sobota, 28 listopada 2015

Brzydka siostra Kopciuszka i ciasto miodowo orzechowe z kremem i żurawiną
























Pierwsza niebieska choinka odpalona. Komuś zdecydowanie na mózg padło albo jego dni są policzone i boi się, że świąt nie doczeka. Aż nudno...co roku to samo.
Chryzantemy, zaduma, zapach wosku...i wyzierający zza tego a to kawałek brody, a to majtki czerwone. Drugiego listopada już hulaj dusza, piekła nie ma. Na całego ruszyły adwentowe kalendarze i ledowe łańcuchy.
Lasy wyrosły w całej okolicy że aż strach wychodzić. Kto wie. może i wilcy jakowiś się pojawią bo puszcze zielone z chińskim plastikowym lasem pomylą.
Dziki już nieco sfiksowały bo o godzinie trzynastej zastopowały ruch w centrum Chorzowa. Dziarsko wkroczyły na pasy i żadnego skrępowania na ich szczeciniastych obliczach nie zauważyłam.
Stan zadrzewienia zdecydowanie się nam poprawił w ostatnich dniach. Drzewa, drzewka mniej i bardzie zielone, niektóre już z gotowym wiecznym śniegiem, inne z włosem anielskim sklejonym na amen sterczą jak panny na wydaniu. Mnie trochę krępują. Przechodzę i staram się nie zerkać. Nieco te drzewka wystawione na widok publiczny mnie zawstydzają. Ludziska chodzą, oblepiają je spojrzeniem ale raczej obojętnym.
Nieubrana choinka jest piękna bo jest po prostu drzewem. A nie ubrana zielona miotła? Nawet ubrana wygląda jak niezbyt szczęśliwa oszustka.
Te wszystkie biedule, które do wielkiego wyjścia mają jeszcze czas, zawsze będą brzydkimi siostrami Kopciuszka. I możesz je ubrać w złoto i purpurę, możesz spryskać old forestem i położyć pod nią Opla Astrę w czerwonej kokardzie i tak będzie miotłą.
Ktoś się oburzy, że te nieszczęścia choinko podobne ratują drzewka prawdziwe. Ta teza jest równie prawdziwa jak śnieg na plastikowych drzewkach.
Mają one jedną zaletę. Kupujesz raz i masz na całe życie. Raz na ćwierćwiecze bierzesz taką pod prysznic i znów jest jak nowa.
Tak a propos, wiecie ile plastiku poniewiera się po przeciętnym polskim domu? Ile mamy worków, pojemników, pudełek, butelek, rzeczy większych i mniejszych? Idźcie do kuchni i rozejrzyjcie się. Bez plastiku nie ma życia. Ale bez plastikowej choinki już tak. Może chociaż to jedno niech będzie prawdziwe.
Zapach choinki, zapach pierników powinny być autentyczne. Nie z aerozolu. Wyobrażacie sobie stół wigilijny spryskany aromatem karpia smażonego i uszek z grzybami?
No właśnie.

Aby już nie przynudzać, przejdę do czegoś na sto procent prawdziwego, jeszcze nie świątecznego ale już robiącego do nas oko, że coś jest na rzeczy. Miód, piernik, żurawina...kiedy zamkniecie oczy, z czym wam się skojarzą?











Ciasto miodowo piernikowe z kremem i żurawiną
piekarnik na 170'
foremka prostokątna 30 na 20 cm

orzechy:

3 szklanki obranych orzechów włoskich
2 łyżki masła
2 łyżki miodu

ciasto piernikowe z orzechami:

pół kostki masła
3/4 tabliczki gorzkiej czekolady
2 łyżki miodu
pół łyżeczki przyprawy do piernika
1 łyżka brązowego cukru
2 jajka
1 szklanka mąki pszennej
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
pół łyżeczki proszku do pieczenia

konfitura żurawinowa:

250 g żurawiny (świeżej lub mrożonej)
2 łyżki cukru
sok z jednej pomarańczy

Do rondla wsypujemy żurawinę, wlewamy sok i dodajemy cukier. Zagotowujemy i mieszamy. Zmniejszamy ogień i gotujemy około 15 minut. W tym czasie żurawina puści soki, cukier się rozpuści a po kwadransie wszystko powinno się odparować. Zawartość garnka zacznie przypominać gęstością dżem. Nie przestraszcie się, kiedy w czasie gotowania świeżej żurawiny z garnka będą dochodziły odgłosy wystrzałów. To nie akcja patriotyczna ministra M, lecz żurawinowe kulki, pod wpływem ciepła pękające z radością.
Gotową żurawinę przekładamy do słoika zostawiając około półtorej szklanki do posmarowania ciasta. Reszta konfitury znajdzie swoje zastosowanie w najbliższych dniach.

Krem budyniowy:

opakowanie kremu do karpatki
2 łyżki miękkiego masła

Jestem leniem. Nie chce mi się robić budyniu home made. Kupuję gotowy, postępuję zgodnie z instrukcją a potem miksuję z miękkim masłem. Krem jest trwalszy no i trzyma się ciasta, nie uciekając na boki.
Biorąc pod uwagę rozmiary foremki, przygotowuję krem z połowy opakowania. Ale jeżeli lubicie ciasto z solidną warstwą kremu, nic nie stoi na przeszkodzie by zużyć całe opakowanie.
























Teraz od początku i po kolei.
Przygotowujemy orzechy.
Obrane orzechy dobrze jest uprażyć na suchej patelni. Nie tylko są smaczniejsze, ale również można z nich zdjąć skórkę, która zawiera w sobie goryczkę. Nie twierdzę, że jest to konieczne ale znam takich, co wybrzydzają na orzechowe skórki i za nic nie zjedzą ciasta zapaskudzonego goryczką. Zróbcie jak wolicie (uważam, że warto spędzić nieco czasu na prażeniu i obieraniu skórki bo po prostu warto).
Jeśli mamy już orzechy gotowe do użycia, w rondlu rozpuszczamy masło z miodem. Wrzucamy orzechy i dokładnie mieszamy. Trzymamy na ogniu minutkę, ciągle mieszając i zdejmujemy do ostygnięcia.

Robimy ciasto.
Na małym ogniu rozpuszczamy masło, czekoladę, miód i cukier.
Nie zagotowujemy, tylko rozpuszczamy. Odstawiamy na bok by wystygło.
Do schłodzonej masy dodajemy jajka i miksujemy.
Przesiewamy przez sito obie mąki i proszek. Mieszamy razem z masą czekoladową i dzielimy na dwie części.
Foremkę wykładamy papierem do pieczenia . Rozsmarowujemy pierwszą część ciasta i pieczemy 15 minut.
Wyjmujemy upieczone ciasto z piekarnika i studzimy.
Drugą część ciasta również wykładamy na papier, rozsmarowujemy. Na wierzchu rozkładamy orzechy w miodzie.
Foremkę wstawiamy do piekarnika i pieczemy ciasto 20 minut.
Upieczone wyjmujemy i studzimy.

Na wystudzone ciasto (to bez orzechów) wykładamy konfiturę żurawinową. Na nią rozsmarowujemy krem. Krem przykrywamy warstwą ciasta z orzechami.
Zapytacie jak przełożyć warstwę orzechową nie narażając jej na rozpadnięcie się po drodze.
Odpowiedź jest prosta. Bierzecie kawałek kartonu nieco większy niż rozmiar ciasta. Wsuwacie karton pod ciasto i przenosicie nad krem. Teraz delikatnie zsuwacie ciasto z orzechami jakbyście krem przykrywali pokrywką. To nie jest skomplikowane.

Gotowe ciasto schładzamy kilka godzin w lodówce.





Smacznego

środa, 25 listopada 2015

Nieoczekiwane konsekwencje i zupa tajska ostro kwaśna
























Macie mięśnie brzucha?
Ja nawet się nie zastanawiałam nad tym zagadnieniem. Do momentu aż nie zaczęły mnie boleć plecy, brzuch służył mi przede wszystkim do noszenia.
Człowiek taki jest stary a taki nieuświadomiony.
Jakoś nie wiązałam mięśni kręgosłupa z mięśniami brzucha.
Skąd te rozważania?
Jako, że jestem maksymalistką, oprócz przeprowadzki zafundowałam sobie zmianę trybu życia z osiadłego na ruchomy.
Wszystko w tym samym czasie. Z jednej strony torby, paczki, kartony, przesuwanie mebli a z drugiej dres, sportowe buty, pobudka o świecie i parkowe alejki.
W drugiej połowie życia postanowiłam zostać biegaczem.
Kolejny raz okazało się, że łatwiej postanowić niż urzeczywistnić.
Jak każdy zawodowiec zaczęłam od gadżetów. Odblaskowe buty, bluza z kapturem, twarzowa czapeczka, pasek, w który mogę schować pół samochodu to był mój początek.
Dostałam wgrany na telefon program i popędziłam posapać do parku.
Wrócę jednak do początku.
Pierwszego razu nie pamiętam. Zerwałam się w niedzielny ranek po nocy spędzonej w towarzystwie margarity i zostałam pognana do lasu. Chyba ze trzy razy umarłam, z pięć razy miałam omamy ale jakoś dobrnęłam do końca pierwszego biegu.
Drugi raz był bardziej świadomy ale wcale nie łatwiejszy. Co prawda myśl o końcu nie nawiedziła mnie tym razem lecz lekko nie było.
Na trzeci raz czekałam z lekkim podnieceniem. Kiedy okazało się, ze mogę biec minutę i potem nie
oddać ducha, poczułam się dumna.
A kiedy za czwartym razem inny biegacz (na oko biegający więcej niż jedną minutę) pozdrowił mnie jak swego, postanowiłam zaplanować na wiosnę maraton.
Czwarty raz okazał się też o tyle znaczący, że odkryłam, że mam mięśnie brzucha. A właściwie, że ich nie mam bo od biegania rozbolały mnie plecy.
Mimo to było pięknie.
Nagle odkryłam, że bieganie to jest ten rodzaj aktywności, który sprawia mi frajdę.

Piątego razu nie było. Kolano odmówiło mi posłuszeństwa. Zamiast rozwijania parkowych znajomości zaczęłam wysiadywać przed gabinetem ortopedycznym. I tak jest do dziś.
O bieganiu mogę na razie zapomnieć. Żegnajcie bajeranckie buciki i aerodynamiczne bluzeczki.
Ktoś mi powiedział: ty weź kobieto dowód i sprawdź swój pesel.
Czyżby? A co to ma do rzeczy?
Za jakiś czas znów spróbuję.

Kuśtykając po kuchni i okolicy próbuję się nad sobą nie rozczulać. Mieszam w garze zupę bo czas jest sprzyjający takim rozrywkom.
Może dziś coś na ostro? I kwaśno?

















Zupa tajska ostro kwaśna

3 łodygi trawy cytrynowej*
4 liście kafiru (suszone)*
2 łyżki drobno pokrojonego imbiru
5-6 pieczarek, pokrojonych w grube plastry
4 pomidorki koktajlowe, pokrojone na ćwiartki
1 nieduża czerwona papryka
1 mała papryczka chilli lub łyżka pasty chilli (w zależności od tego jaki stopień ostrości lubicie)
1 szalotka pokrojona w piórka
1 szklanka umytych liści szpinaku
1 marchewka pokrojona w paski lub plasterki
świeża kolendra
sok z jednej limonki lub cytryny
1 litr bulionu lub rosołu
2 łyżki sosu rybnego*
1 łyżeczka jasnego sosu sojowego
1 łyżeczka cukru palmowego lub po prostu brązowego cukru*

Składników niby dużo a zupa prosta jak budowa gwoździa.
Zagotowujemy bulion. Wrzucamy do niego zmiażdżoną (np. nożem) trawę cytrynową, liście kafiru (usuńcie główny nerw bo jest twardy jak łyko) i imbir.
Gotujemy 10 minut i wyjmujemy trawę cytrynową. Do gotującego się wciąż rosołu dorzucamy pomidora, pieczarki, cebulę, paprykę i marchewkę. Wlewamy oba sosy i dodajemy pastę chilli lub pokrojone chilli. Dodajemy cukier.
Gotujemy pięć minut na małym ogniu i wrzucamy szpinak. Mieszamy. Kiedy zupa się znów zagotuje wlewamy sok z limonki lub cytryny.
Teraz mamy dwie możliwości. Ja lubię zupę raczej płynną więc na tym etapie sypię na nią kolendrę i jem.
MMŻ lubi tę zupę nieco glutowatą więc mu ją zagęszczam. Do 1/3 szklanki wody dodaję 1 łyżeczkę mąki ziemniaczanej. Mieszam i wlewam do gotującej się zupy. Jeszcze raz krótko zagotowuję i już.
Posypuję kolendrą i jemy.

Na kolano pewnie nie pomoże ale na całą resztę dolegliwości np. pogodowych jak najbardziej.
* to,co oznaczyłam gwiazdką nie jest niczym wymyślnym; wszystko można kupić w necie.




Smacznego

niedziela, 22 listopada 2015

Co się snuje po kątach czyli ciasto z musem z białej czekolady z pomarańczowymi drobinkami
























Miałam opowiedzieć o nowym sprzęcie kuchennych, który dopiero zaczyna rozwijać przede mną swoje możliwości. Niestety, do niczego sprzęt ten nie był mi dziś potrzebny, bo ciasto zrobiło się przy użyciu miksera, płyty indukcyjnej i lodówki.
Wszystko mnie w moim domu zachwyca ale możliwości jednego z pomocników kuchennych przerosły moje najśmielsze przypuszczenia.
Skoro nie mam dania wprost z niego, nie będę o nim teoretyzować. Musi poczekać.
Zupełnie nieoczekiwanie dziś będzie ciasto z gatunku: robimy przegląd resztek i kombinujemy wykwintne ciasto.
W szufladzie zasychało ciasto, którym pogardziłam tydzień temu.
Wtedy było lepkie i pachnące. Po tygodniu spędzonym w papierowej torbie wyglądało żałośnie.
Jako, że nie chciałam się dziś przemęczać (latałam wczoraj ze ścierą całe przedpołudnie by doprowadzić nasze włości do porządku choć na chwilę; posiadanie dwóch reprezentantów świata futrzastego powoduje całą masę kłaków w absolutnie wszystkich kątach), ciasto musiało być dla leniwców.
Spód już miałam, kremówka zawsze stoi w lodówce, tak na wszelki wypadek, czekolada czekała w szufladzie.
Lubię przepisy, które można realizować słuchając ożywionej dyskusji na TOK FM. Lubię kiedy komplikacje są nieobecne a perspektywy zachwycające.
Coś się rozpuszcza, coś zastyga, a jeszcze coś innego obiecująco pachnie.
Nagle, ni stąd, ni zowąd do lodówki wędruje foremka czegoś, co jeszcze niecałą godzinę temu nie było nawet w planach. Czary.
Nie zawsze ten patent się sprawdza, ale czasami opatrzność spojrzy przychylnym wzrokiem lub powieją dobre wiatry i wszystko się udaje. Kremówka ani myśli o zwarzeniu, czekolada grzecznie rozpływa się w miseczce a czas chyba pod wpływem smacznych zapachów zwalnia i zamiast pędzić, zawija się wokół nas jak ciepły kocyk.
Trzeba łapać takie momenty, bo trwają dwa mrugnięcia okiem.
W zrobieniu tego ciasta najdłużej (nie licząc chłodzenia w lodówce) trwała moja wyprawa do sklepu po pomarańcze.














Ciasto z musem z białej czekolady i pomarańczowymi drobinkami

ciasto:
średnica formy 17 cm

zmielone resztki zasuszonego brownie lub oreo z topionym masłem
czyli
około dwóch szklanek połamanych ciastek
1 łyżka z czubkiem topionego masła

Miksujemy wszystko na drobny piasek i wylepiamy nim spód formy. Wkładamy do lodówki i czekamy pół godzinki.


mus z białej czekolady:

230g białej czekolady
400 ml kremówki
otarta skórka z jednej pomarańczy
1 łyżka żelatyny

Mocno podgrzewamy 200 ml kremówki. Zdejmujemy ją z pieca i wrzucamy do niej połamaną czekoladę. Zostawiamy na trzy minuty i mieszamy czekoladę by się rozpuściła.
Żelatynę zalewamy zimną wodą (tylko tyle by przykryła żelatynę) i zostawiamy do napęcznienia.
Kiedy żelatyna napęcznieje stawiamy ją na garnku z gorącą wodą by się rozpuściła.
Gorącą, płynną żelatynę wlewamy do płynnej czekolady. Mieszamy dokładnie i schładzamy(nie w lodówce, blat kuchenny wystarczy).
Ubijamy pozostałe 200 ml kremówki i dodajemy po łyżce do wystudzonej czekolady. Dodajemy startą skórkę pomarańczową.
Mieszamy.
Masę czekoladową wylewamy na spód z ciastek i całość umieszczamy w lodówce.
Schładzamy najlepiej całą noc.
Przed podaniem dekorujemy wg uznania. Na cieście na zdjęciach jako dekoracja (jadalna) służą owoce physalis (czyli miechunki lub wiśni peruwiańskiej).





Smacznego

czwartek, 19 listopada 2015

Rzeczy stare i nowe czyli zupa jesienna z pieczonych buraków z tymiankiem i syropem z granatów

























Trochę mi wstyd, że tak zaniedbałam pisanie. Ale tylko trochę. Robiłam w międzyczasie tyle innych rzeczy, że na pisanie nie było już czasu.
Wciąż też próbuję oswoić światło w moim nowym domu. Wydawało mi się, że piękne światło poranne załatwi wszystkie moje oczekiwania. Nie wzięłam tylko pod uwagę dość istotnego faktu, że mieszaniem w garach zajmuję się raczej nie o świcie.
Mogłabym, co prawda, pokazywać wam codzienny raport poranny ale po trzech dniach umarlibyście z nudów.
Moje śniadania są do bólu banalne i opierają się w głównej mierze na serku i kiełkach.
Tak więc musiałam poobserwować swoje powierzchnie stołowe i blatowe by znaleźć odpowiednio dużo światła do zdjęć.
Na razie moje próby głęboko mnie rozczarowują ale nie porzucam nadziei.
Właśnie minął miesiąc od czasu, kiedy powiesiliśmy przysłowiowy kapelusz w nowym mieszkaniu.
Trochę się już przyzwyczaiłam choć ciągle jeszcze ćwiczę pamięć, gdzie co położyłam.
Nie będę tu tracić czasu na wyliczenie ilu przedmiotów nie mogę znaleźć do tej pory, ale wierzcie mi, byłaby tego spora walizka.
MMŻ jest chyba mniej skomplikowany ode mnie bo przyszedł, rozejrzał się, wypakował pierwsze pudło z płytami, objął w posiadanie i już był u siebie.
Ja, do nowego etapu życia mam podejście dużo mniej nonszalanckie. Muszę obwąchać, podotykać, przyjrzeć się z bliska, potem obejrzeć z daleka.
Więź mentalna z nowymi ścianami buduje się w moim przypadku powoli. Niczego nie biorę w posiadanie. Raczej krok po kroku nawiązuję przyjaźnie. Z kuchnią, nową łazienką, szafkami, widokiem za oknem. Wydeptuję nowe ścieżki i uczę się nowych zapachów. Te, które przyjechały ze starymi rzeczami zniknęły w nowych meblach.
Co gorsza, stare zdjęcia, setki książek i stada bibelotów wciąż tkwią w kartonach na strychu – Sezamie. Na nie jeszcze nie nadszedł czas.
Przywożenie kartonów przypomina grę w totolotka. Bierzemy jak leci a potem zgadujemy co przywieźliśmy. Jeszcze nie udało nam się wybrać tego kartonu, na którym nam zależało. A to się trafi pudło pełne teczek z dziecięcymi rysunkami, kiedy ja rozpaczliwie pożądałam swoich filiżanek. Lub znajdziemy karton z gramofonem. Ten z płytami niestety ciągle jest przyszłością.
Zapytacie dlaczego nie spisałam naszego dobytku. Otóż spisałam, ale zapomniałam, że komputer bywa zawodny i w kapryśności swojej odmówi posłuszeństwa i zgubi moją bazę danych.
Zapisywanie w chmurze jest bezcenne i pamiętajcie, żeby ważne dla siebie notatki zabezpieczać na wszelki wypadek. Unikniecie niespodzianek z gatunku: co może zawierać numer 165?
Rozpisałam się zupełnie na na temat.
Chciałam wam opowiedzieć o pewnym cudownym urządzeniu, które pojawiło się w mojej nowej kuchni ale jako, że już wam sporo czasu zajęłam dzisiaj, to moje zachwyty muszą poczekać.
Wrócę do nich następnym razem.
Dziś zaproszę was jeszcze do stołu i znikam, Mam nadzieję, że tym razem na krótko.

Zupa jesienią jest równie niezbędna dla zachowania równowagi psychicznej jak duża dawka słońca i pozytywne myślenie.
Dobra zupa, zresztą, pozytywne myślenie ułatwia. Wyobraźcie sobie mokre szyby, wyginające się od wiatru drzewa, koszmarne prognozy pogody. To wszystko jest tam, na zewnątrz.
Tu, w środku jesteście wy i pękata filiżanka gorącej dyniowej lub słodki talerz energetycznej buraczanej.
Co tam deszcze i wichury. Mogą nam co najwyżej...nagwizdać.


















Krem z pieczonych buraków z czosnkiem, tymiankiem i syropem z granatów

1 kg buraków (moje są czerwone ale jeśli użyjecie żółtych, to zupa będzie delikatniejsza i słodsza)
kilka ząbków czosnku (ilość zależy od gustu)
kilka gałązek tymianku
1 łyżka syropu z granatów
4 szklanki dobrego bulionu
sól
pieprz
kwaśna śmietana na koniec

Rozgrzewamy piekarnik do 175 stopni. Buraki (wybierzcie raczej średniej wielkości) myjemy i nakłuwamy widelcem w kilku miejscach. Zawijamy je w folię aluminiową razem z gałązką tymianku i wkładamy do piekarnika. Obok kładziemy nieobrane ząbki czosnku.
Pieczemy do miękkości czyli około 50 minut. Sprawdzamy miękkość buraków widelcem.
Upieczone ostrożnie wyjmujemy z folii i kiedy nieco przestygną obieramy ze skórki a czosnek z łupinek.
Podgrzewamy nieco bulion.
Obrane buraki, czosnek i szklankę bulionu i łyżkę syropu z granatów wkładamy do miksera i miksujemy na krem. Dolewamy taką ilość bulionu by uzyskać ulubioną gęstość. Doprawiamy solą i pieprzem.
Przelewamy zupę do garnka i zagotowujemy.
Wlewamy do miseczek, posypujemy listkami tymianki i dekorujemy kleksem kwaśnej śmietany.





Smacznego

sobota, 7 listopada 2015

Całkiem pozytywne jesienne śniadanie czyli grzanka z pieczonym awokado, tahini i jajkiem w koszulce
























Już zapomniałam jak to jest się nie śpieszyć.
Nie planować w nocy kolejnych kroków i nie martwić się na zapas brakiem lub nadmiarem.
Nie myślcie, że złowiłam złotą rybkę lub zaliczyłam przyspieszoną wizytę pewnego świętego w czerwonym kubraczku. Tak dobrze nie jest.
Wystarczył jeden tydzień, w którym wszystko szło jak po maśle a poziom zadowolenia i optymizmu wyskoczył w górę jak notowania Kukiza w wyborach prezydenckich.
Zaczęło się od rozkucia korytarza. Brzmi może mało zachęcająco ale gruz i ekipa dokonująca destrukcji byli obietnicą możliwości korzystania jednocześnie z czajnika i piekarnika. Prąd tajemniczą siłą jest i należy mu się specjalne traktowanie. Panowie od rozwałki byli jednocześnie zwiastunami nowej, lepszej przyszłości.
Pyłem pokryte zostały każde zakamarki dopiero co wyczyszczonego po przeprowadzce domu.
Nie narzekałam. 
Chyba w nagrodę, kiedy wylałam ostatnie wiadro zapylonej wody, do domu zawitał Mistrz od wszystkiego. I... alleluja!... kaloryfery ożyły i stało się ciepło.
Kolejnego dnia pojawił się kierownik od domofonu i nawiązałam kablowy kontakt z parterem. Koniec z bieganiem po schodach.
Następny w kolejce był spec od internetu i tu również obyło się bez niemiłych niespodzianek.
Kiedy w środę elektrownia łaskawie spojrzała na moje dokumenty i umówiła swojego fachowca, zaczęłam podejrzewać, że coś czyha za rogiem, bo tak dobrze jeszcze nie było.
A gdy w czwartek zastałam pod drzwiami faceta z dawno zamówioną sypialnią i na dodatek tenże facet wtargał ją do mieszkania, naprawdę zaczęłam się bać. Co więcej udało nam się z MMŻ tę sypialnię bez uszczerbku na małżeńskim życiu poskładać.
Po okresie spania na podłodze wróciliśmy do świata cywilizowanego człowieka i mamy łóżko.
Czy ja przypadkiem nie wyczerpałam swojego rocznego limitu szczęścia w tym tygodniu?
Cała ja. Jak się nie mam czym martwić, to się martwię, że powinnam się martwić.
Wczoraj wieczorem stwierdziłam, że jestem bezpieczna. Piątek, wieczór, za mną pasmo sukcesów.
I postanowiłam sobie dać spokój z martwieniem się.
Dzisiejszy poranek był ukoronowaniem udanego tygodnia.
Do niego pasowało nie byle jakie śniadanie.
Zjedzone spokojnie, powoli, bez planów na weekend.
Może uda mi się przyzwyczaić do tej normalności. Choć czujność zachować trzeba.



Jajko w koszulce, pieczone awokado i grzanka z tahini
(z październikowego Delicious)

2 kromki chleba
2 jajka
1 awokado
pasta sezamowa tahini
1 łyżka octu
pół łyżeczki oleju do smażenia
1 łyżka oliwy
1 łyżeczka uprażonych ziaren sezamowych
pół cytryny
sól
pieprz

Zaczynamy od jajka w koszulce.
Zagotowujemy wodę w głębokim garnku (do 3/4 wysokości garnka). Dodajemy 1 łyżkę octu. Rozbijamy jajko do miseczki. Kiedy woda się zagotuje, zmniejszamy ogień i robimy w niej wir (np. widelcem) i wlewamy delikatnie jajko. Gotujemy jajko 2 minuty. Wyjmujemy je łyżką cedzakową na ręcznik papierowy by woda ociekła (zostawiamy je na łyżce a łyżkę kładziemy na ręczniku).
Wkładamy kromki chleba do tostera. Na piecu stawiamy patelnię z odrobiną oleju. Obieramy awokado i kroimy na plastry. Kiedy patelnia jest gorąca kładziemy na niej plastry awokado i smażymy z obu stron około pół minuty. Powinno lekko się przybrązowić.
Upieczone kromki smarujemy tahini, przykrywamy upieczonymi plastrami awokado. Na górę kładziemy jajko. Posypujemy sezamem, pieprzem i solą. Polewamy oliwą i odrobiną soku z cytryny.
Podajemy.
























Nie mówcie, że to nie piękna kontynuacja tygodnia. Trzymam kciuki by dobra passa trwała. I tego wam życzę.

Smacznego