piątek, 30 grudnia 2011

Tort rumowo rodzynkowy na Sylwestra



Lubię piec ciasta. Lubię najpierw je wymyślić. Lubię wyobrażać sobie jak smakują. Nie lubię kiedy, to co sobie wyobraziłam, rozmija się z tym. co osiągnęłam. Przed Bożym Narodzeniem zastanawiałyśmy się jakie ciasta upiec oprócz sernika i makówek. I pomyślałam o torcie piernikowym z kremem śliwkowym i waniliowym. Postanowiłam zaryzykować i wykreować sobie takie ciasto. Z duszą na ramieniu podawałam je do stołu. Niepotrzebnie. Tort był przepyszny. Był stuprocentowym urzeczywistnieniem marzeń. Opowiem wam o nim nim skończy się karnawał. Dziś myślę, że smaki piernikowe to nie jest temat na sylwestrową noc. Powiem tylko, że to ciasto pierwsze zniknęło z talerzy.
Postanowiłam pójść za ciosem i upiec kolejny tort w moich ulubionych kombinacjach smakowych. Czekoladki Malaga to pokusa, której nigdy nie potrafiłam się oprzeć. Gdybym upiekła tort o smaku rodzynek i rumu to byłabym wniebowzięta. Jutro Sylwester, mogę sobie upiec tort urodzinowo noworoczny. Moje plany wywołały lawinę protestów. Przecież tort urodzinowy pieką Dzieci! Jak ja mogę im to zrobić?! Ale ziarno zostało posiane i już nic nie było mnie w stanie odciągnąć od butelki z rumem. Na urodziny będą dwa torty. Umówimy się tak: mój będzie sylwestrowy, a Dzieci upieką urodzinowy.

tort rumowo rodzynkowy
(dla formy 23 cm)

biszkopt

Zajrzyjcie do przepisu  na biszkopt. Do receptury, którą tam znajdziecie dodajcie łyżkę kakao, wmieszaną do mąki. Reszta pozostaje bez zmian.

krem rodzynkowy

pół szklanki rodzynek
rum
100 g miękkiego masła
pół szklanki cukru pudru

krem rumowy

250 g mascarpone
250 ml kremówki
4 łyżki cukru pudru
100 g czekolady, rozpuszczonej na parze (tu znajdziecie metodę stopienia czekolady. Pomijacie tylko masło)
rum, pozostały z moczenia rodzynek (lub kapkę więcej)

poncz do nasączenia blatów

4 łyżki rumu
4 łyżki wody
1 łyżka cukru

Rodzynki zalejcie rumem na kilka godzin. Staną się miękkie i wchłoną część alkoholu. Kiedy zmiękną, zmiksujcie je blenderem na rodzynkową masę. W misce ubijcie do białości masło z cukrem i dodawajcie do niego po łyżeczce zmiksowanych rumowych rodzynek. Parę kropel zalewy rumowej też nie zaszkodzi.
Po wymieszaniu krem rodzynkowy macie gotowy.

Krem rumowy nie będzie trudniejszy. Trzeba zmiksować mascarpone z cukrem. W osobnej misce zamieńcie kremówkę w bitą śmietanę. Zakładam, że czekoladę juz stopiliście i czeka wystudzona na swoją kolej. Wmieszajcie czekoladę do mascarpone i po łyżeczce wlejcie kilka ml rumu. Na koniec delikatnie połączcie masę z ubitą śmietaną.
Macie gotowe oba kremy, pora zacząć składać tort.
Biszkopt (najlepiej upieczony dzień wcześniej, bo wtedy lepiej się kroi), dzielimy na trzy blaty.
Dolną część nasączamy ponczem i rozsmarowujemy krem rodzynkowy. Wyrównujemy powierzchnię kremu i kładziemy drugi blat. Ten również nasączamy ponczem i przykrywamy go 1/3 kremu rumowego. Ostatni blat kładziemy na kremie i lekko dociskamy. Pozostaje nam użyć resztę kremu do pokrycia tortu. Górę i boki smarujemy kremem rumowym i nadajemy im w miarę apetyczny wygląd. Bawimy się w dekoratora i chowamy tort w chłodne miejsce na kilka godzin.


Długie lata zmagałam się z dekorowaniem ciast tak by nie upaprać patery. Ciężko było. Wyszarpywanie podłożonego papieru zawsze kończyło się uszkodzeniem ciasta. W końcu znalazłam sposób. Tnę papier do pieczenia na cztery paski o wymiarach 10 cm na 40 cm. Kładę je na brzegach patery czy tacy, na których chcę podać ciasto. Tworzą kwadrat idealnie pasujący do brzegów tortu. Przekładam pierwszy blat i wszystkie prace dekoracyjne odbywają się już na zabezpieczonym gruncie. Kiedy tort jest skończony, wysuwam tylko paski na boki i dzięki temu wszystko jest bezpieczne. I tort cały i patera czysta.
Polecam ten sposób. Sprawdza się przy najbardziej brudzących przepisach.

Tort gotowy. Szampan w lodówce. Z kuchni dochodzą smakowite zapachy. Dzieci opanowały sprzęty kuchenne. Będzie się jutro działo. Ja mam herbatę i dobre chęci. Na razie to musi wystarczyć.



Żegnam was w tym roku, życząc wam spełnienia wszystkich starych i nowych życzeń.
Do życzeń dołączam zapożyczony skądś cytat :
"Kto nas kocha, niech kocha.
Kto nie kocha, niechaj Bóg odmieni mu serce.
A jeśli nie odmieni, niech złamie nogę,
byśmy go poznali po utykaniu."

Niech w przyszłym roku na waszej drodze stają tylko ci nie utykający.
Pozdrawiam serdecznie

czwartek, 29 grudnia 2011

Patatas bravas na przekór kalendarzowi



Dopiero co zaglądałam do mojego zeszytu dla sklerotyków, by nie przeoczyć jakiegoś dania świątecznego, a już depcze mi po piętach plan na Sylwestra. Mój zeszyt dla sklerotyków jest ni mniej ni więcej tylko książką kucharską, kalendarzem, terminarzem i chusteczką zawiązaną na supełek. Jak słoń Trąbalski potrzebuję pomocy w zapamiętywaniu. Mam tam listy potraw wigilijnych i wielkanocnych. Siedzą w nim pomysły na urodziny, rocznice i po prostu na co dzień. Niektóre przepisy są wyjątkowo dopracowane i szczegółowo rozpisane. Inne zapisałam w postaci symbolu, będąc pewną, że po tygodniu ciągle mieszkają w mojej głowie. A tu głowa miała inne myśli priorytetowe i szufladka składająca się z tajemniczo brzmiacych słow: "karbow. i masło", zatrzasnęła się na głucho. Pozostaje mi mieć nadzieję, że jakiś wstrząs odblokuje moje pamięciowe przestoje. Obawiam sie jednak, że ilość takich nierozszyfrowanych haseł może spowodować powtórną amnezję. Tym razem w obronie przed zalewem informacji.
Na razie świat nie planuje spaść mi na głowę, więc mogę grzebać w moim zeszycie, planując sylwestrowe menu.
Troszkę życie zakpiło sobie ze mnie, bo ostatni dzień roku jest też dniem moich urodzin. No! Nie śmiejcie się. Ludzie słysząc tę informację, wołają z ekscytacją: ale fajnie! Wcale  nie fajnie. Myślę, że tylko ofiary wigilijnej porodówki mają gorzej.
Tak więc do wieczora mam urodziny a po 17 już nie. Komu w głowie byłyby w ten wieczór jakieś urodziny. Mój Dziadek zrobił podobno swojej rodzinie awanturę w Sylwestra bo nikt się nie pofatygował z życzeniami. A to wnuczka pchała się na świat. Dodam przy tym, że Dziadek też miał w tym dniu urodziny. Widać mamy taką rodzinną tradycję.
Przeglądam mój zeszyt i zapału w tym przeglądaniu nie ma. Chyba przedświąteczna kuchenna krzątanina nieco przytłumiła moje zapędy. Dziś mogę jeszcze poleniuchować ale jutro trzeba przejść od zamierzeń do realizacji. Przywitanie Nowego Roku to nie przelewki.
Na razie zrobię rodzinie przyjemność i raz dwa podam patatas bravas. Oni też jeszcze są nieco ospali wigilijną atmosferą, więc przyda im się coś na poprawę krążenia. Ziemniaki to ogólnie rzecz biorąc dość nudny materiał do obróbki. Ale... Zawsze jest jakieś "ale". W tym przypadku ma ono wyjątkowo pozytywny wydźwięk. Ziemniaki w patatas bravas są pikantne, aromatyczne i gorące. Z odrobiną majonezu są świetnym daniem obiadowym lub dodatkiem do obiadu. Tapas w czystej postaci.
Nie chce nam się na razie urządzać kuchennych maratonów, ani robić popisów naszego niewątpliwego kunsztu.
Ziemniak to prostota ale w tej wersji nie prostactwo. Jedzmy a do układania sylwestrowego jadłospisu wrócimy jutro.



patatas bravas

1 kg ziemniaków
3-4 łyżki oliwy
3 łyżki koncentratu pomidorowego
1 łyżka słodkiej papryki
1 łyżka zmielonego kuminu
1 łyżeczka papryczki chili
4 ząbki czosnku
1 łyżeczka soli

Ziemniaki musimy umyć i ugotować w mundurkach. Później obrać ze skórki, kiedy są jeszcze ciepłe. Takie łatwiej pozbywają się ubranka. Następnie kroimy je na kawałki. Te mniejsze sztuki wystarczy podzielić na pół. Te większe na cztery części.
W miseczce przygotujemy sobie marynatę do dania. Zmieszamy koncentrat z obiema paprykami, kuminem i przeciśniętym przez praskę czosnkiem. Dolewamy oliwę i dodajemy sól. Mieszamy i dodajemy do ziemniaków. Operację łączenia jednego z drugim czyli ziemniaków z marynatą najlepiej przeprowadzić używając rąk. Ugotowane ziemniaki są kruche i wrażliwe na dotyk. A ręce mamy delikatne więc idealne do tej czynności. Nieco się ubrudzimy, ale spokojnie możemy pozostałości czerwonej masy zlizać z palców. Jest pyszna a przy okazji dokonamy pierwszej degustacji.
Patelnie stawiamy na piecu i rozgrzewamy. Na nią wykładamy ziemniaki i na niewielkim ogniu podgrzewamy danie. Obracamy ziemniaki od czasu do czasu, żeby się równo przypiekły.
Podajemy je gorące z miseczką majonezu obok.
Kto ma, niech postawi na stole pieczoną paprykę w oliwie i czosnku. I niech zapomni o noworocznych podsumowaniach. Przed nami jeszcze całe dwa dni starego roku. Ile się może zdarzyć!



życzę smacznego i zapraszam na tort rumowo rodzynkowy, który czeka w kolejce

wtorek, 27 grudnia 2011

Uczesane larwunie czyli gnocchi z sosem serowym


Co jecie po świętach? Czy dojadacie zapasy ze świątecznego stołu? Czy może perspektywa kolejnego dnia w towarzystwie  karpia, śledzi i makówek kieruje wasze myśli do innych klimatów? Czy widok pierników powoduje u was paniczną ucieczkę do najbliższego McDonald's?
Nie wiem jak jest u was, ale my robimy sobie wolne od wszystkiego, co ostatnio gościło na naszym stole. Te galarety, te ryby po grecku, makowce i serniki mają na razie wolne. Nikt w ich kierunku przez dobre parę dni nie spojrzy. Choć wiem, że MMŻ już za dwa dni zapyta, czy nie zostało coś karpia w galarecie. I znów na Nowy Rok przyjdzie nam zaprzyjaźniać się z rybą. Na szczęście do Sylwestra jeszcze parę dni i nie martwię się o menu.
Już wczoraj robiłyśmy z Olgą plany obiadowe na dziś. I krążyły one wokół absolutnie nie świątecznych smaków. Jakiś makaron nam się marzył. Albo risotto czy micha pełna warzyw. Kompromis w tym przypadku jest jak najbardziej pożądany. Obie gustujemy w podobnych daniach. Nie miałyśmy kłopotu z wybraniem obiadu na dziś.
Będą i ziemniaki, i ser, i sos. Krótko mówiąc gnocchi. Kluski, kluseczki, kluchunie, larwunie. Kiedyś opisując Oli sposób robienia gniocchi napisałam, że po uturlaniu zgrabnych wałeczków, trzeba te larwunie przeczesać widelcem. I tak już zostało. Larwunie czesane widelcem - to wam dzisiaj zaproponuję. Będą z sosem serowym. Ale mogą być z grzybami, sosem mięsnym, bazyliowym, pomidorami... Kombinacji jest bez liku. Kto robił kiedyś kluski wie, że do ziemniaków dodaje się mąkę ziemniaczaną. W przypadku włoskich klusek, mąkę ziemniaczaną zastępujemy pszenną. Jedzenie jest niewymyślne, ale po świątecznym obżarstwie, im prościej tym lepiej. Zachęcam was do małej odmiany.

Gnocchi z sosem serowym czyli larwunie czesane widelcem

1 kg ziemniaków
1,5 szklanki mąki pszennej
35 g masła
1 jajko
łyżeczka soli

sos serowy

1 łyżeczka masła
1 mała cebula pokrojona na kawałki
pół szklanki mleka
5 łyżek pokruszonej gorgonzoli
4 łyżki startego cheddara
3 łyżki startego parmezanu
posiekany szczypiorek
pieprz

Umyjcie ziemniaki i ugotujcie w łupinkach. Jeszcze ciepłe obierzcie i przeciśnijcie przez praskę. Do przeciśniętych ziemniaków dodajcie masło i jajko. Zagniećcie ciasto. Proporcje w przepisie są przybliżone. Ziemniaki są bardziej i mniej mączyste, więc i ilość mąki może być zmienna. Ważne by ciasto było zwarte i nie kleiło się do łapek. W dużym garnku przygotujcie sobie posoloną z lekka wodę do gotowania gnocchi. Ciasto podzielcie na mniejsze kawałki, żeby było łatwiej formować kluseczki. Uturlajcie wałek i podzielcie go na dwu centymetrowe kawałki. Nadajcie im podłużny kształt i przeczeszcie je widelcem. Tak jakbyście chcieli je podrapać po pleckach. Delikatnie to zróbcie, bo materiał jest miękki. Jeśli woda się gotuje, wrzućcie do niej gnocchi. Gotujcie aż wypłyną na powierzchnię. Potrwa to około pięciu minut. W tym czasie zróbcie sos.

Rozgrzejcie rondel i włóżcie do niego łyżkę masła. Na nim podgrzejcie cebulę. Niech będzie miękka ale nie przysmażona. Do rondla z cebulą wlejcie mleko, wsypcie gorgonzolę i cheddar. Mieszając zagotujcie całość. Sos musi mieć gładką i gęstą konsystencję, żeby gnocchi pięknie się w nim unurzały. Sos doprawcie pieprzem i posiekanym szczypiorkiem. Wyłóżcie na talerze ugotowane kluseczki i polejcie je sosem. Posypcie startym parmezanem i świeżo zmielonym pieprzem. I zapomnijcie o świętach. Tylko na chwilę.



Smacznego oderwania od świątecznej rzeczywistości

piątek, 23 grudnia 2011

Siemieniotka czyli wigilijne wspomienie


Pamiątki z przeszłości. Wspomnienie o tych, których już z nami nie ma. Ślady, którymi podążamy, nie zawsze będąc tego świadomymi.
Wigilia to dzień szczególny. Mimo woli podsumowujemy miniony rok. To pierwsze z takich podsumowań. Następne będzie za tydzień.
Dla tych, którzy są beztrosko radośni mam życzenia, by ich beztroska trwała i w roku przyszłym. Tym, którzy coś w minionym roku stracili, życzę by odzyskali radość i uwierzyli, że po zimie przychodzi wiosna.
Wszystkim życzę wielu powodów do uśmiechu. Pełnych nadziei poranków i pełnych satysfakcji wieczorów.
Wesołych świąt Bożego Narodzenia i do zobaczenia wkrótce.

A na koniec dzisiejszego dnia, moje wspomnienie kogoś, kogo już z nami nie ma. Wspomnienie Taty. Przepis na siemieniotkę, którą robił przez lata po mistrzowsku.

Siemieniotka, zupa absolutnie wigilijna

25 dkg konopi
10 dkg kaszy jaglanej
woreczek kaszy gryczanej
3 duże cebule
1,5 litra wody
mleko
sól, pieprz

Gotujemy litr wody i wrzucamy do  niej konopie. Gotujemy je aż do popękania ziaren. Miksujemy ugotowane konopie w mikserze z separatorem, który odzieli nam łupinki od zawartości konopi. Jeśli nie macie takiego dodatku do miksera, to czeka was niełatwa praca, czyli przetarcie przez sito ziaren. Powinna wam zostać w garnku gęsta, szara zawiesina. Dziecko, w czasie gotowania konopi śmieje się, że zapachy się unoszą jak w coffee shopie.
Jeśli uporaliście się z przecieraniem, zagotujcie pół litra wody i wrzućcie do niej pokrojoną w plastry cebulę. Pogotujcie ją przez dwie minuty. Całość połączcie z odwirowanymi konopiami. Doprawcie według uznania solą i pieprzem. Teraz czas na użycie kaszy jaglanej. Najpierw trzeba ją zmielić (np w młynku do kawy). Kasza jaglana służy do zagęszczenia zupy. Używacie jej tak, jak używa się mąki. Do kubeczka lejecie 1/4 wody i wsypujecie łyżkę mąki jaglanej. Do gotującej się zupy wlewacie zagęszczacz jaglany i doprowadzacie do wrzenia. Zupa jest gotowa. Do kompletu potrzebuje mleka i ugotowanej kaszy gryczanej.
Siemieniotkę je się wsypując na talerz kaszę gryczaną (ilość dowolna), nalewając zupę i dodając kilka łyżek mleka.
Zupa ma kolor zupełnie niekonsumpcyjny - szary. Ale jest aksamitna w smaku i absolutnie wyjątkowa. Jedzona raz w roku i na dodatek przekazywana z pokolenia na pokolenie.
Robię ją na świeta właśnie ze względu na pamięć o Moim Tacie.


Smacznego i jeszcze raz wesołych, zdrowych i pogodnych Świąt.

środa, 21 grudnia 2011

Śledzie jako dowód miłości


Brzmi wywrotowo, prawda? Ryba raczej nie kojarzy się z miłością. A już śledź jest chyba od niej najdalej. Ale okazywanie miłości może przybrać najróżniejsze formy. Poszukiwanie ideału jest w tym przypadku jak najbardziej uzasadnione. MMŻ przeszukuje najbardziej odległe zakątki realnego i wirtualnego świata w poszukiwamiu mojej ulubionej muzyki. Ja od wielu lat szukam przepisu na Jego ulubione śledzie. Nie kiwajcie z politowaniem głowami. Granice mojej wyobraźni nie kończą się w dziale z rybami. Śledzie, o których mówię pojawiają się w każdej rozmowie o daniach rybnych. MMŻ przy każdej wizycie w Skandynawii jadał je na śniadanie, obiad i kolację. I przywoził do domu mały zapasik. Ja próbowałam i wyciągałam wnioski. Za każdym razem nie do końca prawidłowe, bo smaku nigdy nie udało się odtworzyć. Myślę, że przepuściłam przez swoje ręce niezłą ławicę śledzi. Pozytywną stroną tych eksperymentów jest pokaźny zbiór przepisów, co z takim śledziem począć. Ja jestem uparta i nie poddaję się tak łatwo. Kiedyś wyrwę jakiemuś skandynawowi przepis na te słodkie śledzie z gardła.
A na razie szukam, marynuję, moczę i wciąż się dziwię, co ludzie potrafią zrobić z tego produktu. Robiłam już je z curry, z miodem, z pomidorami, ogórkami. W śmietanie, oleju, majonezie i occie. Nie próbowałam tylko z czekoladą. A wierzcie mi, taki przepis też znalazłam.
Nabywam wiedzy, doświadczenia a do poszukiwanego przepisu nie zbliżyłam się ani o krok.
Wiem już, że śledzie moczone w wodzie mineralnej są mniej słone niż te wymoczone w mleku. Wiem też, że słodkie dodatki w postaci miodu, dżemu czy suszonych owoców nie są w ich towarzystwie zgrzytem.
Jako, że na razie prochu w tej dziedzinie nie wymyślę, podzielę się z wami dwoma przepisami, sprawdzonymi i zaakceptowanymi przez głównego śledziożercę naszego domu. Powiem wam na ucho, że ja śledzi nie lubię.
Do Bożego Narodzenia jeszcze dwa dni. Nawet zrobione jutro, do Wigilii będą akurat.

I - przepis na śledzie z rodzynkami na ostro

4 płaty śledziowe, wymoczone przez 12 godzin w wodzie mineralnej*
2 duże cebule, pokrojone w kosteczkę
100 g przecieru pomidorowego
2 łyżki rodzynek
1 łyżka ostrej papryki wędzonej**
2 łyżeczki cukru
2 łyżki octu
ćwierć szklanki oleju
pieprz wg uznania

Wymoczone śledzie pokrójcie na dwu centymetrowe kawałki. Rozgrzejcie w rondlu dwie łyżki oleju i wrzućcie do niego cebulę. Tylko na trochę, żeby się zeszkliła. Teraz dodajcie przecier pomidorowy i zamieszajcie.  Wsypcie rodzynki, paprykę, cukier. Dolejcie dwie łyżki octu i wymieszajcie wszystko razem. Po chwili dolejcie pół szklanki oleju. Spróbujcie czy trzeba dosłodzić, bądź dodać octu. Niech smaki będą nieco przerysowane, bo śledź jest dominujący i je pochłania.
Dajcie marynacie ostygnąć i wtedy włóżcie do słoików na przemian warstwę śledzi i warstwę marynaty. Zakręćcie słoik i pozwólcie mu do Wigilii nabrać mocy aromatów.

**Jeśli nie tolerujecie ostrości, użyjcie słodkiej papryki wędzonej.

II - przepis na śledzie na słodko z żurawiną i miodem

4 płaty śledzi, wymoczone 12 godzin w mleku*
2 szklanki wody
pół szklanki octu
pół szklanki soku z czarnej porzeczki
4 łyżki cukru pudru
1 łyżka miodu
pół łyżeczki imbiru (użyłam mielonego)
1 duża cebula, pokrojona w plastry
2 łyżki suszonej żurawiny
liść laurowy, 3 ziarenka ziela angielskiego
szczypta soli

Zagotujcie dwie szklanki wody ze szczyptą soli, liściem laurowym i zielem angielskim. Kiedy woda się zagotuje, dosypcie cukier i imbir oraz wlejcie sok, ocet i miód. Gdy marynata ponownie się się zagotuje, włóżcie do niej pokrojoną cebulę i żurawinę. Gotujcie około minuty. Tyle wystarczy żeby zmiękczyć cebulę. Zdejmijcie płyn z ognia i odstawcie do wystudzenia. Potem działacie jak w poprzednim przepisie. Warstwę śledzi zalewacie marynatą, znów warstwa śledzi i potem marynata. Dzielcie sprawiedliwie cebulę, bo będzie się cieszyła wzięciem. Wszystko razem ładujecie do słoja i do chłodu, żeby nabrało charakteru.

*Jak wymoczycie śledzie, zależy tylko od was. Ja chciałam sprawdzić czy jest jakaś różnica i porównać.

Śledzie zrobione. Nie jest to przepis idealny, a przede mną jeszcze wiele prób. Ale miłość nie zna granic i nie zniechęca się potknięciami. Przed nami wiele dowodów miłości.


Życzę wam smacznego i ciągłego poszukiwania

poniedziałek, 19 grudnia 2011

"Kochane zdrowie, nikt się nie dowie..".Klasyk i czarny makaron


Planuj sobie planuj. A bogowie będą mieli uciechę mogąc ci pokrzyżować plany. Mądrzy byli ci Chińczycy.
Poniedziałek zapowiadał się całkiem poniedziałkowo. Praca jak zwykle, obowiązki jak co tydzień.
Mówi się, że drobiazg a cieszy. Dobrze jest pamiętać,że jest jest druga strona tego medalu. Taki drobiazg a może uprzykrzyć życie. Ząb. Zastanawiacie się na co dzień, że macie zęby? Nie. Póki nie dadzą o sobie znać. I to od razu przy dźwiękach trąb jerychońskich i mękach piekelnych. Jak boli ząb, to cała reszta świata może spokojnie udać się dokąd oczy poniosą. Cały kosmos koncentruje się na tych kilku centymetrach szanownej jamy ustnej. A jeśli do tego dodać, że cierpiącym jest mężczyzna, to macie pełny obraz dramatu. MMŻ jest typowym przedstawicielem swojej płci i cierpienie to nie jest to, co jest wkalkulowane w jego rozkład dnia.
Byle do wieczora. A wieczorem cudowne ręce, które leczą dokonają kolejnego cudu i na świecie znów zapanuje pokój i zgoda.
Jedzenie dziś odpada. Na moje pytanie, czy zjemy obiad, MMŻ filozoficznie stwierdził, że tylko przez skórę. Znam tylko jedną osobę która wchłania pokarm przez skórę. I to w bardzo wybiórczym czekoladowym asortymencie. Ja jestem tradycjonalistką. Wymyśliłam więc coś, co może nie jest zjadalne tak niekonwencjonalnie, ale też nie sprawi kłopotu. Nie wymaga gryzienia i całkiem dobrze się wciąga. Pomyślałam o makaronie z przysmażonymi pomidorkami, oliwą czosnkową i grubo tartym parmezanem. Niestety nawet ta wersja okazała się niezjadalna przez mojego cierpiącego MMŻ. Więc skoro obiad miał być tylko dla mnie, postanowiłam zaszaleć. Z makaronu nie zrezygnowałam. Dodałam tylko jeszcze jeden składnik, zrezygnowałam z parmezanu i danie okazało się świetne. 

czarny makaron z krewetkami i pomidorami

porcja na jedną osobę

mała garść makaronu z sepią
mała cebula
1 ząbek czosnku
kilka krewetek (mogą być rozmrożone)
4 łyżki oliwy
2 łyżki masła
1 łyżka soku z cytryny
otarta skórka z połowy cytryny
3-4 pomidorki koktailowe
dwie łyżki posiekanej natki pietruszki
sól, pieprz

Pierwszym naszym krokiem będzie zamarynowanie na parę minut krewetek. Jeśli macie mrożone, to wyciągnijcie je wcześniej i nich się powoli rozmrażają. Potem tylko włożycie je do marynaty i będą gotowe do użycia. Marynata to sok z cytryny, przeciśnięty czosnek, sól i odrobina skórki cytryny. Mieszamy wszystkie składniki i moczymy w nich krewetki.
Stawiamy gar na ogień, wsypujemy szczyptę soli. Wiecie, żeby makaron gotować w dużym garze? Pasta nie lubi ścisku i tłoku. Nie oszczędzajcie na zmywaniu i zawsze używajcie dużego naczynia. Zagotowujemy wodę i wkładamy do niej makaron. Gotujemy al dente czyli żebyśmy czuli lekki opór, biorąc go na ząb.
Na patelni rozgrzewamy oliwę z masłem i smażymy cebulę przez chwilkę. Niech się zeszkli. Dodajemy pomidorki koktailowe pokrojone na ćwiartki i znów krótko smażymy. Podkręcamy ogień na maksa i dodajemy krewetki z marynatą. Niech się szybko zagotują. dosmakowujemy solą i pieprzem. Zdejmujemy z ognia. Do rondla z sosem dokładamy ugotowany makaron i mieszamy. Sypiemy na górę posiekaną natkę i resztę startej skórki z cytryny. Machamy łyżką żeby smaki się połączyły i nakładamy sobie słuszną porcję.



Zjadłam obiad z wyrzutami sumienia. MMŻ zadowolił się dziś tylko pokarmem płynnym. Ale sytuacja została opanowana przez fachowca i myślę, że jutro wszystko wróci do normy.


Wam życzę smacznego i nie myślenia o zębach

sobota, 17 grudnia 2011

Strączek wiosny czyli sałatka z bobu


Zima w kalendarzu, wiec na przekór powinno się chcieć czegoś letniego, nie piernikowego, nie karpiowego i nie uszkowo-grzybowego.
Chciałoby się czegoś zielonego. Czegoś, co pomogłoby utrzymać morale w duszy, która wątpi w nadejście wiosny.
Co prawda pocieszam się, że dziś bliżej do wiosny niż w październiku, ale dla mnie i tak daleko.
Wiatr wieje jakby miał przywiać samą Królową Śniegu. Nie wychodzę dzisiaj z domu. Pakuję prezenty, wypisuję kartki, piję herbatę. I tęsknię. Za słońcem, ale takim gorącym a nie oślepiającym. Za ciepłem i za kolorem zielonym. Choinki są zielone, sztuczna supermarketowa sałata jest zielona. A ja chcę zieleni niewinnej, w majowym odcieniu.
Teraz was zaskoczę. Znalazłam ten kolor ostatnio w dziale mrożonek. Jakie to symptomatyczne. Zamrożona wiosna, zlodowaciałe lato. A jednak zawsze to jakieś łączniki z moją ulubioną porą roku.
Do mrożonek mam podejście raczej chłodne (ha, ha, ha). Kupuję czasami marchewkę z groszkiem czy groszek i na tym się moja pomysłowość kończy. Wyobraźcie sobie, jak musiałam być zdeterminowana, skoro w zamrażarce szukałam lekarstwa na zimę.
O tej porze roku jeśli coś zielonego ląduje na naszym talerzu, to albo przyjechało z daleka i raczej nie rosło w słońcu, albo zapomnieliśmy o tym i zzieleniało ze smutku.
Przewrotność naszej natury polega na tym, że najbardziej chcemy tego, czego mieć nie możemy. A może jednak?
Lady z mrożonkami ciągną się dobrych kilka metrów. Szukając lodów natrafiłam na torebkę autentycznej zieleni. Torebkę bobu.
Już zapomniałam jak smakuje taki świeżo zerwany młody strączek. I nagle, w głowie, otwarła mi się z hukiem szuflada z wspomnieniem wielkiej michy z soczystą bobową zawartością.
Może zaryzykować i kupić paczkę mrożonki? Kupiłam. Po otwarciu mój entuzjazm stopniał jak pierwszy śnieg. W torebce były szaro zielone ziarna, w niczym nie kojarzące się z wiosną.  Ale jeśli się już powiedziało "sprawdzam", to trzeba zachować twarz do końca. Gar na ogień i zobaczmy co się ugotuje. I tu moi państwo niespodzianka. I to jaka! Każde ziarenko troskliwie ukrywało idealnie zielone, perfekcyjnie wiosenne wnętrze.
Będzie sałatka.
Sałatka  prawie tak dobra, jak te wiosenno letnie, doprawione słońcem. I ten kolor! Nie jakieś blade pory czy przekolorowane brokuły. Bób to koncentrat letniej grządki.
Następnym razem, tęskniąc do wiosny zajrzyjcie na dział mrożonek. Nigdy nie wiadomo, gdzie spotkacie pocieszenie.

Sałatka z bobu
paczka mrożonego bobu
garnek wrzątku
kilka plastrów wędzonego boczku
garść pokrojonej sałaty lodowej
kilka lisci mięty
garść natki pietruszki

sos do sałatki
kilka łyżek oliwy z oliwek
1 ząbek czosnku
2 łyżki octu balsamicznego
sól, pieprz

Najpierw zagotowujemy wrzątek i wrzucamy do niego zamrożony bób. Pozwalamy mu się zagotować i pogotować z minutę. Nie dłużej, bo w efekcie będziecie mieli bobowe puree. Przecedzamy ugotowany bób przez sito i przelewamy zimną wodą. Obieramy z łupinek. Póki ziarenka są ciepłe nie będzie z tym najmniejszego kłopotu . Wkładamy do miski z pokrojoną sałatą.
Popatrzcie na leżące w misce pięknie zielone okazy. Czy nie wywołują uśmiechu? Wyglądają tak pozytywnie.
Kroimy w kostkę boczek i przysmażamy na łyżce oliwy. Łączymy z bobem i mieszamy.
W słoiczku robimy sos. Zgniatamy czosnek, dodajemy sól i ocet balsamiczny. Nie podaję tu przecyzyjnych ilości, bo nie wiem jakie lubicie smaki. Bardziej czosnkowe, czy bardziej kwaśne. Sami wiecie najlepiej.
Przelewacie sos do sałatki i mieszacie delikatnie. Teraz pozostaje tylko posypać natką i posiekaną miętą i dobrze wymieszać. Gotowe.
Jeśli jesteście niemięsożerni, to zapomnijcie o boczku. Zaś pokruszona feta będzie świetnym jego zastępcą.




Teraz zamknę oczy i wyobrażę sobie, że to nie lodowaty wiatr wieje za oknem, ale że to trawa szumi. Porzucę na chwilę kolorowy papier i wstążki i zjem mój kawałek wiosny.
Smacznego

czwartek, 15 grudnia 2011

Bajka o dobrej wróżce Natalii czyli nie moje pierniki


Kusi mnie, żeby zacząć tak: dawno, dawno temu w pewnej rodzinie, każdej zimy przed Bożym Narodzeniem, zbierały się przedstawicielki trzech pokoleń by piec pierniki.
Jak każda taka opowieść, ta też kończyłaby się wesołym stwierdzeniem, że ja też tam byłam, wino piłam i pierniki jadłam. Nic z tego. Moja opowieść zmierza w kierunku antybajki.
Nie pamiętam, żeby ktoś w moim rodzinnym domu piekł pierniki. Po prostu pewnego dnia pojawiały się na stole i już. Nazywały się katarzynki.
Lata minęły od tej epoki i postanowiłam zerwać z rodzinną tradycją. Pora zakończyć piernikową opowieść happy endem. Łatwo powiedzieć. A jak z realizacją?
Córka, świadek moich zmagań, stwierdziła po kolejnej próbie, że pierniki robimy piękne. To właśnie jest kluczowe słowo: piękne. Nie smaczne, nie pachnące, nie miękkie, ale piękne.
Mój wypiek był zawsze jak ta lilia w ogrodzie, śliczny i do oglądania. Tylko. Biada temu , kto chciałby w nim zatopić zęby. Najpierw miałam nadzieję, że czas odegra tu rolę ratunkową. Nie w tym przypadku. Moje pierniki leżakowały miesiąc, rok, niektóre nawet dwa lata i ciągle były jak kamienie. Do jedzenia się nadawały średnio, ale jako przycisk do papieru jak najbardziej. Mam słoju kilka sztuk sprzed trzech lat i wciąż dobrze wyglądają.
W tym roku postanowiłam się nie zrażać i znaleźć przepis, który wprowadzi mnie do grona piernikarzy wybitnych. Sprawdziłam dziesiątki źródeł, kupiłam cztery książki poświęcone świątecznym wypiekom. W końcu znalazłam ten jedyny, który miał mi zagwarantować sukces. Schowałam go sobie i... oczywiście zapomniałam gdzie. Potraktowałam to jak ostrzeżenie. Może pieczenie pierników nie jest mi pisane?
I nagle, jak w klasycznej bajce, pojawiła się dobra wrózka i obdarowała mnie solidnym kawałem ciasta piernikowego. Dzięki ci Natalio. Imię twe niech wielbią wszyscy piernikożercy. Bez najmniejszego stresu, bez kropli potu okazałam się szczęśliwą posiadaczką cudnie dojrzałego ciasta. Leżało sobie spokojnie w lodówce do poniedziałku, aż zebrałam się na odwagę by je upiec. Wszystko odbyło się tak, jak w bajkach bywa. Było idealnie. Na surowo - pycha. Gorące - rewelacja. Po kilku dniach - ideał. Jest szansa, że w tym roku pierniki będą też do jedzenia.
Zajrzyjcie do Natalii. Jej dzieło jest namacalnym dowodem, że są na świecie ludzie, którym się pierniki udają.
Wdzięczność moja jest wielka i w ramach rewanżu podzielę się z nią przepisem na idealny lukier i zestawem świątecznych dekoracji. Daria donosi mi, że proces pieczenia 300 pierników już się u nich rozpoczął i pomoc będzie mile widziana.





Pierniki Natalii
1 kg mąki pszennej
pół kilograma miodu
pół kilograma cukru
25 dkg masła, miękkiego
4 jajka
10 dkg kakao
1 łyżeczka amoniaku
1 opakowanie proszku do pieczenia
2 kieliszki (50 ml) wódki
1 opakowanie przyprawy do piernika
starta skórka z jednej cytryny.
Całość trzeba bardzo dobrze wyrobić, co podobno nie jest łatwe, bo w początkowym etapie klei się jak diabli. Ale nagroda w postaci mistrzowskich ciastek - gwarantowana. Potem na trzy, cztery tygodnie do lodówki. Czyli na święta to już musztarda po obiedzie. Ale przecież pierniki można upiec i później.
Jak dojrzeje, rozwałkować, wykroić co kto chce i piec w 180 stopniach przez 7-8 minut.
Żeby zrobić z nich małe dzieła sztuki potrzebny jest wam lukier.

Lukier
1 białko
1,5 szklanki cukru pudru
Wymieszajcie cukier z białkiem. Masa na początku stawia opór, ale im dłużej mieszacie, tym łatwiej idzie. Jeden piernik zróbcie ćwiczebny i na nim sprawdźcie, czy lukier jest taki jak trzeba. Nie powinien się rozlewać. Kropla na pierniczku zastyga prawie natychmiast.
Jeśli lubicie kolorowe ozdoby, to do białego lukru dodajcie ulubionych barwników. Reszta jest kwestią waszej wyobraźni i czasu. Bo malowanie pierników to zajęcie bardzo pracochłonne. Ale warto. Zobaczcie sami.






Dużo radości wam życzę przy pieczeniu i smacznego

środa, 14 grudnia 2011

Barszcz barszczowi nierówny


No, moi drodzy. Żarty się skończyły. Jeszcze do wczoraj mogłam sobie stroić żarty i zasłaniać się katarem. Ale dzisiaj z całą swoją mocą dotarło do mnie, że pewnych rzeczy nie sposób dalej odwlekać.
Zagniecione (nie przeze mnie) ze trzy tygodnie temu ciasto piernikowe leżało sobie zakopane w lodówce. Czekało i dojrzewało. Czas zacząć piec pierniczki. Tym bardziej, że ich upieczenie to dopiero optymistyczny początek.
Od poniedziałku poświęcam im parę chwil dziennie. Jedni mają swoje pracownie malarskie lub klasery ze znaczkami, a ja maluję ciastka. Są już upieczone. ale stroją się jeszcze w lukrowe szatki. Jeśli uzbroicie się w cierpliwość, to obiecuję, że jeszcze o nich w tym tygodniu opowiem.
Dzisiaj chcę wam przypomnieć o barszczu. Sama go przed chwilą zapakowałam do słoików i jeśli chcecie na Wigilię zjeść pyszną zupę, to teraz jest ostatni dzwonek, żeby go zrobić samemu. W przeciwnym razie podacie na stół warzywny wywar z buraków (który też jest dobry, ale ma niewiele wspólnego z kwaszonym barszczem) albo otworzycie karton z związkiem chemicznym o kolorze buraka.
Namawiam do zrobienia swojego kwasu buraczanego. Nie wymaga żadnych umiejętności. Potrzebuje tylko czasu.
Jeśli się do jego zrobienia weźmiecie, pamiętajcie o założeniu gumowych rękawiczek. Chyba, że chcecie zrobić wrażenie na ludziach swoimi czerwonymi rękami i lubicie klimaty a la Lady Makbeth.
Przepis na ten barszcz sprawdzałam już wielokrotnie. Pochodzi z książki pani Hanny Szymanderskiej "Polska Wigilia".
Nieco zmieniłam składniki, ale lata testowania sprawiły, że teraz smakuje idealnie. Taka zupa jest jak gorący napój np po mroźnym spacerze lub pełnoprawne danie z pasztecikiem lub uszkami w wieczór wigilijny.
Przy całkiem innej okazji dodaję do niej ugotowanego jasia i kawałki gotowanych ziemniaków. Na górę kleks kwaśnej śmietany i sypnięcie majeranku. Zupełnie inna zupa ale baza ta sama.
Tyle gadam o własnym  wyrobie kwasu z buraków, bo łatwo się przechowuje przez kilka miesięcy. A jeśli ktoś jest słabego zdrowia to obowiązkowo powinien zażywać kwaskowatego soku burakowego. Pamietajcie też, że przed nami szaleństwa karnawału. Wtedy również barszczyk jest jak lek na umęczone ciało.
Robimy go tak:

żeby wypełnić dwa litrowe słoiki

2 umyte litrowe słoje
1 kg umytych, obranych buraków
2 liście laurowe
6 ziarenek ziela angielskiego
2 duże ząbki czosnku
2 łyżeczki soli
2 szczypty cukru
2 kawałki czerstwego chleba razowego (przyspieszają proces, ale jeśli ich nie macie, nie przejmujcie się)
około litra wody, przegotowanej i przestudzonej

Obrane buraki kroimy na kawałki (dowolne). Wkładamy je do przygotowanych słoików i wkładamy do każdego z nich po jednym liściu, trzy ziarenka ziela, po ząbku czosnku, po łyżeczce soli i szczypcie cukru.Zalewamy buraki przegotowaną wodą, tak żeby nam nic nie wystawało. Na górę, jeśli mamy kładziemy po kawałku chleba. Przykrywamy słoik gazą, związujemy i odkładamy w jakieś zaciszne i ciepłe miejsce. Ja mam takie na lodówce. Wciskam słoiki głęboko w tył i zapominam o nich na jakieś pięć, siedem dni. Po tym czasie zaglądam i sprawdzam ich kondycję. Pierwszym kryterium jest zapach. Powinien być kwaskowaty i lekko czosnkowy. Jeśli na górze macie kożuch, nie martwcie się. On ma prawo tam być. Ściągniecie go łychą i pod spodem znajdziecie świetny w smaku kwas buraczany. Przelewacie przez sitko, rozlewacie go do butelek i chowacie do lodówki. Może w niej stać przez kilka miesięcy. Choć raczej nie wydaje mi się żeby przetrwał tak długo po nowym roku.
Powiecie, że kwas to jeszcze nie barszcz. To prawda. Ale teraz już mamy z górki. Jeśli mamy wywar jarzynowy, to gotujemy przez chwilę jedno z drugim, dodajemy parę suszonych grzybów, mieszamy, dosmakowujemy i tyle. Jedna uwaga: dodajcie do barszczu odrobinę cukru. Buraki lubią jego towarzystwo i pięknie rozwijają swoje walory u jego boku. Gdybyście uważali, że zupa jest za kwaśna, ugotujcie osobno wywar z samych buraków i połączcie z barszczem.



Zauważyliscie, że pierwszy poważny krok ku wigilii już zrobiliśmy? Jutro kolej na pierniki.
Smacznego i nie martwcie się, do świąt jeszcze mnóstwo czasu.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Kurczak w sosie śmietanowo truflowym czyli czego nie lubią koty


Koty charakteryzują się tym, że nas mają. To nie my mamy koty. Wręcz odwrotnie. Mnie mają dwa przedstawiciele kudłatego gatunku. Każde jest inne, chadza własnymi drogami, ale w sferze podporządkowania sobie mnie, tworzy zgrany tandem.
Czy ktoś kiedyś widział dobrze wychowanego kota? Co tam" dobrze". Po prostu wychowanego. No, właśnie. A i tak je kochamy. Za co? Że takie niezależne?  Kto by je miział na każde zwołanie? A więc jednak zależne. Że takie śliczne i puchate? Acha. Tylko te pazurki.  Jednak, kto ma kota, ten sobie domu bez niego nie wyobraża. Nasze pieszczochy dostarczają nam nieustającej radości. I włosów. Już przestałam zwracać uwagę na sierść w najmniej spodziewanych miejscach. Kanapa- z włosami, talerze- również, szkła kontaktowe - jak najbardziej, ręczniki - niestety. Czy jest na to jakaś rada? Taka sama jak w przypadku kreta na wypieszczonym trawniku. Czyli robisz sobie drinka i godzisz się z losem. Na kocie włosy nie ma rady. Kiedyś miałam jeszcze nadzieję, że problem występuje sezonowo. U mnie niestety, sezon trwa 12 miesięcy. Najmniej przejmują sią sami zainteresowani. Jeśli zbyt dramatycznie nie gonię za nimi ze szczotką, to mają swoje owłosienie w nosie (i wszędzie indziej). Ale nie tylko fruwające kłaki wybaczamy naszym Futerkom. Nasza Kota jest recydywistką w dziedzinie kradzieży. Najśmieszniejsze jest to, że zabiera porcję mięsa, przeznaczoną dla niej. I tak co wieczór. Pan Kot ma w zwyczaju rzucać się pod nogi wychodzących na zewnątrz. Robi za Rejtana. Ty ubierasz buty, łapiesz klamkę, a tu myk, przed tobą, na pleckach leży pluszak. A skąd one wiedzą, że szykuje się podróż? Przysięgam, że nic na to nie wskazuje, bo całe przygotownia odbywają się dzień wcześniej. A one i tak rano znikają jak kamfora i szukanie ich to zabawa w kocie podchody. Ja cię szukam, a ty uciekasz. A jak efektywnie potrafią wykorzystywać słońce i puste pudełka. Każdy centymetr słońca na podłodze jest natychmiast w całości zaanektowany przez płasko przytulony brzuszek Citki. A Lolo? Nie ma takiego pudełka, którego by nie zaliczył. Wiedząc, że waży siedem kilo, wyobraźcie go sobie wciskającego się do pudełka po herbacie. Ale i tak najlepsza jest walizka. A jeśli jeszcze są w niej rzeczy, tym lepiej. Worek foliowy, też się nadaje.
Jedną rzecz nasze koty mają wspólną. Razem oprotestowują zamknięte drzwi. I nieważne czy to drzwi do łazienki, czy lodówki. Przeznaczeniem drzwi jest być otwartymi. Przynajmniej w ich mniemaniu.
Jak to się ma do jedzenia? Wcale się nie ma.  Koty mamy fajne, to chciałam wam o nich opowiedzieć.
O jedzeniu będzie teraz. I to wcale nie kocim.
Chociaż, podejrzewam, że kawałek piersi z kurczaka jest całkiem odpowiednim i nie do pogardzenia smakołykiem. Wyciągam mięso z lodówki. Wyjmuję deskę z szuflady, żeby pokroić filety i tu jak za dotknieciem czarodziejskiej różdżki pod nogami mam dwie patrzące wyczekująco pary oczu. I coraz bardziej ponaglające dzwięki słyszę. Nie ma szans, żeby się ich pozbyć. Żeby spokojnie zająć się obiadem, najpierw trzeba dać okup. Potem staranne mycie, rozkoszne przeciąganie i można sobie uciąć jakże zasłużoną drzemkę. Oczywiście do czasu, aż znów nie otworzy się lodówka.
Ja mogę w spokoju wykorzystać czas na zrobienie obiadu. Szybciutko, bo czekają pierniki do upieczenia. Dziś to one są priorytetem. Obiad, więc, będzie z gatunku sprytnych czyli:

kurczak w sosie śmietanowo truflowym

Najważniejsze co będzie wam potrzebne, oprócz filetów z kurczaka oczywiście, to oliwa truflowa. Można ją kupić w większości supermarketów. Jest dość droga, ale zapewniam was, że ta inwestycja będzie wam służyć długie miesiące. Oliwy truflowej używa sie na krople, a efekt jej zastosowania jest oszałamiający.

Oto przepis
(dla dwóch osób):

2 filety z kurczaka
łyżka mąki
200 ml śmietany kremówki
2 łyżki oliwy truflowej
20 dkg pieczarek
oliwa do smażenia
sól, pieprz
Myjemy mięso i osuszamy ręcznikiem. Kroimy filety wzdłuż. Powstaną z każdej piersi dwa płaty wielkości wyprostowanej dłoni. Solimy delikatnie i odkładamy na bok. Zajmiemy sie pieczarkami. Po ich umyciu, kroimy je na plasterki. Rozgrzewamy na patelni oliwę i smażymy pieczarki aż cała woda odparuje. Solimy je i mieszamy. Wlewamy do grzybów kremówkę i znów mieszamy. Spróbujmy sosu na łyżce. Jeśli trzeba go dosolić, zróbcie to teraz. Zagotowujemy sos i zdejmujemy z ognia. Wlewamy parę kropel oliwy truflowej.
Wracamy do naszych filetów.
Na drugiej patelni rozgrzewamy oliwę. Na talerz wsypujemy łyżkę mąki pszennej i obtaczamy kurczaka z obu stron. Strzepujemy nadmiar mąki i przekładamy filety na gorącą patelnię. Smażymy krótko, żeby się nie przybrązowiły. Nie muszą być zupełnie upieczone, ponieważ czeka je jeszcze sesja gotowania w sosie.
Z patelni podsmażone mięso wędruje do rondla z sosem śmietanowo truflowym. Włączamy palnik i zagotowujemy krótko całość. Dajcie filetom około minuty. Tyle wystarczy, by nabrały miękkości i kruchości, a mąka, w której je panierowaliście zagęści sos. Wyłączamy piec, delikatnie obracamy filety w sosie i na górę lejemy łyżkę oliwy truflowej. Przykrywamy pokrywką i dajemy im chwilę spokoju, żeby aromaty dotarły do każdego zakątka.
Po podaniu tego dania na stół, stwierdzicie, że sami sobie przyznajecie gwiazdkę Michelin'a. I muszę powiedzieć, że zupełnie zasłużenie.



Koty w międzyczasie zdążyły się przewrócić na drugi boczek i zapachy z kuchni zupełnie je nie wzruszają.
Możemy w spokoju nacieszyć się zawartością talerza.


Smacznego

sobota, 10 grudnia 2011

Ciasto kawowo porzeczkowe na uspokojenie



Przygotowania do świąt idą pełną parą. Przynajmniej tak mi to wygląda, kiedy jestem na zakupach, Karpie pływają, Stoiska bakaliowe pękają w szwach, działy zabawkowe piszczą, mruczą i śpiewają we wszystkich językach. Gotowce, czyli "szampon plus podpaski" prężą czerwone wstążki, żeby nie wyglądać kompromitująco. Tu choinka z plastiku, tam obrus z papieru. Małe chińskie rączki miały mnóstwo roboty już od wiosny. Dajemy się wciągać w ten przedświąteczny kołowrotek i założę się, że obawiacie się, że nie zdążycie.
Spokojnie, zdążycie. Każdego roku historia się powtarza. Najpierw się oburzamy listopadowymi zwiastunami Bożego Narodzenia. Udajemy, że nas nie dotyczą. Przecież mamy czas. Żeby nagle, w okolicach Mikołaja dać się porwać gorączce. Trzeba przecież umyć okna. W końcu czekają na to od Wielkanocy. Wypucować kryształy. Te stały zapomniane od zeszłych świąt. A gdzie prezenty, kartki, ozdoby, choinka, ryby, mak...... I poszło... Oszaleliśmy. Stop! Święta są co roku. Ale zrobiłam odkrycie! Czy chociaż raz odwołano święta, bo ktoś nie umył kolekcji filiżanek? Wątpię.
No właśnie, zatrzymajcie się na chwilę między myciem okien, a pucowaniem palmy. Jest sobota. Zróbcie sobie pachnącej kawy np z syropem cynamonowym i zamiast zamartwiać się brakiem anyżu, upieczcie jakieś fajne ciasto. Ale żeby nie było świąteczne. Żeby było słodko energetyczne. Jak kawa.
Może ciasto porzeczkowo kawowe?

Ciasto kawowo porzeczkowe

ciasto kruche
2 szklanki mąki
1 kostka masła
2 żółtka
2 łyżki cukru pudru
szczypta soli
pół szklanki zimnej wody

Zagnieść i nie martwić się wodą. Ciasto powinno być przy zagniataniu miękkie. Uformować kulę i włożyć na godzinę do lodówki.
Po godzinie dzielimy kulę na dwie części i rozwałkowujemy na placki. Piekarnik rozgrzewamy do 200 stopni.
Formę wykładamy na dnie papierem do pieczenia i pieczemy najpierw jeden placek 15 minut a potem drugi tyle samo czasu. Odkładamy je do wystygnięcia. Jeśli macie dwie takie same formy, to jesteście szczęściarzami. Możecie oba kruche placki upiec jednocześnie.

biszkopt
3 jajka
3 łyzki cukru pudru
3 łyżki mąki
1 łyżka kakao

Ubijamy białka na sztywno. Dosypujemy, ciagle ubijając, po łyżce cukier. Troszkę to przypomina robienie bezy. Kiedy cały cukier jest już związany na stałe z białkami, po jednym wlewamy żółtka. Znów ubijamy i wyłączamy mikser. Dalsza część jest pracą ręczną. Mąkę i kakao wsypujemy do masy jajecznej i delikatnie mieszamy.
Formę, w której pieklismy kruche placki studzimy i znów wykładamy papierem. Wlewamy biszkopt i pieczemy go w temperaturze 180 stopni przez 15 minut. Potem pozwalamy mu ostygnąć.

krem kawowy
4 żółtka
1 szklanka cukru pudru
1 kostka miękkiego masła
50 ml rumu
3 łyżki kawy rozpuszczalnej
Masło ubijamy na biały puch z cukrem. Zlećcie to zadanie mikserowi, bo do pasjonujących nie należy. Poczytajcie w międzyczasie artykuł z nowej Polityki lub zalejcie kawę rumem.
Kiedy maślana masa jest jednolicie gładka, dodajcie do niej żółtka. Nie wszystkie naraz, ale pojedynczo. Po chwili wszystko będzie przypominać krem. I na koniec, po kropli dolewajcie kawę z rumem. Powoli i w małych ilościach, zeby nam sie niewinne jajka nie zwarzyły.
Krem gotowy.

do przełożenia:
dżem z czarnej porzeczki



Poskładajmy teraz nasze warstwy. Zaczynamy od jednego kruchego placka. Smarujemy go dżemem z czarnej porzeczki. Na nim kładziemy warstwę biszkoptową i wykładamy 1/3 kremu kawowego. Ostatnią warstwą ciasta jest drugi kruchy placek. Na niego wykładamy resztę kremu i równiutko rozsmarowujemy. Dajemy naszemu przekładańcowi odetchnąć w lodówce i kolejnego dnia kroimy ciepłym nożem na równe kawałki. Możemy udekorować np czekoladowymi ozdobami w kształcie ziarenek kawy. Robimy sobie gorące latte i spokojnie i z optymizmem patrzymy na okna, które trzeba umyć przed świętami.


Zapraszam, polecam i życzę smacznego

czwartek, 8 grudnia 2011

Syrop cynamonowy czyli prezent idealny




Dostałam w prezencie karafkę. Już dawno temu. Stała sobie pusta i zupełnie nie przydatna. I dopiero ostatnio postanowiłam tchnąć w nią życie. Pusta karafka to jak niezapisany zeszyt. Bez treści. Jej treścią okazał się syrop cynamonowy.
Latem w morskim domu parapety okupują koty i słoje. Z morelami, wiśniami, porzeczkami, malinami. A w nich nabierają mocy i koloru nalewki. Od czerwca do października największym z nich jest słój, do którego wrzuca się wszystkie owoce po kolei, zaczynając od truskawek i poziomek a na śliwkach i gruszkach kończąc. To nalewka starego kawalera. Zanim przyjdzie czas jej degustacji to upłynie jeszcze dużo czasu. Ale kiedy ona, zamknięta w butelkach, zamienia sie z czasem w przepyszny trunek, my już możemy pałaszować owoce, które są źródłem jej smaku. Tylko uwaga, po ich zjedzeniu nie siadajcie za kierownicą. Takie niby nic, a może nieźle narozrabiać.
W okolicach grudnia po owocach nalewkowych nie ma już śladu, ale nadszedł czas pierwszych degustacji. Ciągle wracam do roli szczegółów w naszym życiu. W nich, jak mawiają niektórzy, tkwi diabeł. W nalewce na pewno. A już na sto procent w takiej, w pięknym szkle. Boże Narodzenie się zbliża, czas prezentów. Taka nalewka to ideał.
Zdaję sobie sprawę, że na nalewkę wiśniową czy malinową już trochę za późno (to nauczka na przyszłość), ale likier śmietankowy czyli baileys, czy kokosowy jeszcze zdążycie zrobić. A jeśli i taka ekstrawagancja nie wchodzi w grę, to mam jeszcze jedną propozycję. Syrop cynamonowy. Nie znam nikogo, kto oparł by się zapachowi tej przyprawy. W dziewięciu przypadkach na dziesięć kojarzymy cynamon z Bożym Narodzeniem. Tak powinno być. W intensywnej kombinacji z goździkami i imbirem kieruje nasze myśli do czerwonego wina. I ciepła. Do pierników  i choinki. Ten jeden przypadek skojarzeń, który pozostał jest całoroczny. Oddajmy go potrawom, które bez cynamonu trudno sobie wyobrazić. Jak smakowałby tadjin bez niego? A zupa z czerwoną soczewicą? Czym zastąpilibyśmy go robiąc curry? Cynamon jest wielki.
Jego aromat możemy zamknąć w butelce i dodawać do kawy, deserów czy herbaty z mlekiem. Zrobienie syropu nie jest kłopotliwe czy pracochłonne. Polecam. A jeśli go zrobicie, nie oddawajcie wszystkiego w prezencie. Zostawcie sobie butelkę. Na pewno ją zużyjecie.

syrop cynamonowy

pól litra wody
szklanka cukru
3 laski cynamonu
ładna butelka lub słoik
Aż wstyd opisywać proces twórczy, tak jest prosty.
Gotujemy wodę. Do niej wkładamy cynamon. Po piętnastu minutach gotowania na niewielkim ogniu, wsypujemy do cynamonowego wywaru cukier. Jeśli ktoś lubi syrop zawiesisty, niech doda więcej cukru. Gotujemy cała mieszankę następne piętnaście minut. Wyłączamy piec i czekamy aż syrop wystygnie. Przelewmy do butelki razem z korą cynamonową i zakręcamy. Zastawnawiamy się kogo obdarować tą pychotą. Pięknie pakujemy jako prezent i jeden kłopot mamy z głowy.



Życzę smacznego obdarowanym i wam
 

środa, 7 grudnia 2011

Londynka i jej gość w Londynie

 
Największe bombki w Londynie, w Covent Garden 

Było chłodno. Było tłumnie. Było hałaśliwie. Było męcząco. Za nic w swiecie nie zamieniłabym ostatnich dni na inne. Londyn jest otwarty i gotowy przyjąć każdą ilość odwiedzających. Zapewnia im rozrywkę, spanie, karmi i poi. Dba o strawę duchową i kulturalną. Wysysa każdego funta z kieszeni. A przed świętami robi to dwa razy skuteczniej. Dzikie tłumy (nieangielsko języczne) planując i nie planując, realizując wcześniej zaplanowane wpadają w pułapki zastawiane przez sprzedawców. Mimo silnych postanowień i żelaznej konsekwencji i mnie nie udało się uniknąć przedświątecznego londyńskiego amoku. Sobotnie wyjście na targ na Portobello Road było pierwszym ostrzeżeniem, że łatwo nie będzie. Tu starocie, tam książki, ciasteczka, porcelana. Nad wszystkim unoszący się słodki zapach grzanego wina. Sposoby ograne a jak skuteczne. Zginąłeś człowieku, przepadłeś. Zakończeniem wieczoru była kolacja u Jamiego Olivera. Nic nie powiem na razie, to temat na osobny wpis. Obiecuję, że do niego wrócę.
Żeby nie dać się całkowicie omamić, wybrałyśmy się nazajutrz na długi spacer przez Kensington Gardens i Hyde Park. I nagle przedświąteczna gorączka opadła i znalazłyśmy się daleko od zimy i jej atrakcji. Róże, kwitnące krzewy, pełno ptaków i biegaczy w krótkich spodenkach. Zupełnie inna bajka.

To kwitnące cudo znalazłyśmy w Hyde Parku


Dzikie tłumy wieczorne


Brak śniegu, mrozu Londyn nadrabia dekoracjami świątecznymi. Jak na stolicę Europy przystało jest wieczorem oszałamiający. Nad Piccadilly ogromne gwiazdy, parasolki (bo jednak to Anglia), prezenty. Na Oxford Street błyszczące komety. Ale najpiękniej wyglądają gałęzie jemioły i ostrokrzewu nad ulicami Soho. Białe święta to coś, na co w mieście raczej nie można liczyć, za to wystawy sklepowe toną w śniegu. Jego ilość wystarczyłaby na przykrycie Antarktydy. No i cukiernie, kawiarnie... Te wystawy wypełnione ciastkami, pierniczkami i wszelkim słodkim drobiazgiem. Jak tu nie oszaleć? Wszystkiego nie spróbuję, ale przynajmniej kilku zrobię zdjęcie. I już widzę, kiedy po powrocie do domu, zaopatrzona w kilka upolowanych ciekawostek cukierniczych, wezmę się do pieczenia.
To, co przytargałam z Chinatown też wystarczy na dobre kilka miesięcy intensywnego gotowania.
Podsumowując: było rewelacyjne. Świat na kilka dni nabrał tempa, kolorów, dzwięków. Nogi odmówiły nam posłuszeństwa a metro wywołało przypływ zazdrości. Leonardo jest niezmiennie oblegany a sala Holbeina była zamknięta. Ale Słoneczniki są tam, gdzie zwykle i znów powzdychałyśmy do impesjonistów. Parlament Europejski robi wrażenie, tym bardziej, że pracuje w nim moja rodzinna Londynka.
I tylko MMŻ wyraził zdziwienie moją kolekcją zdjęć. Gdzie ty byłaś? W Londynie? Na pewno? A gdzie Tower Bridge? Westminster, London Eye? Tu ciasteczko, tam ogon wiewiórki a jeszcze na innym zdjęciu kwiatki. A gdzie Karol, gdzie Królowa? Na szczęście pełna walizka i pusta karta kredytowa mówiły same za siebie.


Koniec wakacji, czas zabrać się do roboty. Święta tuż tuż. W internecie zatrzęsienie rad i porad. Dorzucę i ja jakieś przemyślenia. W końcu po tam pojechałam, żeby tu coś wytworzyć.
Dziś tylko moje pamiątki z podróży. Królowej nie widziałam, ale kwitnące drzewko zrobiło równie wielkie wrażenie.

A to zdjęcie niech będzie dowodem, że jednak tam byłam.

Pozdrawiam, a jutro pojawię się z propozycją smacznego prezentu.

piątek, 2 grudnia 2011

Mycki z gowy przed Kutzem



Czytam, czytam, czytam. Kutza czytam. W Piątą stronę świata się zapuściłam. Wchłonęła mnie ona totalnie. Już Cały ten Kutz był jak magnes. Nie sposób było się od niego oderwać. Fascynująca postać, w fascynujący sposób przedstawiona. Wojujący Ślązak, świadom swojej przynależności i nie mający oporów przed jej deklarowaniem. Mycki z gowy, chopy! Moje korzenie to właśnie Śląsk. Nie zawsze o tym pamiętam, nie zawsze jestem dumna. Więcej, bywa, że jestem zażenowana śląskością. Ale pan Kutz przypomina mi, że właśnie z szacunku do korzeni, powinnam głowę nosić wysoko. Na przekór stereotypom i opinii o zakamuflowanej opcji niemieckiej. Tak, w mojej rodzinie taka opcja istniała i istnieje. I to wcale nie zakamuflowana. Ale istnieje też druga strona naszej rodzinnej historii, gdzie jeden brat z wyboru- Wermacht, drugi z przymusu- Auschwitz.
Książki pana Kutza to rachunek sumienia czytelnika. Czytam i wracam do czasów mojego dzieciństwa. Nikt z moich podwórkowych znajomych nie mówił po polsku. Z polszczyzną spotkaliśmy się dopiero w szkole podstawowej. Była nas czterdziestka i wszyscy (no, prawie wszyscy) my godali. Przekuwanie naszej gwary w język literacki było czynem heroicznym. Marta, nasza wychowawczyni, dokonała cudu.
Gdzieś tam, po drodze, zgubiłam większość słów gwarowych. Szkoła nie była miejscem, gdzie pobłażano by ślaskiej mowie. Na studiach już nawet nie wypadało mówić gwarą. Czasami, znajomi prosili by powiedzieć coś "po swojemu". Ku uciesze. trochę jak występ małpki kataryniarza. Taka towarzyska atrakcja - Ślązacy.
Moje dzieci nie mówią po ślasku. Troszkę żartem, troszkę serio, mówię, że Pradziadek, powstaniec, przewraca się w grobie.
I taka anegdota.
W szkole Dziecko przygotowuje się do Dnia Śląskiego. Są stroje regionalne, program artystyczny, pełne zaangażowanie.
Dziecko - Uczyliśmy się dziś piosenki.
Ja - Zaśpiewaj.
Dziecko (śpiewa) - Jo jest karlus, tyś jest karlus. My karlusy obydwa. Jo ci przaja, ty mi przajesz....
Ja - A o czym jest ta piosenka?
Dziecko - Nie wiem, Pani nam nie przetłumaczyła.
Kurtyna. Pokolenia naszych przodków spuszczają zasłonę miłosierdzia.
Dopiero dzisiaj, kiedy obie moje Córki są świadomymi swojego miejsca na ziemi, kobietami, zauważyłam, że i dla nich śląskość jest ważna. I cieszy mnie, że obie czują się z nią dobrze. Nie wpadło by im do głowy czuć się gorzej od reszty świata z tego powodu. Jest nawet odwrotnie. One uznają to za swoisty atut. Bycie Ślązakiem jest cool.
Wracając do książki, dziękuję Panu za przypomnienie mi kim jestem. Dziękuję, że używa Pan słów, które gdzieś, tam po drodze zgubiłam. Jak mówi Świątkowa w Cholonku: "Z niczego nie ma nic". Święta prawda. To, kim jestem dziś, miało swoje źródło w pochodzeniu moich przodków.
Przeczytajcie tę książkę zarówno wy Hanysy, jak i wy Gorole. Ci pierwsi przypomną sobie może scenę jak ich Opa siadoł na ryczce i opowiadoł bajki. Ci drudzy... Cóż, obawiam się,że oni jej nie przeczytają.
Żałuję, że soczyste opowieści mojego Taty uleciały w przeszłość. Kiedy je opowiadał, wydawało się, że będzie żył wiecznie, a historie zawsze zdążę zapisać. I jak zwykle w takich przypadkach, myliłam się. Książka Pana Kutza pomogła mi wskrzesić zacierające się w pamięci opowieści. I kolejny raz rozpaliła we mnie chęć odgrzebania losów mojej rodziny. Może tym razem ten ogień nie okaże się słomiany.
Dzisiejsza notka nie skończy się jedzeniem. Darujcie mi tym razem. Dziś tylko zachęta do konsumpcji duchowej.  

Barbórka już za pasem. W tym roku spędzę ją za kanałem La Manche, ale obiecuję, że temat jedzenia regionalnego będzie obecny na moim blogu. Po licznych peregrynacjach wrócę do źródeł, czyli do kuchni śląskiej. Co mam na ten temat do powiedzenia? Zobaczymy. Sama jestem ciekawa, co z tradycji moich przodków znajduje swoje zastosowanie dziś w mojej kuchni.
Będę poznawać samą siebie. A na razie, pyrsk.

Na zdjęciu poniżej jeden z obrazków mojego Dziadka i moja, jakże nieudolna kopia.



Do spotkania we wtorek. Wrócę i podzielę się z wami moimi wrażeniami z przedświątecznego Londynu.
Pozdrawiam

środa, 30 listopada 2011

Ciasto czekoladowo pomarańczowe dedykowane Radkowi


Jest taka zasada, że jeśli ktoś uśmiechając się brzydnie, najprawdopodobniej nie jest dobrym człowiekiem. Podobnie jeśli ktoś nie lubi czekolady. Miejcie na niego oko. Nie można żyć w zgodzie ze sobą i światem nie lubiąc czekolady.
Czekolada to wypróbowany sposób na chandrę, pusty portfel, odległość i brak pomysłów. W pokoju Darii jest mały ołtarzyk poświęcony temu smakołykowi. Hasła tego typu: "There are four basic food groups: milk chocolate, dark chocolate, white chocolate, and chocolate truffles", nie są tam rzadkością.
Rodzina nasza jest jego zdecydowanym fanem, chociaż każde z nas lubi go w nieco innej postaci. Ale dzięki temu nie podjadamy sobie nawzajem zapasów.
Ciasto czekoladowe jest ponad podziałami. Przy nim milkną spory na temat wyższości czekolady gorzkiej nad czekoladą białą. Każdy pilnuje swojego talerza i sprawdza, czy nie zostały jakieś okruszki.
Moja dzisiejsza propozycja jest zapowiedzią nadchodzącego. Zawiera w swoim składzie elementy niezmiennie kojarzące się ze świętami. Bo czyż pomarańcze, cynamon, czekolada nie są gwarantami zimowych smaków? W przedsionku grudnia coraz częściej sięgamy po cytrusy. Zresztą, teraz są najsmaczniejsze.
Połączenie czekolady i pomarańczy to klasyka. A ta, podobnie jak "jutro", nie umiera nigdy.
Mnie zachciało się ciasta, gdzie smak zarówno gorzko-cytrusowy jak i słodko-cynamonowy będą równorzędnymi partnerami.



Do ciasta potrzebujemy przede wszystkim  1,5 tabliczki czekolady i 3 pomarańcze. Dwie będą walczyły o zwycięstwo z czekoladą a ta ostatnia uwieńczy dzieło.

aby zrobić ciasto:150 g czekolady gorzkiej
150 g masła
100 g mielonych orzechów włoskich
  1 szklanka cukru
  6 jajek
  1 łyżka cynamonu
    skórka starta z jednej wyszorowanej pomarańczy
    kilka kropej wody pomarańczowej (jeśli macie)

oprócz tego potrzebujecie na pomarańczową glazurę:
  4 solidne łyżki dżemu pomarańczowego
  2 łyżki syropu pomarańczowego (np Herbapolu)
    sok z jednej pomarańczy

polewa czekoladowa:
 100 g czekolady (użyłam deserowej)
  50 g masła
     skórka starta z jednej pomarańczy

dekoracja   1 pomarańcza
     pół szklanki wody
   2 łyżki cukru
   2 łyżki syropu pomarańczowego

forma potrzebna do pieczenia o średnicy 23 cm

Włączamy piec i nastawiamy temperaturę 180 stopni. Formę wykładamy tylko na dnie papierem do pieczenia i bierzemy się do pieczenia.
Zaczniemy od przygotowania dekoracji. Pomarańczę, która będzie zdobić wasze ciasto, porządnie umyjcie. Potem pokrójcie na plasterki. W rondelku zagotujcie wodę z dwiema łyżkami syropu pomarańczowego i cukrem. Włóżcie do gotującego sie syropu plastrki pomarańczy i gotujcie około 10 minut.Po tym czasie płynu musi być zdecydowanie mniej i ma być zdecydowanie gęstszy. Ostrożnie wyjmijcie plasterki na papier do pieczenia i niech sobie podeschną.
Robimy przygotowania do ciasta. Żeby stopić czekoladę, nalejcie do garnka wodę i postawcie na piecu. Niech się zagotuje. Na garnek stawiamy miskę (ale tak by nie dotykała powierzchni gotującej się wody) i do niej wkładamy połamaną czekoladę i masło.Gotująca się w garnku woda pięknie zmieni dwa składniki w czekoladowy staw.
Powinna  trochę przestygnąć.   
Bierzemy się za ciasto. Do miski wbijamy umyte jajka i wsypujemy cukier. Miksujemy aż cała masa będzie prawie biała i potroi swoją objętość. Jeśli osiągnęliśmy ten stan, delikatnie, po łyżce wsypujemy mielone orzechy, cynamon i startą skórkę pomarańczy. Kto ma, dodaje parę kropli wody pomarańczowej. Mieszamy bardzo delikatnie, żeby nasza napuszona jajeczność nie opadła.
Przekładamy masę do formy i wkładamy do piekarnika na 45 minut.

W czasie, kiedy ciasto się piecze robimy dwie rzeczy. Po pierwsze, w jednym rondelku topimy czekoladę (patrz wyżej) z resztą składników na polewę. Po drugie, w innym rondelku mieszamy ze sobą elementy glazury. Podgrzewamy je aby połączyły się  w jedną całość i wyłączamy palniki.

Kiedy ciasto się upiecze, pozwólcie mu ostygnąć. Zapewne wyrośnie mu na brzegach formy czekoladowy kołnierzyk. Odkrójcie go, bo potrzebujecie prostej powierzchni. Te odkrojone resztki możecie wykorzystać w inny sposób*.
Wierzch ciasta posmarujcie glazurą pomarańczową i wstawcie je do lodóki na pół godziny. Chłód pomoże glazurze okrzepnąć. Następnie wylejcie polewę czekoladową na ciasto i wyrównajcie powierzchnię. Na bokach ciasta niech utworzą się naturalne czekoladowe strumyki. Dekorację pozostawiam waszej bogatej wyobraźni.
Ciasto jest gęste, "bagienne" i wciągające. Cytrusy powodują, że nie jest nudne. Polecam.



I życzę smacznego

* Jak spożytkować czekoladowy kołnierzyk? Zostawcie go na talerzu na noc. Do rana pięknie się wysuszy. A wtedy na dno wysokiej szklanki włóżcie pokruszone ciasto, nałóżcie solidną łychę jogurtu i posypcie wiśniami z kompotu. Jeśli starczy miejsca, to zróbcie powtórkę. I tak pyszne śniadanie macie niejako przypadkiem.
Jeszcze raz smacznego 

wtorek, 29 listopada 2011

Kurczak teriyaki czyli mała porcja matematyki


"Kochanie, będziemy niedługo na obiedzie ? Będzie coś dobrego, prawda?"Pytanie na pozór niewinne. Ale zwróćcie uwagę na liczbę mnogą.
Zawsze jest COŚ na obiad. MMŻ lubi zaskakiwać. Nie jest specjalistą od wcześniejszego uprzedzania. Po prostu dzwoni i radosnym głosem obwieszcza, że za pół godziny ląduje w domu z pół tuzinem znajomych.
Wiecie jak wygląda różnica między obiadem dla dwojga, a nakarmieniem sześciu chłopa? Sześć zawsze znaczy  więcej niż dwa.
Pół biedy jeśli chodzi o zupę. Ta nigdy nie jest obliczona precyzyjnie. Zjedzą dwie, cztery i osiem osób. Niezapowiedziany zastęp zuchów nie wyszedłby z mojej kuchni głodny. Ale z drugim daniem sprawa wygląda nieco inaczej. Rozmnożenie steków czy ryb to nie moja specjalność. W historii ludzkości udało się tylko jednemu. Byli tacy, co też chcieli. I na tym się kończyło.
"Zrobić obiad w pół godziny nie jest problemem." Zawsze na takie stwierdzenie kiwam z politowaniem głową. Oczywiście, to prawda. Ale musimy najpierw założyć, że krasnoludki lub niewolnik przygotują nam wszystkie niezbędne składniki do takiej postaci, że nic tylko smażyć lub gotować. Jeśli się dobrze zastanowić, to najdłuższym etapem są przygotowania do gotowania. Czyli, startując od zera np, wyciągając mięso z zamrażarki, nie tylko nie uda nam się niczego w 30 minut ugotować, ale też nawet przygotować. Wyjątkiem są gotowe pierogi, skwapliwie schowane do chłodu z myślą o takich właśnie sytuacjach.
Najważniejszą sprawą w nagłych wypadkach jest spokój i chłodna kalkulacja. Jeśli zdacie sobie sprawę, że nawet mając sztab pomocników w tak krótkim czasie nie zrobicie boeuf bourguiguon, to zamiast popadać w czarną rozpacz, rozważcie coś mniej skomplikowanego.
Czyli trzeba wziąć problem na klatę, lub obejść go, przeskoczyć, zignorować (niepotrzebne skreślić).
Jeśli w domu macie makaron, jajka, śmietanę i odrobinę boczku to jesteście mistrzami patelni. Carbonara to coś co da się zrobić w pół godziny. Do tego jakaś zielenina i szeroki uśmiech od drzwi.
Jeżeli majaczy wam jakieś mięso, to ratunkiem jest pokroić je na drobne kawałki. Wygląda wtedy bardziej imponująco. Zdaję sobie sprawę, że dwa filety z kurczaka nie załatwią sprawy, ale jeśli macie jeszcze dwa, to już jest szansa, że obiad będzie satysfakcjonujący. Jako wypełniacze podacie makaron z dodatkami i michę sałaty. Goście nie będą jęczeli z przejedzenia, a maleńki niedosyt sprawi, że konwersacja będzie ożywiona. Nic tak nie zaćmiewa ducha rozmowy jak przepełnione żołądki.
Ja miałam do dyspozycji cztery filety z kurczaka i zapewniam was, że nikt nie odszedł od stołu głodny.
Od momentu wyjęcia kurczaka z lodówki (na szczęście, mięso było nie mrożone) do chwili podania je na stół upłyneło dokładnie 37 minut. Przepis nie jest wymyślny. Jego inność tkwi jak zwykle w szczegółach, jakimi są przyprawy.
Tak oto uratowałam od śmierci głodowej małe męskie grono.

Kurczak teryaki z surówką z kapusty pekińskiej:
marynata:
4 filety z kurczaka, umyte i pokrojone na kawałki
4 łyżki sosu sojowego
4 łyżki mirinu
2 łyżki sake (przyznam się ze skruchą, że użyłam wódki)
1 łyżeczka brązowego cukru
1 łyżka soku imbirowego (łatwo ją wycisnąć przez sitko ze startego imbiru)
olej do smażenia

Pokrojone kawałki kurczaka włóżcie na kwadrans do marynaty. Czas marynowania się mięsa możecie poświęcić na zrobienie sałatki.

sałatka z kapusty pekińskiej:
szklanka pokrojonej kapusty pekińskiej
mała marchewka pokrojona w słupki
mała czarna rzodkiew również pokrojona w słupki (nie martwcie się jeśli jej nie macie, bez tego składnika  sałatka też smakuje dobrze)
cebulka dymka pokrojona ukośnie dla egzotycznego efektu
2 łyżki majonezu
1 łyżka octu ryżowego
1 łyżeczka sake (patrz: sugestia z kurczaka)
1 cm pasty wasabi
1 łyżeczka sosu sojowego
pół łyżeczki brązowego cukru
kilka kropel oleju sezamowego
ziarna sezamowe
biały pieprz



Sos do sałatki, jak każdy inny sos, trzeba wymieszać, aby całość miała jednolitą konsystencję. Jeśli sos już zrobiliśmy, to wlewamy go do miski, w której czeka sałata, marchewka i rzepa. Mieszamy i przekładamy do innej misy, żeby zaprezentować walory wizualne a nie warsztat pracy. Posypujemy dymką i sezamem. Wkładamy do lodówki.
W czasie kiedy my dopieszczaliśmy sałatkę, nasz kurczak przygotował się do swojego zadania.
Patelnię stawiamy na piecu, rozgrzewamy patelnię i na gorący olej wkładamy odsączone kawałki kurczaka. Smażymy krótko z każdej strony. Dla dociekliwych powiem precyzyjniej, że około trzech minut na każdą stronę. Potem wyjmujemy usmażone mięso na papierowe ręczniki i odlewamy z patelni olej. Stawiamy ją ponownie na piecu i wlewamy do niej marynatę, w której moczyliśmy kurczaka. Mocno zagotowujemy i ponownie kładziemy do niej mięso. Szybko doprowadzamy do gwałtownego wrzenia i wyłączamy piec.
Przekładamy danie do miseczek, obok stawiamy miskę z sałatką i spokojnie witamy gości.




Na zdjęciach jest jeszcze miska z makaronem soba. Obiecuję, że przy innej okazji podam na niego przepis, bo był elementem dzisiejszego obiadu.


Smacznego