwiowymi chipsami

2 steki wołowe z polędwicy grubości 4-5 centymetrów
2 łyżki grubo tłuczonego pieprzu (najlepsza jest mieszanka pieprzowa)
2 cienkie plastry boczku
kilka gałązek rozmarynu
kilkanaście liści szałwii
olej do smażenia
2 łyżki masła
metr nici kulinarnej

Kiedy już uformujemy dwa zgrabne steki z polędwicy, musimy je owinąć plastrem boczku. Potem owijamy je nitką i związujemy. Między boczek a nitkę wkładamy kilka igiełek rozmarynu. Na talerz wysypujemy utłuczony pieprz. Ważne, by nie był zmielony. Jeśli macie moździerz, to do tej czynności nada się idealnie. Panierujemy steki w pieprzu i odkładamy na kwadrans. W tym czasie rozgrzewamy oliwę na patelni i wrzucamy liście szałwii. Pilnujmy ich, żeby się spaliły. Usmażona szałwia jest krucha i smakuje bosko. A na tym samym oleju, ale już o smaku szałwiowym, smażymy steki. Po minucie z każdej strony. Tyle wystarczy, jeśli lubisz przelewać krew. W innym przypadku musicie go jeszcze potrzymać na ogniu. Teraz to już kwestia prób i błędów.

Usmażone steki odkładamy na chwilę i robimy masełko  szałowe , o przepraszam, szałwiowe. Kilka listków drobniutko siekamy. Masło (miękkie jest łatwiejsze w obróbce) mieszamy z szałwią i szczyptą soli. Zawijamy masło w folię aluminiową, formując zgrabną roladkę. Wkładamy na kilka minut do zamrażalki. 

Na talerz kładziemy steki (uwolnione z więzów oczywiście), na stekach kładziemy plaster roladki maślanej i dekorujemy chipsami szałwiowymi.



Kto zdecydowanie odmawia jedzenia mięsa, niech spróbuje samych chipsów. Dodane do makaronu czy pieczonych warzyw też są świetne. Gwarantuję.



A teraz pozwólcie, że pomyślę nad obiadem dla siebie.

Smacznego

sobota, 20 października 2012

Polowanie na dzika i lasania dyniowa




Wyobraźcie sobie spokojne, ustronne miejsce. Cisza, drzewa, w ciszy rosnące grzyby i z szelestem opadające liście. Jedyne głośniejsze dźwięki to myszołowy robiące poranny oblot swoich włości. Wizyty zdarzają się rzadko i zazwyczaj są to zbłąkani grzybiarze.
I w ten sielski zakątek nagle wjechała kawalkada samochodów. Głośno, radośnie i groźnie. Pojawili się myśliwi. Maskujące stroje, tajemnicze futerały i wielkie plany. Nasze dziki doczekały się godnych siebie przeciwników. Zamiary były poważne i apetyty ogromne. Na szczęście zwierzaki okazały się posiadać instynkt samozachowawczy. Kiedy nad ranem temperatura spadła do zera stopni, obaj myśliwi nabrali niebieskiego koloru i doszli do wspólnego wniosku, że dziś dziki nie przyjdą. Przyszły. Kiedy teren okazał się bezpieczny, nasze szczeciniaste spokojnie skorzystały ze stołówki.  
Informuję zainteresowanych,  że mecz dziki: ludzie został zakończony druzgocącym zwycięstwem tych pierwszych. A ludzie…? Spotkanie w wesołym towarzystwie nigdy nie jest stratą czasu.  Zresztą, podejrzewam, że to polowanie było tylko pretekstem do wypicia butelki rumu i gadania do świtu.
Żeby chłopakom nie było smutno oraz manifestując swoja niechęć do polowań, zamiast bigosu ugotowałam lasanie dyniową. Może nie jest to danie z kuchni myśliwskiej ale wyboru nie było. Albo lasania albo resztki jeżyn w lesie. Zapewniam was, że nikt nie wybrzydzał.




Lasania dyniowa
kilka płatów ciasta makaronowego do lasanii
kilogram dyni
1 cebula
kilka liści szałwii
główka czosnku
1 opakowanie serka śmietankowego (w wersji ekskluzywnej- ricotty)
kilka plastrów sera np. cheddara
garść startego parmezanu

sos beszamelowy

1 łyżka masła
1 szklanka mleka
1 czubata łyżka mąki pszennej
gałka muszkatołowa do starcia
kilka listków szałwii
sól, pieprz



Najpierw znajdźcie kogoś o silnych rękach. Zmagania z dynią to nie przelewki. Kiedy wzięłam się po raz za przerabianie dyni, to nie spodziewałam się kłopotów. Dynia była niewiele mniejsza ode mnie i po kilkakrotnym zaatakowaniu jej nożem, ogarnęła mnie rozpacz. Dobrze, że nie miałam w domu siekiery, bo skończyło by się dyniową jatką.
Zaopatrzcie się więc w męskie towarzystwo lub kupcie dynie w rozmiarze "S". Butternut jest idealny.

Pokrójcie dynię na kawałki, wyjmijcie pestki (te wysuszcie i wiosną wysiejcie na balkonie). Rozgrzejcie piekarnik do 200 stopni. Na blachę połóżcie papier a na papierze dynię i czosnek. Po około godzinie dynia powinna być gotowa do dalszej współpracy.
Nieco ją wystudźcie. Odłóżcie kilka kawałków a resztę zmiksujcie z czosnkiem, serkiem i solą. Szałwię potnijcie nożyczkami na paseczki i dodajcie do dyniowej masy.
W dużym garnku zagotujcie wodę z odrobiną soli i nieco podgotujcie płaty makaronu. To zdecydowanie przyspieszy dalsze pieczenie.

Czas na zrobienie sosu beszamelowego.
W rondelku rozpuście masło z szałwią. Na bulgoczące masło nasypcie mąkę. Mieszajcie aż mąką się lekko zarumieni. Zdejmijcie rondel z ognia i dolejcie nieco mleka. Energicznie zamieszajcie,  żeby nie utworzyły się grudki. Teraz musicie dolewać mleko, by powstał sos o gęstości śmietany. Czyli rondel ląduje na piecu a wy mieszając dolewacie mleko. Kiedy sos jest gotowy dodajecie do niego sól do smaku i nieco startej gałki.

Pora na poskładanie lasanii.
Naczynie do zapiekania wysmarujcie masłem.
Wlejcie łyżkę sosu i rozprowadźcie po dnie. Połóżcie pierwszą warstwę makaronowych płatów. Na nie wyłóżcie połowę masy dyniowej. Te kilka kawałków, które odłożyliście, pokrójcie na kostkę i rozrzućcie na masie dyniowej. Na niej połóżcie plastry sera. Przykryjcie kolejną warstwą makaronu.  Polejcie obficie sosem beszamelowym. I znów połóżcie makaron, na nim masę dyniową, kostki dyni, ser, makaron, sos.  
W takim stanie można lasanię umieścić w piekarniku. Po 45 minutach powinna być gotowa. Nie wyciągajcie jej od razu. Niech trochę przestygnie. Wtedy nie będzie się rozjeżdżać w trakcie krojenia.



Mnie najbardziej smakowała następnego dnia na zimno i z kieliszkiem wina.



Smacznego i udanego weekendu.

czwartek, 18 października 2012

Jesienne uniesienia czyli pieczone warzywa z gremolatą






Warzywa jesienią to sama radość. Myślę, że roślinożercy jesienią doznają uczucia zbliżonego do euforii. I to tylko z powodu warzyw. Wędrówka po targowych straganach jest jak spacer po Rijskmuseum  w salach z malarstwem niderlandzkim. Idziesz, sycisz oko, doznajesz ekstazy. Od totalnego odlotu ratuje cię tylko głęboki bas sprzedawcy „a zimnioków to tam nie trzeba?” Prawdziwa poezja.
Paprykę kupuje się na worki, cebulę na kosze, gruszki na skrzynki, marchewkę na dziesiątki kilogramów. Ale najbardziej fascynująca jest kapusta. Stoją na pakach ciężarówek takie piękne maszyny, błyszczące nowością i szatkują, szatkują, szatkują. Już dawno nic mnie tak nie wciągnęło jak szatkowanie kapusty. Stałam przed takim cudem. Główki wpadały jedna po drugiej a u dołu worek wielkości rynku w Chorzowie zapełniał się z szybkością dźwięku.  Coś niebywałego! Kocham takie ustrojstwa.
Zachęcałam was ostatnio do risotta z rydzami. Wspominałam, że do niego idealnie pasują pieczone warzywa z pangratą. Ten melanż nie jest moim pomysłem.
Kiedyś to ja służyłam pomocą młodszemu pokoleniu. Teraz to ono podsuwa mi różne cenne pomysły. Tak było z gremolatą.
Roboty niewiele a radość jedzenia bezcenna. Jesienna para zdecydowanie dobrana. Rydze i pieczone warzywa. Marchewka o tej porze roku nie powinna być warzywem. Jest tak słodka, że okresowo powinna być owocem. Nawet pietruszka jesienna nabiera miodowych nut. Koniecznie wypróbujcie. Główka czosnku do tego, kilka kropel oliwy i macie taki dodatek, że warto żyć.



Warzywa z pietruszkową  gremolatą
marchewka, kilka sztuk
pietruszka, kilka sztuk
główka czosnku, nieobrana
łyżka oliwy
nieco soli

gremolata
duży pęk pietruszki
2 ząbki czosnku
2 łyżki oliwy
spora szczypta soli
świeżo zmielony pieprz

Marchewkę i pietruszkę obieramy i kroimy w dowolne kawałki. Słupki, plastry, połówki, półkrążki są równie dobre. Główkę czosnku dzielimy na cząstki. Blachę wykładamy papierem do pieczenia. Warzywa wysypujemy na papier. Skrapiamy oliwą i posypujemy solą (idealna jest gruboziarnista), mieszamy. Piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni. Wkładamy do piekarnika blachę i pieczemy około 45-50 minut. Trzeba sprawdzać warzywa, bo czas ich pieczenia jest sprawą raczej indywidualną.
Kiedy mamy chwilę wolną, bo marchew zmienia oblicze, nie oddajemy się kontemplacji jesiennych widoków za oknem, ale robimy gremolatę. Siekamy pietruszkę, obieramy czosnek i przeciskamy przez praskę. W misce mieszamy pietruszkę, czosnek, oliwę, sól i pieprz. Kiedy warzywa są odpowiednio miękkie (każdy ma swoją definicję miękkości), wyjmujemy blachę z pieca i mieszamy z gremolatą. Temperatura sprawia, że smaki się przeplatają, uzupełniają. Jest pięknie.
Jedzcie na zdrowie. Syćcie oczy i kubki smakowe jesiennymi kolorami i smakami.


Smacznego

poniedziałek, 15 października 2012

Risotto z rydzami na zachętę.




 Wiem, że niełatwo o rydze. Nawet na straganach trudno je wypatrzeć. Ale może uda wam się je zdobyć, tym bardziej, że obecny rok jest dla nich wyjątkowo łaskawy. Zeszłoroczna jesień pod względem grzybowym była marniutka. W naszym przydomowym lesie rosły tylko nieliczne muchomory. Choć były śliczne, to trudno nimi zachwycić podniebienie.
Za to ten rok wynagradza nam zeszłoroczny nieurodzaj. Grzyby rosną wszędzie i w ilości nieprzerabialnej. Uwielbiam je zbierać. I właściwie na tym mój zachwyt się kończy. Obieranie ich omijam z daleka a przetwory nie należą do moich ulubionych. Jako dodatek do dania, proszę bardzo, ale jako potrawa solowa już niekoniecznie.
Wyjątek stanowią rydze. Usmażone ma maśle, posypane pietruszką z kawałkiem świeżego chleba są koncentratem jesieni.

Risotto z rydzami wydaje mi się bardzo trafionym pomysłem. Wczesnym latem jedliśmy risotto z kurkami a teraz na zakończenie sezonu jesiennego powinniśmy się pokusić o rydze.



Zapraszam na risotto z rydzami

1 szklanka ryżu arborio lub carnaroli
1 kieliszek białego wytrawnego wina
3 szklanki wrzącego bulionu
2 łyżki masła
2 łyżki oliwy
1 mała cebula posiekana drobno
2 łyżki startego parmezanu
świeży tymianek
sól, pieprz
rydze w ilości wam odpowiadającej

Jeśli udało wam się zdobyć grzyby, obierzcie je, umyjcie i osuszcie. Na patelni rozgrzejcie  łyżkę oliwy i podsmażcie  rydze. Te większe pokrójcie na ćwiartki a te małe niech zostaną w całości. Wyjmijcie grzyby do miseczki. Na tę samą patelnię dodajcie łyżkę oliwy i podsmażcie cebulę. Kiedy będzie szklista, wsypcie ryż i dokładnie wymieszajcie, żeby każde ziarenko pokryło się oliwą. Po chwili wlejcie wino i mieszajcie do odparowania. Teraz po chochli, dolewajcie bulion. Każda następna porcja płynu ląduje w ryżu, po wchłonięciu poprzedniej. I mieszajcie, mieszajcie. Nie odchodźcie obejrzeć ulubiony serial czy poplotkować z ciocią. O risotto trzeba zadbać. Po około 20 minutach ryż jest prawie gotowy. Dodajemy do niego podsmażone rydze i delikatnie mieszamy. Zdejmujemy garnek z ognia. Dokładamy łyżkę zimnego masła i mieszamy z ryżem do rozpuszczenia się masła. Potem wsypujemy parmezan i sprawdzamy czy potrzebna jest sól. Mieszamy, wykładamy na talerze. Posypujemy świeżym tymiankiem i zmielonym pieprzem.



Jako dodatek podajemy pieczone warzywa z pietruszkową gremolatą (o niej następnym razem).



Piękne jesienne danie, pełne leśnych aromatów i smaków. Może zachęci was do wyprawy do lasu.
Życzę smacznego i udanych zbiorów

piątek, 12 października 2012

Ciasto śliwkowe z Earl Greyem i kombatanckie wspomnienia





Co ludzie kupują nocą? I gdzie kupują?
Dawno, dawno temu, kiedy supermarkety były równie egzotyczne co poziomki w grudniu a stacje benzynowe zamykano z braku towaru, jedynym miejscem, gdzie można było zrobić zakupy po zmierzchu, była „Babcia”. Władze używały innej nazwy: „melina”, a jedyne słuszne Wiadomości krzyczały o „miejscu nielegalnego handlu”. Egzotyka tamtych czasów polegała jednakże na tym, że w owym przestępczym miejscu można było nabyć towar tylko jednego rodzaju. Wódkę. I to nie jakiegoś tam asortymentu. Tak dobrze nie było. Była po prostu wódka. I aż wódka, bo w sklepach było jej jak na lekarstwo. A naród był spragniony. Jeśli więc obywatel nabrał nagłej chęci wychylenia kieliszka, powiedzmy na to o północy, to albo czekały go męki abstynenctwa, albo wkraczał na ścieżkę występku i udawał się do Babci.

Tak bywało kiedyś. Niektórzy z nas na spotkaniach dzisiaj, z łezką oku wspominają ten dreszczyk emocji. Złapią czy nie złapią? Jeśli dodamy do tego godzinę policyjną, to napicie się z kolegą było równie niebezpieczne co przejście przez okupowaną Warszawę z plecakiem granatów.
Coś mnie zagnało w stronę wspomnień kombatanckich. A chciałam o zakupach poopowiadać.
Cóż więc ludzie kupują nocą?

Nagła potrzeba kupna kabelka HDMI (nie ośmielę się rozszyfrować tego tajemniczego kodu, ale MMŻ wiedział co robi) o godzinie 23  zapędziła nas do najbliższego supermarketu. Moje zdziwienie wywołały dość liczne samochody na parkingu. Czyli ludzie są. Nieco mnie to uspokoiło, bo już czułam wyrzuty sumienia, że zawracam po nocy głowę pracownikom.
MMŻ szukał swojego kabelka, a ja zaglądałam ludziom do koszyków. Czy nasze nocne preferencje uległy zmianie? Czy od czasów malowniczych melin nasze nocne potrzeby wysubtelniały?

Oto wynik moich obserwacji. Owszem, alkohol w koszykach występował. W mniejszości. Największą grupą były, o zgrozo, tak zwane artykuły pierwszej potrzeby czyli mleko, pieczywo, wędliny, sery. Gdzieś tam widziałam proszek do prania, pudełko czekoladek. Ktoś targał do kasy wielkie pudło Lego. Ciekawe czy cierpi na bezsenność. Najbardziej ekstrawaganckim artykułem był kabelek HDMI. Żeby nasze zakupy nieco urozmaicić, dorzuciliśmy jeszcze kilka książek i wróciliśmy do domu.

Babcie i meliny nie mają dziś racji bytu. Nocny wypad po cokolwiek nie jest wyprawą w jedną stronę. Nikt nie traktuje kupna mleka o północy jak dziwactwa. Jakoś tak nudno się zrobiło. Wszystko w zasięgu ręki, wszystko bez dreszczyku emocji. Może jednak troszkę szkoda?



Dla tych , którzy czekali na ciasto śliwkowe z herbatą mam dobrą wiadomość. Ten liryczny wstęp nie zniechęcił mnie do pieczenia. Tym bardziej, że wszystkie składniki by upiec to ciasto, są do kupienia o północy.



Ciasto śliwkowe z Earl Greyem

kostka miękkiego masła
4 jajka
100 g marcepanu
1 szklanka mąki pszennej
3/4 szklanki mąki gryczanej
1/3 szklanki mąki ziemniaczanej
1 łyżka esencji waniliowej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
2 łyżki pokruszonej esencji earl greya + 1 łyżka do posypania śliwek (użyjcie moździerza do sproszkowania herbaty)
około 1,5 kg śliwek
garść płatków migdałowych

Najpierw obierzcie śliwki i podzielcie je na połówki.
Przygotujcie sobie formę (np. 34 na 24 cm), wyłóżcie ją papierem do pieczenia. Piekarnik rozgrzejcie do 180 stopni.
Masło z cukrem, solą utrzyjcie na krem. Dodajcie starty marcepan i znów mieszajcie lub miksujcie. Potem dodajcie po jednym rozmącone jajka. Wszystkie mąki i proszek do pieczenia zmieszajcie ze sobą i dodawajcie do miksowanej masy jajecznej. Na koniec wsypcie herbatę i wlejcie wanilię. Ciasto wyłóżcie na blachę a na nim ułóżcie połówki śliwek. Posypcie je brązowym cukrem, herbatą i płatkami migdałowymi.
Pieczcie je 45-50 minut.



Rewelacyjnie smakuje na zimno ale na gorąco z kleksem jogurtu jest niesamowite. A do niego filiżanka herbaty z mlekiem.



Polecam i życzę smacznego
P.S.


Klimat zakupów z minionej epoki można przeżyć wybierając się na wycieczkę po Nowej Hucie

czwartek, 11 października 2012

Najlepsza jest herbata




Gdybym miała dokonać wyboru i wybrać tylko jedną potrawę(?), bez której nie umiem się na co dzień obyć, byłaby to herbata.  Właściwie nie piję w większej ilości żadnych innych napojów. Nie lubię oranżad, toników, szwepsow, kokakol i tym podobnych.  Wodę mineralną piję ze średnim entuzjazmem. Kiedy chce mi się pić, w dziewięciu przypadkach na dziesięć, sięgam po herbatę.
Siadając rano do śniadania, cieszę się na myśl, że napiję się ulubionej herbaty z mlekiem. To, co jem, ma znaczenie drugorzędnie. Ważne jest to, że dzień zacznie się herbatą. Najlepiej smakuje rano. Jest gwarancją udanego początku dnia.



Najśmieszniejsze są sytuacje poobiednie. W domu wszyscy przyzwyczaili się do mojej herbacianej obsesji. Ale wyjście na obiad do restauracji zawsze kończy się zdziwieniem kelnera. Najpierw jest pytanie potwierdzające mój wybór, a potem pełne niedowierzania: z mlekiem? Tak, tak, ja lubię herbatę z mlekiem. Nieważne czy do chleba z konfiturą  czy po pstrągu z grilla. Czy to takie niespotykane? Mam w rodzinie herbacianego sojusznika. Pija herbatę z podobną pasją do mojej i fanaberia w postaci herbaty z mlekiem jest dla niej normą. No, ale ona ma łatwiej. Na co dzień przebywa w krainie herbatopijów i nie wywołuje sensacji zamawiając herbatę po rybie z frytkami.
Kocham herbatę miłością spełnioną i odwzajemnioną. Nigdy jej nie brakuje i zawsze jest w czym wybierać. Najważniejsza jej postać czyli bursztynowy płyn  spełnia wszystkie moje oczekiwania. Niekiedy sięgam po herbaty zielone a ta z dodatkiem pigwy jest ósmym cudem świata. Piekłam już ciasta z herbatą, robiłam desery, marynowałam w niej kurczaka i wędziłam łososia. Jest wdzięcznym materiałem do wykorzystania.  Spróbujcie potraktować ją  nie tylko jako dopełnienie śniadania. Nią można, a nawet trzeba się delektować. Każda ma inny smak, kolor, zapach. Herbata jest jak wino. Paleta jej smakowych możliwości jest nieograniczona. Aż szkoda traktować ją jak  zwykły wypełniacz.  


Upiekłam ciasto śliwkowe z Earl Greyem, ale z powodu totalnego zamieszania w moim życiu, opowiem o nim następnym razem. Zrobienie obecnie zdjęć, a tym bardziej pokazanie ich światu jest na razie nieco utrudnione. Mam nadzieję, że powoli moje życiowe klocki ułożą się w spójną całość i wszystko wróci do normy. Na razie mam niezawodną herbatę a ona jest dobra na wszystko.


Pozdrawiam gorąco i życzę pysznej gorącej herbaty.

poniedziałek, 8 października 2012

Żółty, żółciutki, zupa kukurydziana



Jesień ma to do siebie, że po spranym kolorystycznie lecie i nieco jednowymiarowej wiośnie, nie oszczędza na kolorach. Farbki, jakimi maluje codzienne sceny są zapierające dech w piersiach. Takiego dramatycznego nieba, jak w tych dniach, próżno szukać w inne miesiące roku. Sceneria zmienia się jak w dobrym dreszczowcu. W ubiegłą sobotę poranek wmurował mnie w taras. Złoto, żółto, miedziano, słonecznie. Stoisz człowieku i dziękujesz rodzicom, że cię sprowadzili na ten świat. I cała reszta spraw przyziemnych w tym momencie się nie liczy. Są tylko chmury, mgła, wschodzące słońce, zapachy i kolory, kolory, kolory.
Ten stan kolorystycznej orgii potrwa jeszcze przez kilka, kilkanaście dni i potem już spokojnie będziemy mogli sobie narzekać na jesienną pluchę do woli. Ale na razie proszę, żadnego marudzenia, że zimo, czy mokro. Proszę grzecznie popatrzeć w niebo i na drzewa, kolorowe do bólu. Ponarzekać zawsze zdążymy.

                         

A po powrocie do domu zafundujmy sobie porcje słońca na talerzu. Zupę słoneczną w smaku i kolorze. 


Zupa kukurydziana

2 kolby kukurydzy
2 cebule
2 ząbki czosnku
2 szklanki bulionu
1 chili
0,5 papryki słodkiej
0,5 łyżeczki słodkiej papryki
0,5 łyżeczki wędzonej papryki
0,25 łyżeczki imbiru
sól
pieprz
2 łyżki oliwy
3 łyżki topionego cheddara
2 łyżki kwaśnej śmietany

jako dodatek:

smażone kawałki tortilli





Zupę kukurydzianą można ugotować na różne sposoby. Najprościej jest użyć kukurydzy z puszki. Ale nic nie równa się z świeżą kukurydzą. Ugotowana i potem użyta jest o niebo smaczniejsza niż taka zapuszkowana.
Kupcie więc dwie kolby, a najlepiej od razu więcej (cieplutka z masełkiem jest jak ambrozja), pogotujcie w lekko osolonej wodzie przez 12 minut a potem stawiając kolbę pionowo, obetnijcie wszystkie ziarenka.
Na oliwie przyrumieńcie delikatnie cebulę. Potem dodajcie czosnek i pokrojone chili. Jeszcze chwilę podduście i dodajcie całą kukurydzę. Wlejcie bulion i wsypcie przyprawy. Pogotujcie trzy minutki i zmiksujcie zupę blenderem. Zalacam przy tej czynności ostrożność, bo gorąca, miksowana zupa lubi wybuchać.
Na koniec miksowania dodajcie cheddar i śmietanę. Jeszcze raz włączcie mikser i kiedy zupa jest gładka i bez grudek, wasza praca jest prawie skończona.

Kto lubi dodatki w zupie, powinien dodać do niej kawałki smażonej tortilli.

Rozgrzewacie w głębszym rondlu oleju na trzy palce. Gotowe placki kukurydziane rwiecie na małe kawałki (np. wielkości pudełka zapałek). Wrzucacie kawałki na gorący olej. Smażycie jak frytki. Po około minucie wyjmujecie usmażone tortille na papierowy ręcznik. Są chrupkie i smakują do zupy wyśmienicie. Spróbujcie ich do guacamole  czy nawet do hummusu. Będą wam smakowały.
Zupę podajemy posypaną odrobiną kolendry i z chipsami tortillowymi.

Wszystko ma piękne jesienne kolory, mnóstwo aromatu i rewelacyjnie smakuje.



Smacznego 


środa, 3 października 2012

Warzywa po chińsku i kulinarne wpadki





Zauważyliście, ze rzadko pojawiają się na blogach opisy naszych wpadek. Wszystko tutaj jest jak w marzeniach Kopciuszka: śliczne, udane i satysfakcjonujące. I jakie nieprawdziwe.
Która, bądź który z nas z ręką na sercu może powiedzieć, że zawsze wszystko gra jak z nut.  Aż bym chciała poczytać o kuchennych katastrofach i ich konsekwencjach.
Moja Mama, do robionych po mistrzowsku na Boże Narodzenie makówek, wsypała kiedyś soli zamiast cukru. Rewelacja!
Ja uraczyłam swego czasu rodzinę rybą pieczoną w soli. Zapomniałam tylko, że do soli powinnam włożyć całą rybę, ze skórą. Ja użyłam filetów. Degustacja  tego wątpliwego przysmaku przypominała zjedzenie przysłowiowej beczki soli. Dzieci pamiętają mi to do dziś.
Czasami pomyłki wynikały z niedokładnej instrukcji. I tak, topiąc czekoladę by zrobić mus, tabliczka wylądowała w garnku z wodą a nie na garnku z wodą. Jaki był efekt końcowy? Wodniste kakao.
Błędów nie popełnia jedynie ten, co nic nie robi. Czyli wynika z tego, że blogowicze mogliby sporo na ten temat powiedzieć.
Pamiętam, kiedy z pierwszą wizytą mieli przyjść przyszli teściowie. Moim popisowym ciastem był wtedy sernik na zimno. Robiłam go setki razy i nigdy mnie nie zawiódł. I ten sto pierwszy sernik się zwarzył! Uwierzylibyście?
Na stole wylądowało ciasto „ze sklepu”.  Ale obciach. Zdecydowanie nie dodało mi to punktów w ocenie. Na szczęście mój wybranek był w stanie zjeść nie tylko zwarzone serniki ale nawet zasmażane buraczki z jarzynką. Po latach przyznał, że większego świństwa nigdy wcześniej i nigdy potem (to było przed rybą w soli) nie jadł. Amor vincit omnia, jak mawiali Rzymianie.
Może na Durszlaku ogłosić taką anty akcję: Moje kulinarne Waterloo.
Jeśli  nawet byśmy niczego nie ugotowali, to na pewno byśmy się pośmiali.

A jeśli chodzi o bezproblemowe danie, to mam dziś dla was warzywa. Jest ich na półkach tyle, ze każdy znajdzie coś dla siebie. O tej porze roku są najlepsze. Danie jest proste i nie grozi żadnymi niespodziankami.



Warzywa po chińsku

1 marchewka
1 czerwona cebula
1 czerwona papryka
1 zielona papryka
2 ząbki czosnku
kilka różyczek brokuła
1 nieduża cukinia
garść świeżej kolendry
1 łyżka oleju do smażenia
2 łyżki sosu ostrygowego
1 łyżka sosu sojowego
kilka kropel oleju sezamowego
1 łyżeczka ziaren sezamowych

Wszystkie warzywa kroimy na cząstki. Cebulę kroimy na ósemki. Na patelni rozgrzewamy olej i smażymy warzywa w następującej kolejności: marchewka, cebula, czosnek, papryka. Po 3 minutach wlewamy 2 łyżki wody i dorzucamy różyczki brokuła i przykrywamy pokrywką. Po dwóch minutach zdejmujemy pokrywkę i dokładamy plastry cukinii. Mieszamy warzywa i odparowujemy wodę z patelni. Teraz wlewamy sos ostrygowy, sojowy i olej sezamowy. Mieszamy, posypujemy ziarnami sezamowymi i kolendrą. Podajemy.
Ten sam zestaw możemy zrobić w wersji na parze. Też smakuje fantastycznie.
Warzywa są jędrne, nie tracą koloru i pysznie smakują. Tutaj nie grozi nam żadna wpadka.



Smacznego 

poniedziałek, 1 października 2012

Co ma karnisz do orzechów. Ciasto miodowo orzechowe




Znacie opowiadanie o człowieku, który znalazł guzik i do niego dopasował płaszcz? W ten sam sposób można podejść do upieczenia ciasta. Jeden składnik zdeterminował moje plany na ciasto.  Orzechy włoskie jako jedyne owoce nie poddały się majowym przymrozkom i teraz pilnuję ich zbiorów jak diabeł cnotliwej duszy. Nasze drzewo jest nocą odwiedzane przez cała watahę chrumkających, więc trzeba być czujnym.
Orzechy więc mam.



Hm… dużo orzechów. Jakie piękne ciasto miodowo orzechowe mi się zamarzyło. Ale co zrobić, kiedy okazuje się, że resztka mąki zniknęła w chlebie, miód wypiłam w herbacie, a jajka? Nawet nie wiedziałam, że nie mam jajek.
Jeśli chcę, żeby ciasto pojawiło się na stole, to powinnam spełznąć z kanapy i poszukać w okolicy potrzebnych składników.
Pojechałam do sklepu.
Z zakupów wróciłam z karniszem długości 2 metrów, hakami do relingu, taśmą z rzepami i kilkoma metrami niebieskiego materiału. Możemy piec ciasto.
Przy okazji podumam jak moją sypialnię przemienić w przytulny buduar.
Aby upiec ciasto orzechowo miodowe należy zaopatrzyć się w mąkę, miód, jajka, masło i orzechy. Żeby stworzyć sypialnianą atmosferę trzeba mieć łóżko, kilka metrów materiału, co najmniej dwie poduszki i wspomniany wyżej reling. Niech wam żadne fikuśne myśli nie pełzają po głowie. Ten reling to po prostu wezgłowie naszego łóżka.
Jako, że to blog o gotowaniu a nie o sprawach sypialnianych, to wrócę do kuchni.
Ciasto jest z gatunku pszczółek, miodowników i orzechowców. Typowo jesienne z wszystkimi atrybutami września i października: orzechami, wrzosowym miodem i śliwkami w postaci powideł.
Proste do zrobienia i tak smaczne, że aż trudno uwierzyć, że tak niewielu wymaga składników.

Ciasto miodowo orzechowe:


2 szklanki mąki
200 g miękkiego masła
3 czubate łyżki miodu
2 łyżki cukru
4 jajka
2 łyżeczki sody oczyszczonej

Krem:

200 g miękkiego masła
1 opakowanie kremu do karpatki
4 łyżki likieru orzechowego

Dodatkowo:

30 dkg orzechów włoskich
2 łyżki masła
3 łyżki miodu

słoik powideł śliwkowych
kieliszek orzechówki do nasączenia



Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni. Do misy kładziemy masło, miód i cukier. Miksujemy kilka minut aż nieco się ubiją, Potem dodajemy rozmącone jajka (nie wszystkie naraz, ale po jednym). Na koniec dosypujemy mąkę zmieszaną z sodą oczyszczoną. Mieszamy wszystko razem. Ciasto jest klejące, ale nie ma problemów z rozsmarowaniem go na blasze.
Blaszkę 28 na 24 wykładamy papierem. Łatwiej będzie zrobić najpierw na blasze kilka punktów masłem. Papier pięknie się przyklei i nie będzie się ślizgał. Na papier nakładamy łyżką 1/3 ciasta. Wyrównujemy powierzchnię i pieczemy 10 minut.
Wyjmujemy z piekarnika i zostawiamy do wystudzenia. Na zimną blachę ponownie kładziemy papier i kolejną porcję ciasta. Znów pieczemy 10 minut.
Trzecią część ciasta musimy nieco podrasować. W tym celu użyjemy orzechów. Przecież pieczemy ciasto miodowo orzechowe. Miód już był. Teraz pora na orzechy.
Orzechy musimy nieco połamać. W rondlu topimy masło z miodem i dosypujemy 30 dkg orzechów. Mieszamy dokładnie i studzimy. Kiedy przyjdzie pora na włożenie do piekarnika trzeciej części ciasta, robimy to samo, co z poprzednimi dwiema, z jedną różnicą. Posypujemy ją orzechami z miodem i masłem. Wkładamy do piekarnika i też pieczemy 10 minut.
W czasie gdy trzy warstwy ciasta stygną, zróbmy krem karpatkowy. Trochę potrwa zanim wystygnie. Potem miksujemy go mikserem i dodajemy po łyżce miękkie masło. Na koniec dolewamy strużką likier orzechowy. Aż trudno jest się powstrzymać by nie oblizywać łyżki.
Pora połączyć wszystkie części. Na dół jedna część ciasta. Na nią powidła śliwkowe. Powidła smarujemy warstwą kremu. Kładziemy kolejną warstwę ciasta. Tę część skrapiamy likierem orzechowym. Znów nakładamy krem i przykrywamy ostatnią warstwą ciasta, tym razem z orzechami.
Lekko przyciskamy i odkładamy do lodówki. Ciasta z miodem najlepsze są po 24 godzinach. A im dłużej postoją, tym lepiej.



Teraz mogę się wziąć za kombinowanie sypialni.

Pozdrawiam i smacznego życzę