wtorek, 30 grudnia 2014

Do Siego Roku



Szaleństwo w moim domu jak zwykle o tej porze. Wyjazd, sylwester, urodziny. Zamieszanie jakich mało.
Trochę smutku, trochę obaw, mnóstwo nadziei i planów. Całe naręcza marzeń. Żadnych podsumowań i jak najmniej rozpamiętywania.
Patrzymy do przodu. Zamykamy drzwi nie tylko do grudnia ale do całego, prawie minionego roku. Odhaczone, zawiązane na kokardkę i schowane do archiwum. Kropka
Od pojutrza otwieramy nowy rachunek.
Na razie jednak myślimy tylko o przyjemnościach. O życzeniach dla siebie i dla innych.

Życzę wszystkim sił do realizowania swoich zamierzeń. Życzę zdrowia, bo często o nim zapominamy. Życzę miłości pod każdą wymarzoną postacią. Życzę przyjaźni takiej, co się nie dąsa i podaje rękę. Życzę pełnych portfeli i otwartego umysłu by z nich mądrze korzystać.
Życzę wszystkiego jak najlepszego w Nowym Roku. Życzę niezapomnianej zabawy sylwestrowo noworocznej.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Miasteczko z piernika i muzyczna bańka























W takich momentach czuję się jak zamknięta w bańce mydlanej. Tylko zamknięta przestrzeń nasączona muzyką. Cisza i spokój.
Na skrzyżowaniu zazwyczaj trudno o ciszę i spokój, ale kiedy się siedzi w samochodzie, to ma się wrażenie, że na świecie dookoła została wyłączona fonia. Przede mną autobus, obok wielka ciężarówka, naprzeciwko, za mną i aż po horyzont samochody. Na wprost tramwaj czeka na swoją poziomą kreskę. Do godzin szczytu jeszcze daleko. Dokąd oni wszyscy jadą?
Na kolejnym skrzyżowaniu moje pytanie uzyskało odpowiedź: 7 aut na dziesięć skręca i staje grzecznie w kolejce do zjazdu do największego centrum handlowego. Żeby być szczęśliwcem, który pokonał już następne trzy skrzyżowania ze światłami i wjechał na parking trzeba odstać dobre dwadzieścia minut. Potem zostaje jeszcze znaleźć miejsce parkingowe i już.
Święta, święta i po świętach jak mówi moja Mama.
Niczym się ulice dzisiaj nie różnią od ulic przed wigilią. Taki sam tłok, takie same korki na światłach. Tylko tramwaje jakieś bardziej puste.
Moja bańka muzyczna powoduje, że z większym pobłażaniem patrzę na supermarketowe zjazdy. Przed świętami udzieliła mi się ogólnonarodowa gorączka i cierpliwością nie grzeszyłam.
Dziś nic nie jest mnie w stanie zniecierpliwić. Może to za sprawą muzyki? Oldfield zawsze wprawia mnie w dobry nastrój. Może to kwestia wyjątkowego towarzystwa obok?
A może to sprawka wrażenia odcięcia się od wszelkich zewnętrznych dźwięków?
Jakie to ma znaczenie? Najważniejsze, że takie stanie na zatłoczonym skrzyżowaniu też może być przyjemne.
Pojutrze sylwester. Myślicie już o nim? Ha, ha, ha. Od września.
Suknie gotowe, brokat skrzy się słoikach, obcasy czekają na pierwsze takty muzyki a konfetti tylko patrzeć jak zasypie parkiet. Założę się, że szampany już się mrożą, a postanowienia noworoczne czekają by zająć miejsce niedotrzymanych tegorocznych obietnic. Jak co roku.

Piernikowe miasteczko było zrobione na święta. Nasza wycieczka w Polskę zaowocowała nie tylko zakupem całego stada kolczyków, ale też pomysłem na ciasto.
Póki nastrój panuje po świąteczny a pierniki jeszcze nie zjedzone można takie ciasto zrobić na przyjęcie sylwestrowe lub powitać Trzech Króli (czy to na pewno powinno tak brzmieć?)
Polecam, bo i pięknie wygląda i dobrze smakuje.




Miasteczko z piernika
forma o średnicy 17 cm

biszkopt kakaowy

3 jajka
3 łyżki cukru pudru
3 łyżki mąki pszennej
1 łyżka kakao

mus czekoladowy ciemny

150 g gorzkiej czekolady
200 ml kremówki

mus z białej czekolady

150 g białej czekolady
200 + 100 ml kremówki
1 łyżka żelatyny
1 łyżka wody

pierniczki w kształcie domków do ozdoby

biszkopt kakaowy

Zaczynamy od upieczenia biszkoptu. Ubijamy na sztywno pianę z białek i do piany dodajemy cukier puder. Kiedy cały rozpuści się w białkach (jak przy robieniu bezy) dodajemy żółtka, ciągle ubijając.
Do puszystej masy jajecznej wsypujemy przesianą z kakao mąkę i delikatnie łączymy.
Formę wykładamy na dnie papierem i wlewamy ciasto. Wkładamy je do rozgrzanego do 170 stopni piekarnika i pieczemy 20 minut.
Potem ciasto studzimy i zdejmujemy papier. Zapinamy boku i teraz możemy formę wypełnić musami czekoladowymi.

mus z ciemnej czekolady

Kremówkę podgrzewamy prawie do zagotowania i zdejmujemy z ognia. Do garnka z kremówką wrzucamy połamaną czekoladę i mieszamy aż się nie rozpuści. Studzimy i wkładamy do lodówki na kilka godzin.
Schłodzoną masę miksujemy mikserem na czekoladowy krem. Wystarczą dwie minuty i otrzymamy puszysty mus czekoladowy. Wykładamy go na upieczony wcześniej kakaowy biszkopt.
Wstawiamy ciasto do lodówki i robimy biały mus.

mus z białej czekolady

Żelatynę zalewamy wodą. Kiedy napęcznieje, stawiamy miskę z żelatyną na garnuszku z wrzącą wodą. Kiedy żelatyna się rozpuści, zdejmujemy ją z garnka.
Podgrzewamy 200 ml kremówki jak w przypadku ciemnego musu. Zdejmujemy gorącą śmietanę z pieca i wlewamy do niej płynną żelatynę oraz wrzucamy połamaną białą czekoladę. Mieszamy do rozpuszczenia się czekolady.
Studzimy.
Ubijamy 100 ml kremówki i łączymy jedną łyżkę z wystudzoną białą czekoladą. Jeżeli próba połączenia obu części wypadła pomyślnie (o pomyślności decyduje ta sama temperatura obu składników), mieszamy delikatnie resztę śmietany z pozostałą częścią płynnej czekolady.
Aha, dodajemy śmietanę do czekolady. Nie odwrotnie.
Masę czekoladową wylewamy na mus z gorzkiej czekolady i wstawiamy formę do lodówki.

Po dwóch godzinach ciasto można podawać.
Gorącym nożem oddzielamy je od formy i kładziemy na paterze. Z góry posypujemy startą czekoladą a boki okładamy pierniczkowymi domkami. Z łatwością przykleją się do kremów.





Życzę smacznego i radosnych przygotowań do Sylwestra.
MidnightCookie dziękuję za pierniczki, lukier, zdjęcia i Oldfielda

środa, 24 grudnia 2014

Życzenia



Pięknej choinki, błyszczących świecidełek, uśmiechniętych twarzy i radości z bycia razem życzę wszystkim na Święta.
Życzę wszystkim i sobie spokoju, optymizmu i jak najwięcej słonecznych dni.
Życzę odpoczynku po przedświątecznej krzątaninie, trafionych prezentów i braku wyrzutów sumienia przy kolejnej porcji karpia.
Wesołych Świąt!


poniedziałek, 22 grudnia 2014

Zupełnie nie w temacie czyli ziemie zachodnie

























Zamiast stać w kolejce do wjazdu na parking supermarketu, wybraliśmy drogi jak najbardziej oddalone od wszelakich sklepów, karpia i sztucznych choinek.
Pojechaliśmy na wycieczkę. Naszym głównym kryterium był czas. I ilość godzin z odrobiną chociaż słońca. Założyliśmy, że cel musi znajdować się nie dalej niż półtorej godziny drogi od domu. Poznawanie nowych miejsc w ciemnościach nie było brane pod uwagę.
Wiecie jak to się robi? Zatacza się krąg dookoła miejsca startu i już. Kiedyś wbijało się cyrkiel. Teraz robi to google maps. Nam przypadła losowo wyprawa na zachód.
Dzień jest krótki by nie powiedzieć skarlały. Deszcz padał od rana a na dodatek wiało. Czyli warunki niezbyt zachęcające do wycieczek w Polskę.
Im dalej na zachód, tym niebo stawało się bardziej niebieskie. Szarości i deszcze zostawiliśmy za Kędzierzynem. Potem pojawiło się słońce.
Świat w ogóle nie wyglądał jakby się przejmował nadchodzącym Bożym Narodzeniem. Pola zielone, lasy przysypane brązami i rudością. Niebo po deszczu wyczyszczone jak okna na święta.
A słońce? Już dawno takiego nie widziałam.
Jechaliśmy prostą jak drut drogą przez lasy opolskie. Było niedzielne południe i wokół panowała pustka. Miasteczka przez które przejeżdżaliśmy jakby spały. W kałużach przeglądały się opuszczone bocianie gniazda i wspinające się po drabinkach Mikołaje. Nie zauważyłam ani jednej kolejki, ani jednego supermarketu.
Wpadliśmy na kawę do Głogówka i w dwie minuty obeszliśmy błyszczący pastelowymi kolorami rynek. Tylko psy wyprowadzały swoich właścicieli na przedobiedni spacer.
Co robią w taką przedświąteczną niedzielę głogówkowianie? Mam nadzieję, że nie tkwią w jakimś kolejkowym koszmarze.
Na obiad zaprowadził nad tripadvisor*.
Wpisujesz hasło „obiad”, przybliżoną okolicę, w jakiej się znajdujesz i już wiesz dokąd jechać.
Naszym celem były Krapkowice.
I tu wyjaśniła się zagadka pustych dróg i wiosek. Przekonaliśmy się, że to Krapkowice pełniły rolę magnesu przyciągającego tłumy.
Cały krapkowicki rynek został ciasno zastawiony kramami i namiotami. Na przyległych uliczkach nawet hulajnogi nie dałoby się postawić. Sądząc po tym można przypuszczać, że stawiła się tutaj cała zmotoryzowana i piesza okolica. 
Grzane wino, grillowane oscypki, chleb ze smalcem i całe stada pierniczków kusiły z każdej strony. Do tego kataryniarz i rękodzieła pod dostatkiem.
Tylko śniegu brakowało. Mikołaj jeździł dookoła rynku bryczką a renifery dostały wychodne.
Tak nas ten krapkowicki jarmark zauroczył, że nie spostrzegliśmy jak podkradł się wieczór.
Chociaż, czy o wpół do czwartej można mówić o wieczorze? Może raczej o późnym grudniowym popołudniu?
Wracaliśmy pustymi bocznymi drogami aż do wjazdu na autostradę.
I wróciło wrażenie poranka. Samochód za samochodem, sznureczkiem sunęły w kierunku jaskrawych plam światła. Do centrum, do superrmarketów, do megamarketów. Bo przecież idą święta, bo zakupy trzeba zrobić.
A my wracaliśmy z wycieczki.
























Nie myślcie, że jestem  abnegatem i mam w nosie święta.
Dziś rano grzeczniutko odpaliłam „biedronkę” i z listą zakupową w dłoni pomknęłam kupować rybę.
Bunt buntem ale potem trzeba założyć kapcie.


Życzę wam żebyście się nie dali zwariować. Jeszcze tylko dwa dni i od czwartku będzie można leżeć objedzonym brzuchem do góry.

*Z czystym sumieniem mogę tym, którzy zajrzą kiedyś do Krapkowic, polecić restaurację "Royal". 
Znajdziecie ją na rynku i kiedy już dostaniecie do ręki menu, wybierzcie absolutnie perfekcyjną zupę borowikową z grzankami. A do drugiego dania poproście o zestaw surówek.
Takich jak w Royalu nie jadłam nigdy w życiu. 
Będę za nimi tęsknić.



wtorek, 16 grudnia 2014

Gumka do gumowania i portobello z nadzieniem

























Chciałabym dostać na Gwiazdkę gumkę. Gumkę do gumowania.
Taką specjalną, którą mogłabym wygumować niektóre myśli. Zarówno te, z których nie jestem dumna jak i te, które włażą mi do głowy zupełnie nieproszone.
Rysują się myśli w głowie jak zygzaki. Kolczaste są i najeżone. Nawet delikatne ich dotknięcie powoduje, że skóra mi cierpnie.
Machnęłabym tą gumką raz i drugi, potem zdmuchnęła resztki i już ilość pozytywów w moich myślach przekroczyłaby średnią krajową.
Nie da się wygumować pamięci. Jaka szkoda. Nie pomaga skupianie się na jaśniejszej stronie świata. Nic nie daje bagatelizowanie intruzów. Niechciane myśli jak woda, przesączą się przez każdą szczelinę. Są w stanie w środku mrożącego krew w żyłach filmu wkroczyć na scenę i zamachać sztandarem z napisem „pamiętasz, że....”.
Myśli jak zepsuty ząb zatrują każdą chwilę niepamiętania. Nie da się nie pamiętać.
Nawet kiedy wydaje mi się, że wszystko mam pod kontrolą i przez dłuższy czas dzielnie pokonuję myślową ponurość, to w końcu i tak one wygrają.
Przepychamy się w mojej głowie. Raz górą jest mój optymizm a innym razem myśli nieproszone.
Nawet ich jedna wizyta w głowie mąci mój spokój.
Zdecydowanie gumka byłaby potrzebna.
Poproszę gumkę do usuwania niechcianych myśli.

Na razie w oczekiwaniu na spełnienie mojego życzenia skupię uwagę na czymś, co brzmi dobrze. Ba, więcej niż dobrze. Brzmi wakacyjnie i odprężająco. „Portobello”. Czyż nazwa nie pachnie sierpniem?
Co prawda jako uzupełnienie występuje słowo „pieczarka”, ale dziś skupiamy się na pozytywach.


























Portobello z bulgurem i serem scamorzą  

2 duże pieczarki portobello
pół szklanki ugotowanej kaszy bulgur*
1 łyżeczka zielonej pietruszki
pół łyżeczki (najlepiej) świeżego tymianku
1 cebula pokrojona w drobną kosteczkę
1 czosnek pokrojony drobno
1 łyżeczka drobno pokrojonej żurawiny
4 plasterki sera scamorza (lub naszego oscypka)
1 łyżka oliwy
sól
pieprz

*zamiast bulguru można użyć kuskusu

Myjemy grzyby i dokładnie osuszamy. Wyjmujemy nóżki i drobno kroimy.
Na patelni rozgrzewamy oliwę i smażymy cebulę, czosnek i pokrojone grzyby. Kiedy odparuje się cała woda, wsypujemy bulgur i dorzucamy tymianek, pietruszkę i żurawinę. Doprawiamy solą i pieprzem.
Zdejmujemy z patelni i lekko schładzamy.
Ser kroimy w kostkę i dodajemy do kaszy z cebulą i resztą składników. Mieszamy nadzienie i faszerujemy nim kapelusze pieczarek. Na górę kładziemy odrobinę masła. Przykrywamy grzyby folią aluminiową i wkładamy na pół godziny do piekarnika rozgrzanego do 170 stopni.
10 minut przed końcem pieczenia zdejmujemy folię aluminiową.
Podajemy z łyżką jogurtu przyprawionego czosnkiem i kuminem.





Smacznego  

czwartek, 11 grudnia 2014

Niebieski latawiec i piernikowe ciastka z musem morelowym i waniliową pianką


























Wczoraj było pięknie.
Można po tygodniu całodniowych ciemności zapomnieć o tym, że w życiu są jakieś pozytywne strony. Na szczęście jeden pogodny poranek zmienia nastawienie o 180 stopni.
Wszystko rano było białe i skrzące. Pierwszy poważny poranny przymrozek. W ruch poszły drapaczki do szyb i odmrażacze. Pechowcy nie umieli włożyć kluczyków do zamków.
A szczęśliwcy założyli czapki, słoneczne okulary i poszli napawać się widokami.
Niektórzy nawet pojechali za miasto.
Opowiadali potem, że widzieli zimę. I sarny na polu. I latawca niebieskiego. I jak para ulatywała obłoczkami z psich nosów.
Opowiadali jak słońce zgarniało z trawy poranne igiełki i jak zima zawzięcie broniła swojego mrocznego terytorium. Jak świat podzielił się na ten po jasnej i ten po ciemnej stronie mocy. Na szczęście tylko w kwestii zimy. Granice między zielenią a bielą były jak odcięte nożem. Żadne półśrodki nie miały tu wstępu. Albo cień i mróz, albo słońce i zieleń.
I wrócili szczęśliwi, choć nie było ich tylko dwie godziny. Jak to dobrze, że niektórym do szczęścia wystarczy kolor niebieski, odrobina wyobraźni, dwa słoneczne promyki. i może coś jeszcze.
Jako dodatek do ich pogodnego nastroju wymyśliłam ciasteczka. Jest w nich nieco mroczne ciasto, słoneczny mus i lekka jak szron pianka. Taki obrazek wczorajszego dnia...

A tak na marginesie, kto puszcza latawce w grudniu?


























Piernikowe ciastka z musem morelowym i waniliową pianką
(foremka wielkości 23 x 18)

piernikowe ciasto:

2 łyżki miodu
1 łyżka brązowego cukru
30 g masła
1 jajko
pół szklanki mąki
1 łyżeczka kakao
1 łyżeczka przyprawy do piernika
pół łyżeczki proszku do pieczenia

W garnuszku podgrzewamy miód z cukrem i masłem.
Suche składniki przesiewamy przez sito do miski.
Do mieszanki miodowo maślanej, ciągle ciepłej (ale nie gorącej) wbijamy jajko i miksujemy przez chwilkę. Potem dodajemy suche składniki i mieszamy wszystko razem.
Masa będzie dość gęsta i zdecydowanie bardzo klejąca.
Najlepiej upiec ją z silikonowej formie. Jeżeli zdecydujecie się na tradycyjną foremkę, to wyłóżcie ją papierem do pieczenia i rozsmarowując masę nie traćcie cierpliwości. Zanurzanie łyżki w wodzie nieco ułatwia rozsmarowywanie ciasta na papierze.
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni i pieczemy ciasto 15 minut.
Byłam bardzo zdziwiona jak urosło. Po wystudzeniu, bez problemów dało się pokroić wzdłuż na dwie warstwy.

mus morelowy

1 galaretka morelowa (lub malinowa)
pół szklanki przetartej konfitury morelowej (lub żurawinowej czy malinowej)

Galaretkę rozpuszczamy w 1 szklance gorącej wody. Mieszamy do całkowitego jej rozpuszczenia.
Podgrzewamy w rondelku konfiturę. Potem przecieramy konfiturę przez sitko by pozbyć się kawałków owoców.
Łączymy przetartą konfiturę z galaretką i mieszamy. Odstawiamy do wystygnięcia. Najlepiej po wystygnięciu, włożyć galaretkę do lodówki. Kiedy zaczyna się ścinać, wyjmujemy ją z lodówki i wykładamy na dolną część piernikowego ciasta. Znów wstawiamy do chłodnego miejsca, by całość stężała.
I robimy waniliową piankę.

waniliowa pianka

4 białka
200 g drobnego cukru
4 łyżeczki żelatyny
110 ml wody
łyżka miękkiego masła
woda do rozpuszczenia żelatyny
esencja waniliowa

Cała zabawa z pianką jest nieco skomplikowana. Sprawę zdecydowanie ułatwia termometr cukierniczy (Charlie, dziękuję ci bardzo).
Jak ustalić temperaturę syropu cukrowego? Można zastosować metodę „nitki” ale dla mnie brzmiało to zbyt wyszukanie. Termometr jest tu jak koło ratunkowe. Jeżeli jeszcze nie wysłaliście listu do Dzieciątka, to dodajcie go do spisu życzeń świątecznych. Na pewno się przyda.

Odkładamy 2 łyżki cukru do osobnej miseczki. Do rondelka wsypujemy resztę cukru i wlewamy wodę. Podgrzewamy na małym ogniu i gotujemy do 130 stopni.
W tym samym czasie ubijamy na sztywno dodając odłożone wcześniej 2 łyżki cukru.

Żelatynę zalewamy w miseczce 3 łyżkami wody by napęczniała. Potem stawiamy miseczkę na garnuszku z gorącą wodą do rozpuszczenia się żelatyny.

Kiedy syrop cukrowy osiągnie temperaturę 130 stopni, zdejmujemy go z pieca i cienką strużką wlewamy do ciągle ubijanych białek. Ta się nazywa robienie bezy włoskiej. Człowiek całe życie się uczy.
Do ubijanej bezy, po wlaniu syropu, wlewamy ciepłą, rozpuszczoną żelatynę. Na koniec dodajemy miękkie masło i esencję waniliową.

Wydawało mi się, że pianka jest za rzadka, za mało puszysta i że nic z tego nie wyjdzie.
Więcej wiary w siebie.

Na wcześniej upieczony spód z musem morelowym wylewamy piankę waniliową i wstawiamy do lodówki. Po kwadransie, kiedy pianka już nieco okrzepnie, przykrywamy ją drugą warstwą piernikowego ciasta.
Chłodzimy całość w lodówce przez noc.
Potem zostaje nam zdecydować czy polewamy czekoladą czy nie.
Ja część posmarowałam czekoladą (to dopiero było wyzwanie!), a część (większą) pokroiłam na małe kawałki i udekorowałam tylko wierzch. Smarowanie czekoladą przerosło moje umiejętności.
Upaprane było całe otoczenie, ja, stół, pół kota a nawet firanka. Po wstępnej masakrze dałam sobie spokój.
Dzięki tej decyzji ciasta pięknie prezentują swoje wnętrze. I niczego nie trzeba się domyślać.
Smakują bardzo przed świątecznie.




Troszkę przypominają kostkę domino. U mnie zamiast marcepanu jest waniliowa pianka.

Smacznych przygotowań:)

wtorek, 9 grudnia 2014

Czytanie w myślach czyli zupa marchewkowa z tahini i sumakiem

























Mamusiu, nie wiesz może co ja wyrzuciłam do śmieci?

Dla ułatwienia dostałam dodatkową informację, że była to najprawdopodobniej przyprawa, miała ciemno czerwony kolor i brak na niej było jakichkolwiek opisów.
Biorąc pod uwagę, że ja stałam w swojej kuchni a Dziecko w swojej, oddalonej o 1548 km, były marne szanse, że zgadnę cóż to za cudo wylądowało w koszu.
Rozmowa płynęła w kierunku tematów przedświątecznych a ja spokojnie obierałam marchewkę.
Słuchawki w uszach to piękny wynalazek. Obie ręce ma się wolne. Machałam więc obieraczką i nic nie przeszkadzało mi w konwersacji.
Zaplanowałam zupę marchewkową, bo dyniową już przetestowałam we wszystkich wariantach.
Bardziej byłam skoncentrowana na rozmowie niż na dobieraniu składników.
Kiedy marchewka z całą resztą została już zmiksowana przyszedł czas na nadanie jej charakteru.
I tu następuje moment zwrotny, który zahacza o telepatię.
Wyjęłam pastę sezamową, bo tej kombinacji z marchewką jeszcze nie próbowałam a dla podkreślenia wschodniego charakteru zupy sięgnęłam po słoiczek z sumakiem.
Oczywiście cały proces był głośno komentowany.
Na dźwięk słowa „sumak” Córka (jej drugie imię to „Dlaczego”) zapytała o szczegóły.
Kiedy opisywałam kwaskowate włókienka ciemno wiśniowego koloru, po drugiej stronie słuchawki usłyszałam: „już wiem, co wyrzuciłam. To był sumak.”
Nie mówcie, że myśli nie mają mocy sprawczej. Z 54 słoików przypraw w szafce, ja wybrałam akurat tę jedną jedyną, którą druga strona miała na myśli.
Nieprawdopodobne.




Zupa marchewkowa z tahini i sumakiem

1 kg marchewki
3 łyżki tahini
pół łyżeczki sumaku (to tylko dodatek; zupa bez niego też smakuje rewelacyjnie)
1 litr bulionu
1 cebula
1 ząbek czosnku
pół łyżeczki cukru
1 łyżeczka soli (jeżeli bulion jest doprawiony, używajcie soli wstrzemięźliwie)
pół szklanki mleka lub kremówki

Obieramy cebulę, czosnek i marchewkę. Kroimy na kawałki i na łyżce oliwy smażymy pokrojone warzywa. Po kilku minutach dolewamy bulion i gotujemy aż marchewka nie stanie się miękka.
Wtedy zdejmujemy garnek z pieca i miksujemy zupę na krem. Pamiętajcie o ostrożności, bo gorąca zupa to materiał zbliżony do wybuchowego (zwłaszcza w parze z blenderem).
Do zmiksowanej zupy dodajemy pastę sezamową i sumak. Miksujemy raz jeszcze i dolewamy śmietanę lub mleko. Mieszamy i doprawiamy (jeśli trzeba) solą.
Możemy ją podać z chipsami z pietruszki lub grzankami.






Nawet jeżeli zrobiłam tę zupę przypadkiem, to oby więcej takich przypadków.

Smacznego

wtorek, 2 grudnia 2014

Pójście na łatwiznę czyli szybki deser jabłkowy na wszelki wypadek


























Znów przepis z gatunku „natychmiast”.
Idąc z pracy kupujemy gotowe kruche ciasto i renety. W domu, krzątając się wokół obiadu, robimy deser. Zanim się obejrzymy i przełkniemy ostatni kęs obiadu, w mieszkaniu zapachnie jabłkami i cynamonem.
Zamiast pieczonych jabłek, wypełnionych miodem, zróbmy jabłkową wariację z orzechami i cynamonem.
Ciekawa jestem czy wasze pierniki już leżakują. Ja zlekceważyłam pierniki.
Póki co spokojnie podchodzę do najbliższych planów. Jakieś porządki, jakieś zakupy, jakaś ryba, jakieś przygotowania. Może od jutra?

Wybrałam się dziś na rekonesans przedświąteczny. Pojechałam pełna wiary i optymizmu. Wróciłam z pustymi rękami, obłędem w oku i niechęcią do kolejnych wypraw zakupowych. Znów to samo.
Może wrócę do wiary w świętego Mikołaja i jemu zostawię organizowanie prezentów.
Na razie wolę upiec jabłka.
Pięknie pachną.


























Jabłkowe róże
na 4 foremki

kruche ciasto

2 szare renety
100ml kremówki
2 łyżki cukru pudru
1 jajko
3 łyżki mielonych orzechów laskowych
1 łyżeczka cynamonu
oraz
5 łyżek galaretki pigwowej (lub jakiejkolwiek ulubionej konfitury)

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.
Przygotowujemy ciasto.
Tutaj znajdziecie przepis na kruche ciasto. Tym razem z braku czasu poszłam na łatwiznę i w drodze do domu kupiłam gotowe kruche. Nie zawsze trzeba być idealnym.
Resztę kruchego ciasta możemy przeznaczyć na ciasteczka, które potem pomalujemy lukrem i posypiemy np. cukrowym śniegiem. Będzie jak znalazł zamiast (lub obok) pierniczków.

Foremki wykładamy kruchym ciastem. Obcinamy końcówki, zwisające poza krawędzie.
Nakłuwamy ciasto widelcem.
Miksujemy jajko, śmietanę, cukier, orzechy i cynamon. Wlewamy po równo do foremek z ciastem i wkładamy do lodówki, póki nie obierzemy jabłek.
Obieramy renety za skórki. Nożem do obierania kroimy jabłko na długi cienki pasek. Mnie wyszło to średnio ale winię za to jabłka. Były już zdecydowanie przywiędłe. Może jędrniejsze kroiły by się ładniej.
Wyjmujemy foremki z ciastem z lodówki i staramy się ułożyć paski jabłka na kształt róży. Zaczynamy od środka foremki i owijamy pasek w kierunku brzegów formy.
Moje zawijanie odbyło się fragmentarycznie, bo pasek jabłka był pocięty niemiłosiernie. Ale i tak jestem zadowolona z rezultatu.
W garnuszku podgrzewamy galaretkę lub konfiturę i smarujemy paski jabłka.
Wkładamy foremki do piekarnika i pieczemy 30 minut.
Po wyjęciu możemy jeszcze raz przesmarować wierzch ciastek konfiturą.




Są urocze, są pyszne, są doskonałe na wtorek (na środę i czwartek też).

Smacznego