piątek, 30 września 2011

Dziki i jabłka


Wystarczy na kilka dni wyjechać, a okazuje się, że natura wkroczy na twoje terytorium bez skrępowania. Dom po lasem został opuszczony tylko na kilka dni a już inny właściciel zaprowadził swoje porządki. Sad z równiutko przyciętą trawą zamienił się w pole po bitwie. Przez głowę przemknęła mi myśl, że może jakieś sceny batalistyczne w pobliżu kręcono. Nic z tego. Ani wojna, ani pirotechnicy, ani szalony rolnik. To natura. Po prostu natura. Nie w formie pięknego, pachnącego kwiatu, ani puchatego koteczka. Ta natura miała cztery racice i ciemną szczecinę. I zdecydowanie występowała w liczbie mnogiej. Nawet bardzo mnogiej, sądząc z ilości metrów przerytej ziemi. Dziki, bo je mam na myśli, urządziły sobie u mnie jadłodajnię. Aż strach pomyśleć co tu się będzie działo zimą. Postanowiłam uratować to, co zostało. Zanim reszta moich jabłek i gruszek padnie łupem morskich drapieżców trzeba zadziałać po męsku. Zakasać rękawy, uruchomić wyobraźnię i wykombinować coś pysznego z udziałem tego, co na drzewach. Tarta z gruszkami? Chyba nie mam ochoty na tartę. Risotto z gruszką i serem pleśniowym? Chyba ostatnio było coś z ryżu.
Jesień to jabłka. Jabłka to szarlotka. Brzmi nudno? Założę się, że każdy dom ma swój najlepszy na świecie przepis na to ciasto. W naszej rodzinie zamiłowanie do pieczenia zaczyna się ode mnie. Nie pozostał żaden zeszyt z przepisami po Babci, ani nie ma tajnej receptury Mamy. Moja szarlotka ma swoje źrodło w szkole podstawowej, na zajęciach praktyczno technicznych. Oprócz mglistego wspomnienia jak naprawić spłuczkę, zbudować lampę czy wydziergać szalik, został mi brzydki zeszycik, a w nim kilkanaście prostych przepisów.
Między innymi na to ciasto z jabłkami:

kilogram jabłek (antonówki są najlepsze)
2 łyżki cynamonu
2 łyżki brązowego cukru
2 łyżki masła

2 szklanki mąki pszennej
200 g zimnego masła
2 żółtka
2 łyżki kwaśnej śmietany
4 łyżki cukru pudru
szczypta soli

Zaczniemy od ciasta.
Masło kroimy na kawałki, dodajemy mąkę, żółtka, śmietanę, cukier i sól. Szybciutko siekamy nożem do połączenia się składników. Kiedy otrzymamy posklejane okruchy, podobne do mokrego piasku, zagniatamy ciasto i formujemy kulę. Śpieszymy się. Kruche ciasto nie lubi temperatury pokojowej, a ciepłe ręce to jego wróg. Kulę wkładamy do worka a worek do lodówki na godzinę. Czas schładzania ciasta przeznaczymy na przygotowanie masy jabłkowej.
Obieramy jabłka i kroimy na ćwiartki. W rondlu rozgrzewamy masło i dodajemy owoce. Smażymy jabłka. Przemieszajmy je od czasu do czasu ale nie pozwólmy im się zmienić w mus. Niech zostaną w miarę zwarte. Potem niech wystygną.
Po godzinie wyjmujemy ciasto z lodówki i dzielimy na dwie części. Obie rozwałkowujemy na płaskie placki. Okrągłą formę wykładamy jedną częścią ciasta, nakłuwamy widelcem i znów zostawiamy na pół godziny w chłodzie. Drugi placek również niech czeka w lodówce.
Piec rozgrzewamy do 180 stopni. Wkładamy do niego ciasto na 15 minut. Po kwadransie, kiedy ciasto jest blado złote, wyjmujemy je i studzimy. To zapobiegnie namoczeniu się ciasta masą jabłkową. Zimne ciasto posypujemy łyżką cynamonu i wykładamy całość jabłek. Wykorzystujemy resztę cynamonu oraz brązowy cukier do posypania masy. Teraz wyciągamy z lodówki drugą część ciasta i przykrywamy wszystko to, co znajduje się w formie. Robimy kilka dziurek nożem, żeby wytwarzająca się w czasie pieczenia para, miała którędy uciec. W innym wypadku ciasto może zamienić się w gejzerek.
Pozostaje nam jeszcze tylko posmarować wierzch ciasta jajkiem i włożyć je do pieca. Na 40 minut. Po tym czasie ciasto jest gotowe. Jak więkość szarlotek i ta może być jedzona przez niecierpliwych, czyli na ciepło. Lody czy bita śmietana będą idealnym dodatkiem.
Nie mówcie mi, że jesień, jabłka, szarlotka to nie naturalna kolejność skojarzeń.



Życzę słonecznej jesieni i smacznych szarlotek

środa, 28 września 2011

Włoska robota z rigatoni i masłem


Wszyscy przeżywamy fascynacje. Doświadczamy fascynacji indywidualnych, grupowych, zbiorowych, narodowych, a nawet ogólnoświatowych. Wyliczanka ta dotyczy też sfery jedzenia. Pamiętam, jak po powrocie z obozu studenckiego do Złotych Piasków katowalam moją rodzinę sałatką szopską. Zafascynowana kuchnią bułgarską, chciałam podzielić się ze światem moją kulinarną przygodą. Niestety, czasy pozwalały na niewielką dozę szaleństw w kuchni. Stąd sałatka szopska do każdego posiłku. W końcu rodzice, mając po dziurki w nosie papryki, pomidorów i ogórka, skąpo okraszonych fetą, zasugerowali mi  kolejny wyjazd  w poszukiwaniu nowego smakowego amoku. Później przez nasz dom przepłynęła kuchnia chińska, tajska, indyjska, arabska i jeszcze kilka innych. Z ich bezkresu ciągle coś się na naszym stole pojawia. W zależności od miejsca podróżowania, przenosiliśmy do naszej kuchni smaki wschodu, zachodu, północy i południa. Fascynacji było mnóstwo. Ale do jednego rejonu wracamy jednakowo chętnie. To nie jest zakochanie, to jest miłość. Miłość do kuchni włoskiej. Z niej mam dla was propozycję nieco nietypową. Makaron i owszem, ale bez oliwy. Towarzyszem makaronu w tym daniu jest masło. No i oczywiście pomidory. Przepis pochodzi z restauracji River Cafe.

Makaron rigatoni z masłem i sosem pomidorowo balsamicznym

Na dwie porcje:
-dwie szklanki makaronu rurki
-100 g masła
-2 zabki czosnku pokrojonego na plasterki
-szklanka pomidorów koktajlowych sparzonych, pozbawionych skórki
-2 pomidory sparzone, obrane ze skórki i pokrojone
-sól,pieprz
-bazylia
-ocet balsamiczny
-ser pecorino lub parmezan

Rozgrzewamy na patelni łyżkę masła. Na nim lekko smażymy czosnek, pilnując żeby nie zbrązowiał, i kilka liści bazylii. Dodajemy pomidory, pokrojone na kawałki, solimy i gotujemy wszystko do zagęszczenia się sosu. Na koniec dorzucamy pomidorki koktajlowe i nie pozwalamy im się rozgotować.
W dużym garnku zagotowujemy wodę, lekko ją solimy i gotujemy makaron. Ugotowany makaron odcedzamy i wkładamy do niego resztę masła. To jest najważniejszy moment w przygotowaniu tego dania. Masło! Nie oliwa! W tym przepisie nie ma mowy o oliwie.
Bardzo dokładnie mieszamy, aby masło pokryło każdą rurkę. Teraz wykładamy na makaron nasz sos i delikatnie mieszamy. Sprawdzamy czy nie trzeba dodać odrobiny soli i pieprzu. Wykładamy danie na talerze i skrapiamy kilkoma kroplami octu balsamicznego. Na koniec posypujemy liśćmi bazylii i startym serem. Jemy z zachwytem.
Serwowałam ten rodzaj makaronu wielokrotnie i nie spotkałam nikogo, kto nie byłby tym przepisem urzeczony. Korzystajcie, że pomidory smakują jeszcze pomodorowo, a bazylia rośnie w wiekszości ogródków (nawet tych parapetowych). A jeśli macie możliwość, to zjedzcie to danie na świeżym powietrzu. Przecież świeci słońce!



Smacznego

poniedziałek, 26 września 2011

Zabawa klockami i pieczone buraki



Aż szkoda by było nie podzielić się kilkoma przepisami na dania, które przygotowałam wczoraj. Impreza urodzinowa mojej Mamy odbędzie się dziś, ale już wczoraj trzeba było co nieco przygotować. Mój katar ma się dobrze i nie ma zamiaru ułatwiać mi życia. Tort, co prawda, robiłam na wyczucie, ale na szczęście pomocna dłoń młodszej Córki wprawnie dolewała rum do kremu. Znając preferencje Darii, tort będzie się zaliczał do procentowych. Zamieszanie sałatek też zostawiłam jej. Robi to z prawdziwym wyczuciem i nie martwię się o efekt.
Wszystkie pieczenie, pasztety, rolady i inne faszerowańce zostały już wywiezione do solenizantki. Została mi do zrobienia galanteria. MMŻ śmieje się ze mnie, że teraz naprawdę mam radość z gotowania. Kulanie kulek z sera i ich obtaczanie w pistacjach, czy faszerowanie cukinii, to zabawa jak składanie klocków . A ja zawsze lubiłam bawić się klockami.
Ciekawe czy dzieci dzisiaj budują miasta z klocków? A może teraz buduje się wirtualnie? W sklepach widziałam całe zestawy Lego. To się nie zmieniło. Ale czy ten rodzaj zabawy cieszy sie popularością? Już dawno nie odwiedzałam działów zabawkowych w sklepach. I czy rodzice kupują swoim pociechom drewniane klocki? Nie wiem jak to wygląda dzisiaj, ale klocki kiedyś mogły być wszystkim: zamkiem, inną planetą, zagrodą, domem, kuchnią, stajnią, zoo... A jakie pokłady wyobraźni uruchomiały!
Czy dziś internet jest takim uniwersalnym kluczem do snucia dziecięcych marzeń? Mam nadzieję, że dzieci dzisiaj znajdują czas na budowanie swoich światów za pomocą klocków.
Ja wracam do swoich. Klocki w realu mają jeszcze jedną zaletę: można ich dotknąc. To samo dotyczy jedzenia. Uwielbiam czytać blogi kulinarne, grzebać w internecie w poszukiwaniu inspiracji. Z przyjemnością zaglądam do cudzych kuchni, podpatrując i ucząc się. Ale większą radość sprawia mi przeglądanie książek o jedzeniu, gotowaniu i podróżach kulinarnych. Zaś największą frajdą jest moment zrobienia pierwszego kroku w tworzeniu nowego dania. Mówiąc "nowego",  mam na myśli robionego przeze mnie po raz pierwszy. To takie ekscytujące. W trakcie, okazuje się niejednokrotnie, ze wiele elementów się zmienia, ale to nie umniejsza zabawy. To podobnie jak z klockami. Zaczynasz budować lotnisko, a efektem końcowym jest lotniskowiec. Grunt to dobra zabawa.
Dzisiejsze klocki powinny się ułożyć w sałatkę z buraka, bryndzy i pistacji.

Sałatka z pieczonych buraków i kulek z bryndzy, panierowanych w pistacjach w dresingu gruszkowym

Wiem, wiem, jak to brzmi. Skomplikowanie. Moje starsze Dziecko myślało, że żartuję. A skomplikowany w tym przepisie jest tylko tytuł.



Potrzebujemy:
- 3 średnie buraki (najlepiej podłużne)
- kostkę bryndzy
- garść rukoli
- garść jakiejkolwiek sałaty (obie umyte i porwane na kawałki)
- garść orzeszków pistacjowych, obranych ze skorupek i zgniecionych na okruchy
- 2 łyżki octu gruszkowego
- 4 łyżki oliwy
- 1 łyżka płynnego miodu
- sól, pieprz
- garść uprażonych pestek dyni

Zaczynamy od buraków. Myjemy je, osuszamy i zawijamy je do folii aluminiowej. Wkładamy do nagrzanego do 180 stopni piekarnika na 1 godzinę. Powinny być miękkie po tym czasie. Wyjmujemy je z folii i pozwalamy im ostygnać. W międzyczasie cofniemy się do czasów dzieciństwa i pobawimy się plasteliną. Naszą plasteliną będzie bryndza. Odrywamy małe kawałki, wielkości orzecha laskowego i turlamy je w dłoniach w zgrabne kuleczki. Okruchy pistacjowe sypiemy na talerzyk i w nich tarzamy nasze białe kuleczki. Robią się bardzo efektowne. Kilka zostawiamy bez orzechowego płaszczyka dla kontrastu.
Kiedy wystygną nasze buraki, kroimy je na plasterki i rozkładamy na sałatach. Potem zostaje nam dodać kolejny kolor do leżących już na talerzu zieleni i bordo, czyli kuleczki bryndzowe. Obraz wygląda pięknie.
Pozachwycaliśmy się, więc czas na zrobienie dresingu. Jeśli przeraża was zdobycie octu gruszkowego, to nie martwcie się, nie jest on składnikiem niezbędnym. Ta układanka podobna jest do zabawy klockami. Jeden składnik można z powodzeniem zastąpić innym,. Macie ocet malinowy? Proszę bardzo, też jest świetny. Każda zamiana będzie tylko świadczyć o nowatorskości dania. W sałatkach doza dowolności jest jak najbardziej wskazana.
Wracając do mieszania: ocet, miód, oliwę, sól i pieprz wkładamy do słoika, zakręcamy i trzęsiemy ile wlezie. Składniki powinny zamienić się w emulsję. Nią polewamy sałatkę. Całość jeszcze tylko posypujemy dynią.
Skończyliśmy w ten sposób robić sałatkę nie tylko bardzo dekoracyjną ale też smaczną. Nudziarze, zaś, powiedzą, że zdrową.
I też będą mieli rację.




A swoją drogą, ocet gruszkowy można zrobić samemu. Wystarczy dojrzałą gruszkę pokroić i włożyć do octu z białego wina. Odstawić na dwa tygodnie i smakowy produkt gotowy. Zamiast gruszki mogą być melisa, bazylia, maliny, jeżyny czy wcześniej truskawki. A jeśli chcemy ocet zmienić w syrop, wystarczy go pogotować, by nadmiar płynu odparował. Sprawdziłam. To działa.

Powodzenia i smacznego

piątek, 23 września 2011

Łosoś jako lekarstwo na katar


Zaczyna sie jesienne marudzenie. Staram się dzielnie uśmiechać i udawać, że nic się nie zmienia. Ale wszystko mi dziś mówi, że jest 23 września. Czyli stoimy w rozkroku między latem i jesienią. Mogłabym łudzić się nadzieją, że zanim prawdziwa jesień na dobre zagości, to jeszcze wiele prawie letnich dni przede mną. Niestety szarość poranna za  oknem i temperatura nie nastrajają mnie do optymizmu. Jakby tego było mało, zawitał do mnie katar, co jest już niezaprzeczalnym dowodem, na koniec lata. Powoli wchodzę w stan bezsmakowy i bezzapachowy. Życie potrafi sobie z nas zakpić. Koniec tygodnia oznacza dla mnie zintensyfikowane działania kuchenne. Moja Mama obchodzi urodziny i kulinarna cześć imprezy należy do mnie. Jak to, człowieku zrobić, żeby w błyskawicznym czasie odzyskać smak i węch? Czekam na dobre rady.  .

Dzień jest zdecydowanie za krótki. Do teraz jeszcze nie wypełzłam z kuchni. Ale sama tego chciałam.No i sama sobie zgotowałam ten nadmiar kuchennych wrażeń. Wykorzystuję czas, kiedy jeszcze czuję cokolwiek. Katar ma to do siebie, że niezależnie od leczenia i stosowanych restrykcji, trwa minimum tydzień. Czyli jego apogeum, sugerując się częstotliwością psikania, nastąpi jutro badź pojutrze. Żegnajcie kubki smakowe i wyrafinowane zapachy. Robienie tortu będzie przypominało ruletkę. Na szczęście, wiekszość zamówionych przez moja Mamę dań, robię po raz któryś, choć niebezpieczenstwo pomylenia cukru z solą zawsze jest najzupełniej realne. Z drugiej strony w przygotowaniach będzie uczestniczyła Daria, więc ona będzie moim nosem i podniebieniem.

Jak zwykle w przypadkach beznadziejnych, bądź takich, na które nie mam wpływu, robię sobie sesję autorelaksu . Na początek, herbata. Już niejednokrotnie uratowała mi zycie. Psychiczne. Czas poświęcony na jej zrobienie,  a potem spokojne picie na siedząco, przy stole( to bardzo ważne!) pozwala mi na rzeczowe przeanalizowanie sytuacji. I zawsze okazuje się, że z perspektywy herbaty, sprawa jest mniej skomplikowana, niż wydawała się wcześniej.
Ilość zaplanowanych potraw skutecznie mnie zniechęciła do jedzenia . Usprawiedliwiając się pracą no i oczywiście katarem, moim obiadem dziś była tarteletka z serem chrzanowym i łososiem. Wiem, że to zupełnie nie obiadowe jedzenie, ale wierzcie mi, to danie jest i wspomnieniem lata, i radością dla oczu i ładnie pachnie. Co w mojej sytuacji ma znaczenie kluczowe. Nie poddaję sie, więc, katarowi i jesiennemu nastrojowi i cieszę sie herbatą i łososiem.



Tarteletka z twarożkiem chrzanowym i łososiem

Oto cztery elementy wchodzące w jej skład:
-łosoś wędzony
-serek twarogowy z chrzanem (można go zrobić samemu, łącząc zwykły twarożek np Turek z łyżeczką chrzanu)
-tarteletka z kruchego ciasta (możecie ich zrobić więcej, a potem schować do pudełka). Przepis na kruche ciasto mam zawsze ten sam. Znajdziecie go przy okazji tarty śliwkowej (nie zapominajcie, że to jedzenie nie na słodko i cukier w tym wypadku odpada).
-koperek, bo ładnie wygląda

Przygotowanie takiej przekąski przypomina zrobienie kanapki. Zarówno w swojej prostocie, jak i czasie poświęconym na przygotowanie.
Potrzebny jest talerzyk, na niego kładziemy tarteletkę, smarujemy ją serkiem. Nie żałujemy łososia , a potem dekorujemy go koperkiem. I tyle.


Proste a wyrafinowane. Zawsze możemy zamknąć oczy i jedząc, przenieść się gdzieś na wybrzeże Kornwalii.



Smacznego

środa, 21 września 2011

zamiast steka w sosie pieprzowym czyli dziś robię risotto z dynią i szałwią



Ale się porobiło. Wystarczy że MMŻ zniknie na półtorej dnia, a ja już zapominam o karmieniu samej siebie.Sprawa jedzenia jest dwukierunkowa. Jest kierunek "do" i kierunek "od". Zdecydowanie preferuję to drugie. Mówiąc po ludzku, wolę karmić niż być karmioną. Śniadanie grzecznie zjadam, a potem bywa różnie. To, że myślę o jedzeniu znaczy ni mniej ni więcej tylko "co by tu dziś ugotować, upiec, zgrilować, zamieszać? (niepotrzebne skreślić). Jestem zdecydowanie niemięsożerna. Steki to nie moje klimaty. Połowa naszej rodziny należy do trawojadów, druga połowa do zdecydowanych krwistolubnych. Jak to pogodzić? Ano, z trudem.
Wykorzystuję więc momenty, kiedy ta druga połowa rusza na polowanie i rzucam się na grządki.
Przypominanie sobie o jedzeniu ma tę kuszącą stronę, że zawsze może się skończyć w krainie makaronów czy ryżu. Działy z kuchnią włoską są nieustającą inspiracją. Niedawno na stronie "eat after reading" znalazłam przepyszne focaccia z figami i prosciutto. Zabrzmiało tak sugestywnie, że naszła mnie ochota na cucina italiana. Tu problemem jest umiejętność dokonania selekcji. Na każdej stronie książek o kuchni włoskiej jest coś, co chciałoby się pożreć od razu. Jak tu dokonać wyboru?
Na co się zdecydować?
Skoro pora roku sama pcha nam pod nos pomysły, po co sobie komplikować życie.
-Jest dynia?
-Jest. 
-Jest szałwia? 
-Jest. 
-Ryż lubimy? 
-Och! Bardzo!
Taki to krótki dialog, pełen wzajemnego zrozumienia, przeprowadziłam sama ze sobą. Wybor został dokonany.
Dziś na stół trafi risotto z dynią i szałwią. Pomysł na to efektowne danie zawdzięczam Oli i jej zamorskiemu Guru.



Risotto z dynią i szałwią (dwie porcje)

1 szklanka ryżu arborio lub carnaroli
1 średnia cebula, pokrojona
około litra wywaru z jarzyn lub po prostu bulionu
1 kieliszek białego wina
pół kg dyni (super, jeśli znajdziecie butternut squasha, ale może być poczciwa olbrzymia)
4 łyżki zimnego masła
gałązka z kilkunastoma liśćmi szałwii
oliwa (niekoniecznie z pierwszego tłoczenia)
sól, pieprz
parmezan starty krótko przed podaniem dania na stół

Przygodę z risottem zaczynamy od przygotowania sobie dodatków, które odróżniają je od innych dań z ryżu.
Zaczynamy od dyni. Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni i wkładamy do niego pokrojoną i oczyszczoną z nasion dynię. Nie pozwólmy jej się rozpaść z gorąca. Musi pozostać zwarta. Takie pieczenia trwa zazwyczaj 20 minut. Po tym czasie studzimy ją i kroimy w kostke 5cm na 5 cm.
Na patelni topimy 2 łyżki masła i kiedy będzie gorące, wkładamy połowę kostek dyni. Obracamy je ostrożnie szczypcami, by się nie rozpadły. Zadaniem masła jest skarmelizowanie dyni .Odkładamy ją teraz na talerz, gdzie czeka na swoją kolej.
Patelnię, na której smażyliśmy dynię myjemy i ponownie stawiamy na piecu. Rozgrzewamy ją i wlewamy oliwę. Tak na dwa centymetry. Musimy zrobić chipsy szałwiowe. Tutaj musimy zdać się na wyczucie. Na gorąca oliwę wrzucamy sondażowo jeden listek szałwi.Jeśli nic się nie dzieje, to znaczy, że oliwa jest za zimna. Jeśli z listka robi się w mgnieniu oka skwarek burego koloru, znaczy, że oliwa jest za gorąca. Nie ma na to patentu. Trzeba próbować. Listki muszą być chrupiące i aromatyczne. Ich smażenie trwa jakieś 3 sekundy. Potem wyjmujemy je na papierowe ręczniki i niech czekają na swoje wielkie wejście.

W rondlu podgrzewamy oliwę, wsypujemy ryż i wkładamy gałązkę szałwii po oberwaniu liści. Mieszamy ryż dokładnie, aby każde ziarenko zrobiło się lekko szkliste.
Jeśli osiągneliście ten efekt, dolejcie kieliszek białego wina i znów zamieszajcie. Risotto nie lubi lenistwa. Robi się je krótko, bo około 20 minut, ale ten czas wypełnia wam całkowicie troska o zawartość rondla. Żeby nieco urozmaicić sobie monotonię ruchów okrężnych, wykonywanych ręką, nalejcie drugi kieliszek wina i ciesząc się przyszłością, wypijcie go na zdrowie.
Gdy wino wyparuje z rondla, czas na stopniowe dolewanie bulionu. Bulon niech stoi obok na piecu i delikatnie sobie mruga.
Będzie w stanie lekkiego wrzenia potrzebny przez cały czas robienia dania.
Po każdorazowym wyparowaniu z garnka, dolewamy następną chochlę płynu. I mieszamy, mieszamy. Po 20 minutach powinniśmy zbliżać się do optymistycznego końca. Ryż jest lekko kleisty i nie przypomina kluchy ryżowej, serwowanej w przedszkolu do zupy pomidorowej. Odstawiamy garnek na bok, wyjmujemy gałązkę, dodajemy masło i znów mieszamy. W tym momencie ryż staje się aksamitny.
Czas najwyższy aby zwieńczyć dzieło.
Wcześniej przegotowaliście dynię i szałwię. Teraz przyszła pora by ich użyć. Ryż mieszamy z połową dyni (tą, nie karmelizowaną), posypujemy parmezanem i znów mieszamy. Dosmakowujemy solą. Wykładamy na talerze zgrabny kopczyk. Na wierzchu kładziemy skarmelizowaną dynię i chipsy szałwiowe. Obok stawiamy młynek z pieprzem i starty (patrz wyżej) parmezan oraz butelkę dobrego wina.
Teraz liczy się czas. Jeśli zaprosiliście gości i oni się spóźniaja, to niech od razu kupią sobie kebaba. Risotto to takie danie, ktore nie lubi czekać. To na nie się czeka. Odgrzewanie nie wchodzi w rachubę.
Jeśli zaś delektujecie się nim  w swoim towarzystwie, to nie bedę wam przeszkadzać.
Smacznego



Nie wiem, czy risotto jest dla was terra incognita, ale zapewniam was, że jeśli choć raz je ugotujecie, na stałe zagości ono w waszym domu.

niedziela, 18 września 2011

Ciastka z cukierni!



Od przybytku głowa nie boli. Tak mówi przysłowie. Nie jestem przekonana, że jest wiarygodne. Właśnie nadmiar przybytku okazał się problemem. Na pewno spotkaliście się nie raz z problemem prezentu. Nie mam tu na myśli historii z urodzinami, czy imieninami w tle. Wtedy jest prościej. Kupujesz książkę, jakąś roślinność (jeśli wybierasz się do kobiety), lub flaszkę (idąc do 99% facetów). Inaczej jest, gdy jesteście zaproszeni do kogoś po raz pierwszy. OK. Flaszka jest dobra zawsze. Szczególnie, jeśli wiesz, że gospodarze lubią degustować. Ale jeśli jesteście nieco bardziej ambitni, to zabieranie tylko prezentu w płynie może nie zaspokoić waszych wygórowanych wymagań. Przecież stać was na więcej. Otóż to.
Właściwie każdy z nas ma jakieś talenty. Chociażby takie, jak umiejętność otwarcia każdego, nawet przedwojennego słoika. Ta zaleta nijak się, co prawda, ma do pójścia z wizytą, ale już na miejscu...Kto wie, jakie problemy mogą mieć gospodarze?
Wracając do nurtu głównego, owocem naszych talentów może być nietuzinkowy prezent. Skupię sie na rzemiośle kuchennym, bo to jest naszym wyznaczonym celem . Nie umniejszam roli poduszek na igły (już widzę zachwyt Pana Domu), czy własnoręcznie wykonanej lampy z butelek po coli  (Pani Domu oszaleje z radości).
Mówiąc o rękodziele, mam na myśli coś co pachnie, dobrze wygląda i na dodatek można to zjeść.

W ten nieco pokrętny sposób doszłam do sedna czyli ciastek jak ze sklepu.
Biorąc pod uwagę nieskomplikowanie tego przepisu, każdy sobie z nim poradzi. Podchodząc do pracy matematycznie , wkład pracy w stosunku do efektu wynosi 2:10. Jedno zastrzeżenie jestem wam winna. Będziecie usmarowani czekoladą. Jeśli w okolicy plączą się jakieś dzieci, koniecznie poproście je do pomocy. Czekolada to ich żywioł. A kto wie, może i waszemu mężczyźnie coś przyjdzie do głowy.

Baza ciastkowa:

1 szklanka maślanki
pół szklanki oleju
1,5 szklanki przesianej mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
2 jajka
1,5 łyzki kakao
2 łyżeczki cynamonu
1 łyżeczka esencji wanilowej

jako polewa:

pół słoika dżemu morelowego
200 g ciemnej czekolady
pół kostki masła
2 łyżki śmietany kremówki

ozdobniki:

rodzynki w czekoladzie, roztopiona biała czekolada, cukrowe posypki, drażetki, kandyzowane owoce


Rozgrzewamy piekarnik do 170 stopni.

Całą wyliczankę bazy ciastkowej ładujemy do sporej miski i mieszamy. Kolejność nie ma żadnego znaczenia, ciasto i tak się uda.
Wykładamy płaską blaszkę papierem do pieczenia. Nie smarujcie blaszki masłem i nie posypujcie jej tartą bułką. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem takiej ohydy. Wlewamy ciasto do formy, Powinno go być na wysokośc 4-5 centymetrów, bo przecież urośnie.
Pieczemy ciasto ok.45 minut. Upieczonemu pozwalamy ostygnąć na kratce.

W tym czasie podgrzewamy w rondelku dżem morelowy, żeby zrobił się nam płynny.

Wystudzone ciasto wyjmujemy na blat, odginamy boki papieru i sprawdzamy jak wyglądają krawędzie naszego wypieku. Jeśli nie mamy zastrzeżeń, możemy pobawić się foremkami. Wystaczą nam takie,jak do wykrawania pierników. Kształt zależy od waszej pomysłowości. Moja rada: im prościej, tym efektowniej.
Wykrojone ciasteczka smarujemy ciepłym dżemem i pozwalamy im okrzepnąć.
Teraz mamy chwilę, by przygotować czekoladową polewę. Czyli garnek z odrobiną wody na ogień, na garnek miska, a do miski czekolada w kawałkach, masło i śmietana. Gdy woda w garnku się zagotuje, zdejmujemy go z pieca i pozwalamy stopić i połączyć się składnikom. Otrzymujemy piękną, aksamitną płynną czekoladę.

W tym momencie zaczyna się etap pracy, wymagający poświęceń, bo czysty tu nie zostanie nikt. Na zastygłym dżemie kładziemy np rodzynki i polewamy całość czekoladą. Musimy sobie pomóc szpatułką lub pędzelkiem, bo same dobre chęci nie wystarczą.
Po jakiejś półgodzinie ciasteczka są pomalowane, a uczestnicy tej słodkiej batalii czekoladę mają nawet za uszami.
Jeśli dotarliście do tego momentu, to pozostaje już tylko dać upust swoim wizjom artystycznych czyli "I ty możesz zostać Picassem". Cukrowe posypki, drażetki, owoce i biała czekolada posłużą wam za malarską paletę. Czekoladowe ciasteczka to wasze płótno. Odwagi!



A potem... Znajdujemy pudełko (to może się okazać trudniejsze niż myślicie), wykładamy je papierem i mościmy w nim nasze cuda. Związujemy kokardą i niesiemy w gości.
No i oczekujemy zasłużonych wyrazów zachwytu.

Tytuł tego wpisu wziął się z okrzyku, jaki moja młodsza Córka wydała po otwarciu pudełka. Odebrałam to jako komplement.


  

Ten wpis dedykuję dziś mojej zakatarzonej Córce młodszej i zbolałej Córce starszej. Czekolada jest dobra na wszystko.

czwartek, 15 września 2011

Kochamy ognie piekielne czyli ostra zupa rybna



Taki moment przychodzi niezapowiedzianie. Nigdy nie wiadomo czy tym razem nawiedzi nas wizja gorącej czekolady, ryby z frytkami, czy kromki chleba z śmietaną i cukrem. Zakrętasy naszych umysłów często prowadzą nas na manowce. Bo czemu w upalny dzień nachodzi nas potrzeba wypicia gorącej czekolady. I na nic próby przywołania się do porządku. Ja chcę już, natychmiast i nieodwołanie. Takie małe obsesje rządzą się swoimi prawami. To jak z piosenką, która obudziła się w głowie o poranku i przez cały dzień pojawia sie znienacka. Czy to się dzieje w tym samym ciemnym zaułku naszego umysłu, co nakaz jedzenia i picia? I co powoduje, że ta niodparta ochota rzadko jest związana z czymś zdrowym i potrzebnym. Nie. To nigdy nie jest kromka razowca z kiełkami. Już prędzej oczami wyobraźni widzimy czerwony napis: hamburger! chałwa!
I zazwyczaj nasze zachcianki dotyczą smaków kategorycznych. Ma być gorąco, lodowato, ostro lub omdlewająco słodko.
Dziś trafiło na mnie. Może to robienie harissy pobudziło moje szare komórki do poszukiwania mocnych wrażeń. Zachciało mi się czegoś co, wycisnęło by pot i łzy. Piekielne smaki są w naszym domu wysoce pożądane. Doświadczenia kulinarne MMŻ doprowadziły już do niejednej niespodzianki nad talerzem. Jednak mocnych wrażeń nigdy dość. Przy innej okazji opowiem o niewinnie wyglądających pomidorach z chili, które zaserwowano nam kiedyś w Arequipie. Towarzyszący nam panowie płakali jak dzieci.
Dziś nie potrzebuję piekła. Wystarczy mi do niego przedsionek. Będzie nim zupa rybna. A wy dozujcie sobie przyjemne cierpienie w zależności od wytrzymałości.  


Potrzebujemy

pół kg filetów białych ryb czyli halibut, morszczuk, dorsz, panga lub sola
4 łyżeczki pasty harissa lub chili ( jak ostro, to ostro)
1 puszkę pomidorowego purre
pół puszki pokrojonych pomidorów
1 szklankę rosołu warzywnego bądź dla purystów- rybnego
1 łyżeczkę cukru
1 łyżeczkę oregano
1 łyżeczkę tymianku
pół łyżeczki mielonej kolendry
1 ząbek czosnku
1 cebulę
2 łyżki oliwy z oliwek
1 cytrynę
zielony koperek lub natka pietruszki
sól, pieprz

Cebulę obieramy i kroimy w kostkę. Z czosnkiem robimy to samo. Rozgrzewamy oliwę w głębokim rondlu i smażymy dodając harissę lub pastę chili oraz zioła. Nie odchodzimy od pieca, bo smażenie trwa jedno machnięcie diabelskim ogonem. Gdy cebula i czosnek będą miękkie, dodajemy pomidorowe purre, pokrojone pomidory i rosół. Niech sobie pomrugają z dziesięć minut. Próbujemy na łyżce, co też nam się ugotowało. Ostrożnie, przecież dziś dotykamy bram piekielnych. Teraz pora dodać łyżeczkę cukru, sól i pieprz. To jest nasz dobry początek. Dalsza praca jest już formalnością. Kroimy filety na dość spore kawałki i wkładamy do bulgoczącego czerwonego wywaru.Niech się delikatnie zagotuje. Nie przesadzajcie z mieszaniem, bo to nie grochówka. Ryby nie lubią częstego dotykania. Po pięciu minutach wasze gotowanie jest właściwie skończone. Teraz nastąpi moment, kiedy wasza zupa przestanie być tylko zupą a stanie się daniem. Szorujecie cytrynę, Ścieracie na tarce żółtą skórkę, kroicie owoc na pół. Odkrawacie po plasterku cytryny na każdy talerz, a całą resztę wyciskacie do zupy. Czyli i skórka, i sok lądują w garnku. Spróbujcie teraz czy zupa ma wszystko w odpowiednich proporcjach. Zarówno ostrość harissy, jak kwaśność cytryny muszą być wyczuwalne. I to wszystko. Lejecie zupę do miseczek, dekorujecie plastrem cytryny i posypujecie posiekanym koperkiem lub natką.
Takie piekło jest baaardzo pociągające.



Smacznego

środa, 14 września 2011

Chleb z musli i miodem na śniadanie



Chleba, chleba. Woła MMŻ.Nie znaczy to, że jest głodny czy zabiedzony. Wyprawa spod lasu do cywilizacji zawsze niesie ze sobą obowiązek upieczenia chleba. Chociaż słowo "obowiązek" nie wchodzi w grę. Pieczenie chleba to jedna z wielu przyjemności, jakie można spotkać w kuchni.Nie będę się silić na oryginalność. O pieczeniu chleba powiedziano już tak wiele i zapisano już tyle papieru, że aż dziw że piekarnie nie zbankrutowały. Chcesz piec? Nic łatwiejszego.Takie wnioski wyciągnęłam z niezliczonych blogów i książek na tzw temat.  

Zanim odważyłam się zagnieść swój pierwszy bochenek, chodziłam wokół tematu jak pies wokół jeża. I zawsze znajdowałam pretekst, żeby to jeszcze odwlec. Raz mąka była problemem. Nie bardzo wiedziałam, o co chodzi z jej numerowaniem. Myśl o zrobieniu zakwasu powodowała zakwasy w szarych komórkach. Mówiąc szczerze, masakra.

Pierwszy chleb popełniłam w sierpniu zeszłego roku. Z premedytacja użyłam słowa "popełniłam", bo to, co upiekłam było przestępstwem w dziedzinie piekarnictwa. Wstyd było mi tak bardzo, że dobre pół roku nawet nie dotykałam worka z mąka.
Ale ciekawość zrobiła swoje. Znów czytałam, czytałam, czytałam. Kolejna próba była skokiem na głęboką wodę. Co tam pieczenie chleba na drożdżach! Jeśli już piec, to na maksa. Na zakwasie. Lisko z White Plate i Tratterze. Dzięki Wam wielkie za rady i instrukcje, których nie skąpicie na swoich blogach.

Pierwsze zdanie mojego wpisu zdradza, jak potoczyła się  dalsza przygoda z wypiekiem.
Chleb styczniowy był początkiem bardzo ekscytujących spotkań z domową piekarnią. W ruch poszły zioła, korzenie, przyprawy. Wpadłam po uszy. Jeszcze dziś pamiętam to uczucie dumy, kiedy rano na stół wjechał koszyk z chlebem, który upiekłam "tymi  ręcami".Nie było fajerwerków, ani czerwonego dywanu, ale pyszne śniadanie, a po nim następne. Pierwszym wyznawcą i recenzentem moich prób, został oczywiście MMŻ. Stąd jego wołanie o chleb w czasie pobytu w mieście. Niestety piekarnik w Domu pod lasem, nie daje rady rozgrzac sie chlebowo. Daje radę biszkoptom i tartom, ale to wszystko, na co go stać. Każda, więc, wyprawa do miasta oznacza precyzyjne planowanie czasu, żeby zmieścić i naukę, i zakupy, i obowiązki, i pieczenie chleba.
Póki co, nie będę udawać,że jestem twórcą jakiegoś oryginalnego przepisu. Kto ciekaw, niech zajrzy do piekarni blogów, wcześniej wspomnianych. Dzisiejszy wpis jest podziękowaniem i zachętą dla wahających się. Nie zrażajcie się niepowodzeniami. Po prostu próbujcie. A cały świat blogowy służy wam pomocą.
Zaproponuję wam dziś upieczenie chleba najłatwiejszego z łatwych, a przy tym, jednego z moich ulubionych. Jest to Chleb razowy z miodem i musli. Fantastyczny na śniadanie. Wystarczą do niego masło i miód jako dodatki, choć MMŻ łączy go z mniej konwencjonalnymi dodatkami np. podwędzanymi sardynkami. Czyli, co kto lubi.

Chleb razowy z miodem i musli

100 g mąki pszennej pełnoziarnistej
100 g maki pszennej chlebowej
300 g mąki pszennej razowej
  5 g drożdży instant
  7 g soli
340 g wody
  2 łyżki miodu, rozpuszczonego w odrobinie letniej wody
  4 łyżki muesli jakich kto woli: tropikalnych, leśnych itp (ja używam muesli w małych paczkach, takich gotowych do zalania mlekiem na śniadanie)

Wszystkie składniki wkładamy do misy i mieszamy własnoręcznie lub pozwolimy wykazać sie mikserowi z hakiem. Ciasto jest dość gęste, więc hand made wymaga nieco wysiłku. Po około 6 minutach mieszania, zagniatania i rozciągania, ciasto zostawiamy by odpoczęło przez pół godziny.
W miedzyczasie smarujemy foremkę oliwą i wysypujemy otrębami. Dzięki temu nie będziemy mieli najmniejszych kłopotów z wydobyciem upieczonego chleba z formy.
Po 30 minutach znów krótko wyrabiamy i wkładamy do przygotowanej formy.
Pozwalamy mu teraz w ciepełku wyrastać, aż podwoi swoją objętość.

Piec rozgrzewamy do 230 stopni. Wkładamy do niego formę, spryskując ścianki pieca wodą. Po 10 minutach zmniejszamy temperaturę do 210 stopni i pieczemy jeszcze 35 minut. Wyjmujemy z pieca i z formy na kratkę, żeby wystygł.
Prawda,że nieskomplikowane?
Pamiętajcie tylko, żeby nie trzaskać drzwiami piekarnika. Mój pierwszy chleb z musli spektakularnie, na moich oczach z pięknie wyrośniętego bochenka, zamienił sie w płaską cegłę. Ale jeśli jesteście ostrożniejsi, taka wpadka wam nie grozi.

Chlebek pachnie obłędnie, a smakuje jeszcze lepiej.
Smacznego

niedziela, 11 września 2011

Jak zostałam wiewiórką











La ci darem la mano - nucąc pod nosem Mozarta, zachwycona, że wróciło lato, postanowiłam zostać wiewiórką.
I nie mam na myśli koloru włosów, ani tym bardziej wędrówek po drzewach.
Po latach orzechowej posuchy, odkryłam dziś laskowe zagłębie na skraju naszego sadu. Koszyk w dłoń i zbieramy. Ze zbieraniem orzechów jest jak ze zbieraniem grzybów. Zaczynam i nie wiem, kiedy przestać. I wcale nie dlatego, że tak uwielbiam jedno czy drugie. Wręcz przeciwnie. Nie przepadam. W grzybach najfajniejsze jest ich zbieranie. Z orzechami jest podobnie, choć ich użyteczność jest dużo większa. Dziecko mam na orzechy wszelakie uczulone, więc ich wykorzystanie w naszym domu jest sporadyczne.
Ale te, które dziś zebrałam uruchomiły pokłady wyobraźni. Po pierwsze przyszedł mi na myśl chleb; z orzechami, rodzynkami i melasą. Taki ciężki, turecki, idealny do konfitur na śniadanie. A może upiec ciasto z domieszką mąki orzechowej? Mm. Chociaż tort bezowy z kremem orzechowym  również brzmi smakowicie. Pójście w stronę nie słodkości też było kuszące. Taki łosoś w orzechowo pietruszkowej skorupce?.Gdzie podziały sie moje uprzedzenia do orzechów?
Po głębokiej zadumie na blaszką pełną orzechów do suszenia ( mam nadzieję, że dotrwają do Bożego Narodzenia), oraz biorąc pod uwagę, że już wieczór,  mój wybór padł na lekką sałatkę z kozim serem. Orzechy w tym przepisie są tzw wisienką na torcie. A jeśli ktoś ma do nich (orzechów nie wisienek) awersję, niech je zastąpi pestkami dyni lub słonecznika.

Sałatka z roszponki i szpinaku z kozim serem:

kilkanaście liści roszponki i szpinaku, ładnie umytych i wysuszonych
roladka sera koziego, pokrojona na cienkie plasterki
kilka pomidorków koktailowych, przekrojonych na pół
łyżka orzechów uprażonych i z grubsza pokrojonych (lub wspomniane pestki, również uprażone)
łyżeczka płynnego miodu

Jako dresing (dla jednej porcji):

1 łyżka octu smakowego( gruszkowy jest akurat)
3 łyżki oliwy z oliwek
szczypta soli
szczypta pieprzu
1 maluteńki ząbek czosnku( zmiażdżony)

Wszystkie składniki dresingu wkładamy do słoika i robimy burzę. Niech się pięknie i aksamitnie połączą.
Polewamy tym sosem rozłożone na talerzu składniki sałatki. Posypujemy orzechami. Na koniec, kawałek sera, leżący na szczycie sałatki ozdabiamy cienką strużką miodu. Pycha.

A o wiewiórki się nie martwcie. W sadzie zostało tyle orzechów, ze cała armia rudzielców ma co zbierać do zimy.

piątek, 9 września 2011

Anthony Worrall Thompson i domowe Maroko




Swego czasu dzień bez Anthony'ego był dniem smutnym. Z radościa oglądałam jego programy kulinarne i chłonęłam każde jego słowo. Jak na gościa, który wyglądał jak wyjęty z kart książek Tolkiena, poruszał się po kuchennym studio z prawdziwą maestrią. Chociaż? Przecież Hobbity nade wszystko kochały jeść. Podejrzewam, że Anthony dogadałby się z nimi w tej kwestii. Jedno dla mnie nie ulega wątpliwości. Na sto procent umie gotować. Po każdej sesji z udziałem garnków, rondli i patelni, którymi dyrygował P. Thomson, miałam ochotę pędzić do kuchni i oddawać się wyuzdanym eksperymentom kulinarnym. I to nie bohater działał na mnie jak kuchenna wiagra, ale to, co spod jego noża i widelca wychodziło.

Ten przydługi wstęp prowadzi mnie do sedna sprawy czyli Maroka. Uwielbiam kuchnię północy Afryki. Jest jednocześnie rozgrzewająca dzięki ostrościom papryki, kminu czy kolendry i jednocześnie chłodząca za sprawą mięty i cytryn. A na dodatek przełamuje obie nuty słodkością moreli czy daktyli. I te kolory! Żółcie kurkumy i szafranu, czerwienie pomidorów, papryk, brązy gałki muszkatołowej i cynamonu. Komu zimno niech natychmiast siegnie po słoiki z przyprawami. To prawdziwa aromaterapia i chromoterapia.

Kwintesencją tej kuchni jest harrisa. Spotkacie ją na stołach marokańskich, tunezyjskich i algierskich. Pasty, o podobnym czy nieco zmienionym składzie używają właściwie pod każdą szerokością gegraficzną. Na Bałkanach mają ajwar, ale tu dodatkiem jest bakłażan. W Indonezji jest sambal, w którym znajdziemy pastę krewetkową. Ghana ma swoje shito z imbirem i olejem rybnym. W Jemenie i Izraelu spotkamy skhung, a w nim kolendrę, a w Syrii czy Libanie muhammarab z orzechami włoskimi.A je się ją z wszystkim. Smakuje wybornie z mięsem, rybą czy bakłażanem. Serwowana z nią kanapka wchodzi na wyższy poziom świadomosci. Posmarowany nią ser feta czy halloumi pretenduje do pełnoprawnego dania. No i koniecznie dodajcie ją do zupy. Czy to dyniowej, czy marchewkowej, hariry czy po prostu pomidorowej.
I nie przejmujcie się, że harrisa domowa jest inna od tej ze sklepowego słoika.
Wracając do Anthony'ego. Podczas jednej z jego podróży do Maroka, postanowił on ugościć swego marokańskiego znajomego typowo lokalnym przysmakiem - tadżinem. Gość przyszedł, zjadł, a Anthony aż promieniał szczęściem, że wszyscy zajadali ze smakiem. Oczekując zasłużonych pochwał, zapytał jak smakowało. Marokański gość z uśmiechem powiedział: Bardzo dobre. A co to było?


Harrisa

1 duża czerwona papryka (zgrilowana i oczyszczona ze skóry i pestek)
5 papryczek chili( zgrilowanych i oczyszczonych ze skóry i pestek)
1 łyżeczka zmielonego kuminu
1 łyżeczka zmielonej kolendry
2 ząbki czosnku zmiażdżone
4 liście świeżej mięty
1 łyżeczka wędzonej słodkiej papryki
1 łyżeczka octu z czerwonego wina (ja używam octu figowego)
pół łyżeczki soli
5 łyżek oliwy z oliwek

Wszystkie elementy trzeba połączyć w gładką całość używając np miksera. Sugeruję, żeby ocet i oliwę dodać na końcu, wlewając je powolutku i miksując na mniejszych obrotach.
Potem pozostaje już tylko napełnić tą pachnącą mieszanką słoiki i nie odkładać na półkę, tylko używać jak najczęściej.

środa, 7 września 2011

Czy ogórki mają spółkę z bocianami?

I wykrakaliśmy.
Lato sobie poszło. Rano jeszcze było, a kiedy odwróciłam się tyłem do okna, ono się też odwróciło plecami. Deszcz pada, napełnia beczki deszczówką. Choć niewiele jest już do podlewania. W szklarni pomidory jeszcze się czerwienią, ale to już ostatnie owoce. Ogórki sobie poszły za morza. Czy one współdziałają z bocianami? W tym samym czasie co ogórki, opuściły nas i one.
Tylko papryki mają sie świetnie i rosną, jak gdyby ścigały sie same ze sobą. Są długie, czerwone i lśniące. Już widzę te harrisę, której są zapowiedzią.
Dynia ukrywała się przez całe lato i dopiero czujne oko Oli wypatrzyło pięknego butternut squasha. Hokkaido, które w zeszłym roku oszołomiły mnie swoja ilością, w tym roku są dużo bardziej wstrzemieźliwe. I na nie przyjdzie czas. Ich przeznaczeniem jest zupa i lasania .

Deszcz przygnał do domu wszystkie nasze Futerka. Jedno śpi przytulone do pieca, drugie okupuje szafę, a trzecie zwisa z krzesła. Już rano powinnam się była domyślić, że deszcz wisi za lasem. Cała kociarnia kręciła się dookoła domu, zamiast szukać przygód w okolicznych chaszczach. Do południa pełnokrwiste drapieżniki a teraz micha i ciepły piec.To się nazywa konformizm. Z czysto egoistycznych pobudek pochwalam taką postawę.
Wczoraj Lolo po całym dniu włóczenia się nie wiadomo gdzie i nie wiadomo z kim, przygnany wieczornym głodem, pojawił się jak rewolwerowiec o zachodzie słońca. Niestety,nie wzbudził okrzyków radości. Okrzyki, o tak. Owszem. Ale zgrozy. Miałam szarego kota, a teraz zobaczyłam zielonego kota. Nie wiem ile roślin ogołocił z nasion i ziarenek, ile liści znalazło nowe miejsce pobytu, ale zdecydowanie za dużo. Rację mają ufolodzy, ostrzegając przed małymi zielonymi. Świństewka, czające się w trawie, zawsze działają w grupie, czekając na darmowy przewóz. A ty się potem człowieku męcz, wyczesując je z długiego futra. Mój pieszczch na drugie imię powinien się nazywać Panik.  Mizianki, proszę bardzo, ale czesanie ? Nigdy w życiu. Tanio futra nie oddam. A potem pójde sprawić łomot Citce. W odwecie.


A miało być o ogórkach, paprykach.....

poniedziałek, 5 września 2011

Śliwobranie czyli tarta ze śliwkami


  

Blog śni mi sie po nocach.To chyba dobrze, bo może wyśni mi się jakaś rewelacja, która rzuci świat na kolana.
A na razie lato do nas wróciło i od razu wszyscy zaczęli narzekać, jak jest gorąco. Oj, przypomnę ja wam to w listopadzie.
W sadzie śliwkowe szaleństwo. Węgierki fioletowe i soczyste, gotowe do współpracy. Szkoda tylko, że ich soczystą zawartością zainteresowana jestem nie tylko ja, ale i bandy robali. Im słodszy owoc, tym dorodniejszy jej mieszkaniec.Śliwki w naszym sadzie pojawiają się już wcześniej. Renklody dojrzewają na początku sierpnia, ale dla mnie śliwka to wrześniowa węgierka. Może mam osobliwe podejście do owoców, ale renkloda kojarzy mi się z telenowelą.Jeśli oglądaliście chociaż jeden odcinek tych wenezuelskich, boliwijskich czy ekwadorskich tasiemców, to wiecie że osią wydarzeń jest biedna sierotka. Piękna, do bólu uczciwa, czekająca na swojego don Jose i absolutnie nudna. Taka własnie jest renkloda; nudna.Jej słodycz zapiera dech w piersi tylko za pierwszym i drugim razem. Potem rozglądam się za resztkami agrestu,żeby nareszcie w kubkach smakowych coś zaczęło się dziać.
Ale węgierka.... O, to już zupełnie inna historia. Tu o nudzie nie ma mowy. Wytrawna, konkretna, zaskakująca zarówno w młodości, kiedy stawia lekki opór, troskliwie skrywając pestkę, jak i wieku pomarszczono- dojrzałym, kiedy w jej słodyczy można znaleźć lekką pikanterię. Takie lubię najbardziej. Ma w sobie wszystko, co śliwka mieć powinna.
Dzisiaj, te, które leżą przede mną, są wieku przejściowym. Już nie młódki, ale jeszcze nie kwintesencja śliwkowatości. Nadają się świetnie na tartę. Te, które zaplanowałam do suszenia, muszą jeszcze powisieć na drzewie.
Tak więc śliwkobranie czas zacząć i ucieszyć najbliższych pyszną tartą. Dodatkowym bonusem jest zapach wanilii i cynamonu.

Do roboty!

Ciasto kruche:
2 szklanki pszennej mąki
200 g zimnego masła
1/3 szklanki cukru pudru
2 żółtka
2 łyżki kwaśnej śmietany
szczypta soli

Zagniatamy szybciutko, zeby nam sie za bardzo nie ogrzało, lub zlecamy to jakiemuś mechanicznemu mieszadłu. Potem wkładamy do worka i na godzinkę do lodówki.Po godzinie rozwałkowujemy ciasto na płaski placek i wypełniamy nim formę tartową (najlepiej taką z wyjmowanym dnem) i znów niech posiedzi w lodówce przez pół godziny.
W tym czasie piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni.
Tartę po wyjęciu z lodówki nakłuwamy widelcem, żeby nam się nie rozrosła w górę i wkładamy do piekarnika. Inna szkoła tartowa mówi o wyłożeniu tarty papierem do pieczenia i wsypaniu grochu lub fasoli przed włożeniem do pieca. Te zabiegi również nie pozwolą tarcie na niekontrolowany wzrost. I są skuteczne. Jeśli już podjęliście decyzję, którą drogą pójść, wkładacie ciasto do pieca i czekacie około 15 minut. Niech się zezłoci, bo to nie ostatni jej pobyt w wysokiej temperaturze.
Jeśli jednak zabawa z mieszaniem i czekaniem was nie kręci, możecie ciasto kruche po prostu kupić. Ale wierzcie mi, co swoje, to swoje. I zabawa przednia i satysfakcja murowana.

Teoretycznie ciasto jest upieczone, Stygnie sobie teraz gdzieś na boczku, pachnąc pieknie.
Obieramy 0,5 kg węgierek. Muszą się bez stawiania oporu pięknie dzielić na pół. To znaczy, że są dojrzale.
Zostawiamy je na razie w spokoju.

Czas na krem cynamonowy:

3 jajka
pół szklanki cukru pudru
2 łyżki cynamonu mielonego
szklanka kremówki
kilka kropel esencji waniliowej

Wsypujemy, wbijamy i wlewamy wszystkie składniki do jednej michy, z radością ubijamy i patrzymy jak zmieniają się w puchatą masę.
Jeśli ciasto nam wystygło, posypujemy je łyżką cynamonu i wykładamy śliwkami, jedna połóweczka ciasno obok drugiej. Na owoce wylewamy nasz krem, który na razie wygląda jak zupa .
I wkładamy formę z powrotem do rozgrzanego piekarnika na 30 minut. W tym czasie po domu rozejdą sie takie zapachy,że wszelkie ewentualne dąsy pójdą w kąt.

Upieczoną tartę możemy jeść z nabożną czcią na zimno, bądź jak barbarzyńca, na gorąco, dodając do niej zimną śmietanę czy lody.

Powodzenia i smacznego


sobota, 3 września 2011

Żarkowe szaleństwo


Jeśli nigdy nie byliście na wiejskim targu to macie czego żałować.  Dla mieszczucha takie doznanie może być piękna lekcją poglądową na temat „Jak wyglądają owoce i warzywa w stanie prawie naturalnym”. To, co kupujemy w supermarketach czy sklepach nijak się ma do tego, co rośnie na niewielkim polu za domem w większości wsi. Póki nie zobaczy się i nie spróbuje, to gruszka czy pomidor z Auchana czy innego Tesco wydaje się skończonym cudem świata. Błąd!
Mój targ (mój czyli najbliższy) ma to do siebie, że mam go w zasięgu tylko sezonowo. Ale kiedy tylko wracam jesienią do miasta już zaczynam tęsknić  za kolorami, zapachami,  smakiem i gwarem  żarkowskiego targu.
Dzisiaj, raniutko, po szóstej rano zrobiłam pobudkę mojej rodzinie. I takich jeszcze zaspanych i lekko skostniałych poranną temperaturą (było tylko 8 stopni) wsadziłam do samochodu. Część wyprawy, ta młodsza od razu pogrążyła się w ciuchowej otchłani targu i zapomniała o bożym świecie i o tym, że jeszcze nie jadła śniadania. My z moją Mamą, jak nasz prywatny obyczaj nakazuje, podreptałyśmy między koper, cebulę, śliwki, owoce dzikiej róży i jajka prosto od kury. I zaczęło się uzupełnianie zapasów. Nie wiem co przyjemniejsze:  kupowanie czy jedzenie. Pomidory malinowe idealne do chłodnego caprese, lima będą suszone i zalane oliwą z bazylią. Papryka jabłkowa o pięknym rubinowym kolorze smacznie się komponuje z owczym serem i czosnkiem. Smaki, zapachy, pokusy. Aronia, w tym roku wyjątkowo soczysta, znajdzie swoje miejsce w słoju na słońcu. Będzie z niej moja ulubiona nalewka na zimowe wieczory. I tak, od stoiska do stoiska. Siatki coraz cięższe, radość coraz większa.
A co porabiają nasze Dziewczyny? Utonęły w stercie ciuchów i firan. Co rusz słyszę ich głosy – „Natalia, a ten żakiecik”? A po chwili – „Hej, Daria popatrz jaką mam bluzkę!”. W oczach lekkie szaleństwo,  w ręku stos ciuchów. Ale gdzie indziej kupilibyście żakiet od Roberto Cavalli za 10 zł, czy spodnie Versace za 8. Targ w Żarkach zadowoli każdego. Dawno temu  Mój  Tata pasjami przeglądał śrubki, nakrętki  i wkrętaki, dyskutując  zawzięcie z właścicielami o wyższości  klucza nr 6 nad kluczem nr 9. A godziny mijały.
Dziś już starczy atrakcji targowych. Czas na śniadanie, bo każdej z nas porządnie już burczy w brzuchu. No i prace w domowej przetwórni „Korniszon” czas zacząć.
Na koniec nie odmówiłam sobie rzutu okiem na starocie. No i masz. Jak zwykle wśród potopu rzeczy starych i starszych pojawiło się zjawisko, które mnie uwiodło. Jest pięknego szafirowego koloru, sporych rozmiarów i na pewno mi się przyda.


Zanim oddam się magii przetwarzania smacznego w jeszcze smaczniejsze,  podzielę się z wami przepisem na  sorbet, o którym pisałam wczoraj. Jeśli chcecie wykorzystać ostatnie momenty lata, zamknięte w małych wisiorach malin(czytajcie Leśmiana) i jeżyn, powinniście go spróbować.

Sorbet późno-letni – porcja na 4 osoby
ok. 400 g. świeżych malin i jeżyn
1 banan
pół szklanki cukru pudru
sok z jednej cytryny
4 szklanki kostek lodu
mięta do dekoracji i kilka owoców

Jak to zrobić?
Masz mikser? On zrobi to za ciebie. Najpierw owoce, potem cukier i sok z cytryny wkładasz do miksera na kilka sekund. Gdy w środku zobaczysz apetyczna ciemno różową papkę, możesz po kilka wkładać  kostki lodu. Ostrożnie, bo hałas będzie spory. Ale jeśli nie przeszkadza ci odgłos pracującej w kuchni kosiarki,  nagrodą będzie przepyszny, lodowy, słodki i pachnący puchar sorbetu.
Jeszcze tylko zalotnie dekorujesz go miętą i kilkoma owocami i już możesz robić wrażenie na samej sobie lub otoczeniu.


Smacznego.

piątek, 2 września 2011

Nareszcie!

Kiedyś trzeba było zacząć. Albo się jest człowiekiem cywilizowanym, albo nie. Zawsze myślałam o sobie w kategoriach tego pierwszego.
Jeśli się powiedziało A, trzeba brnąć dalej. Łatwo jest udzielać dobrych rad komuś, trudniej samemu się do nich stosować. Zawsze powtarzam moim Córkom, że aby dojść do celu , trzeba wyruszyć w drogę.
Więc ja zrobiłam pierwszy krok. A właściwie zrobiła go moja Mama, kupując mi mój piękny komputer, moją Limonkę. Szkoda by było wykorzystywać go tylko do sprawdzania poczty czy błądzenia po zakamarkach netu. Choć przyznam, że pokus jest mnóstwo. Ale kto powiedział, że nie można mieć i jednego i drugiego. Od dziś będę nie tylko biernym użytkownikiem, ale też twórcą. Wow! O czym będziecie czytać? Hm.
Tu zadania są podzielone. W mojej głowie oczywiście. W założeniu ma tu być o jedzeniu.O tym, które ja gotuję. O tym, które gotują inni. Ale to tylko założenie. Pozwolę sobie na element chaosu, przynajmniej na początku.
Na razie, zgodnie z początkowymi założeniami będzie kulinarnie, bo przecież picie kawy nie jest budowaniem mostów.
Dzwoni telefon.
MMŻ: (głosem lekko rozedrganym) Słonko, jak się robi kawę?!
Ja: (z niezmąconym spokojem) Lejesz wodę, sypiesz kawę, wciskasz guziczek i reszta robi się sama.
MMŻ: (niepewnie) Ale są dwa.
Ja: To wciskasz ten z prawej.
MMŻ: A ona będzie wiedziała ile lać tej kawy?
Ja: (nie wdając się w szczegóły) Powinna. A gdy naciśniesz trzeci guziczek, będziesz miał mleko.
MMŻ: (zdecydowanie) Mlekiem to ja sobie nie będę głowy zawracał.
Na marginesie wspomnę, że kawiarkę posiadamy od lat nastu i mój MMŻ chyba sięgnął po nią po raz pierwszy.
A mnie przy tym nie było!
Miało być o kulinariach? Więc jest.
Popełniłam też dzisiaj pyszny sorbet owocowy i coś co nazwaliśmy Fresh forest fruit Margherita,czyli takie sentymentalne przygotowania do pożegnania lata . Ale jako, że nie nie mogę ich pokazać (bo kabelek do aparatu fotograficznego został za górami, lasami) to poprzestanę na zapowiedzi.