piątek, 30 stycznia 2015

Telefon w śmietanie czyli tarta z orzechowym nadzieniem

























Odruchy warunkowe mamy wdrukowane bez względu na to czy nam na tym zależy czy nie. Amen.
Oto przykład,
Idę do kuchni niosąc telefon w ręce. Służy mi on do celów wszelakich. Jestem nawet czasami zdziwiona jego wszechstronną przydatnością.
W kuchni jest mi absolutnie niezbędny, bo jest moim radiem. Nie kręćcie nosem, że kto to widział, co to jakość i tym podobne. Jak się nie ma co się lubi...i tak dalej. Nie widzieliście mojej kuchni więc nie macie prawa do protestu.
Na razie musi być jak jest. Kto nie może znieść takiej profanacji niech nie czyta dalej.
Aby muzyczka słyszalna była nieco lepiej niż szepty za ścianą, wkładam telefon do wielkiej miski.
To moja muzyka z „gara”.
Pech chce, że ta miska ma też swoje zadanie główne czyli służy do ubijania, zagniatania, mieszania.
Telefon przy tych czynnościach jest, nie ukrywajmy, narzędziem zbędnym. Chyba, że odgrywa chwilowo rolę radia.
Żadne z niego mieszadło czy hak do wyrabiania chleba.
Co wyjdzie z połączenia sklerozy, kremówki i telefonu? Nic dobrego.
Podśpiewując pod nosem niosłam swoją prowizoryczną muzykę do kuchni. W kuchni potrzebne mi są wolne ręce a telefon ma swoje stałe miejsce. W misce. Zgrabnie wśliznęłam go do miski i...zrobiło mi się zimno. Jednocześnie usłyszałam „chlup” a potem zapadła cisza.
„Ratunku” właśnie utopiłam telefon! W śmietanie! Znacie może równie atrakcyjny sposób na zamordowanie telefonu?
Wyłowiłam nieszczęśnika i w pierwszym odruchu chciałam go oblizać.
Dylemat: pod wodę go czy może ściera, rozstrzygnęłam na korzyść tej drugiej. Najwyraźniej nie straciłam resztek zdrowego rozsądku.
Wypucowałam drania na błysk i z absolutną rezygnacją włączyłam.
A on zamrugał uspokajająco zielonym światełkiem (to kolor nadziei, prawda?), zawiadomił mnie, że na zewnątrz jest minus jeden i grzecznie włączył RMF Classic.
Zaniemówiłam. Czyżbym pierwszego stycznia wkroczyła w rok szczęśliwych trafów? Najpierw czwórka w totka a teraz telefon-reaktywacja.
Pozwolę sobie na ostrożny optymizm.
Śmietanę wywaliłam a telefon wrócił do czystej jak łza miski.
Morał z tej historii jest następujący: elektronika i czynności kuchenne powinny znać swoje miejsce. Żadne zamienianie się rolami nie powinno tu zaistnieć.

Skoro śmietana wylądowała w kanalizacji, musiałam zmienić plany dotyczące deseru.

Do nadzienia orzechowego nie tylko nie potrzebuję śmietany ale i misa miksera pozostanie niezagrożona. A tym samym mój telefon.




Tarta z nadzieniem orzechowym jest autorstwa Paula Hollywood'a.

ciasto:
Forma 23 cm
200 g mąki pszennej
100 g zimnego masła, pokrojonego w kostkę
2 łyżeczki cukru pudru
1 jajko lekko rozbite
1 łyżeczka soku z cytryny
2 łyżeczki zimnej wody
szczypta soli

Do miski wsypujemy mąkę, cukier i sól. Wrzucamy masło i miksujemy do otrzymania okruchówm
Jajko rozmącamy z sokiem z cytryny i wodą. Wlewamy do okruchów i miksujemy do połączenia się składników.
Formujemy kulę i wkładamy na godzinę do lodówki.
Po godzinie wałkujemy ciasto do rozmiaru formy biorąc pod uwagę i boki. Wykładamy formę ciastem i umieszczamy w lodówce.

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.

Zajmujemy się nadzieniem orzechowym.
100 g masła
200 g mieszanki orzechowej (orzechy włoskie, pekany, laskowe, brazylijskie)
150 g golden syrup
125 g ciemnego cukru muscavado
3 jajka

W garnku z grubym dniem topimy masło, golden syrup, muscavado. Mieszamy aż składniki się połączą. Schładzamy masę i po wystudzeniu dodajemy rozmącone jajka.
Wyjmujemy formę z lodówki i układamy na nim mieszankę orzechową (większe orzechy dobrze jest pokroić na mniejsze kawałki).
Na orzechy wylewamy schłodzoną masę i wkładamy ciasto do piekarnika.
Pieczemy 35-40 minut.

Podajemy tartę z kleksem bitej śmietany. W moim przypadku ta opcja nie wchodziła w grę, ale od czego jest wyobraźnia.





Smacznego i niech was nie zasypie, bo u nas świata nie widać.

wtorek, 27 stycznia 2015

Chrupiące liście jarmużu czyli lekcja botaniki


























Dzisiaj będzie botanicznie. Tematem dzisiejszej lekcji będzie jarmuż.
Dla tych, co nie znają, i tych co znają a nie lubią.
Bardzo zdrowe, bardzo smaczne lecz nieco zapomniane.
Warto je odgrzebać z pamięci np. Babci, bo ona może jeszcze pamięta czasy, kiedy hodowało się jarmuż w ogródku.
Tak, tak...drogie dzieci. On rośnie u nas. A właściwie rósłby, gdybyśmy pamiętali, że mamy takie warzywo.
Co prawda kucharze przez duże „K” robią wiele dobrego w jego interesie ale nie zauważyłam, żeby tzw śmiertelnik nagle zapałał do roślinki gwałtownym afektem.
Teoria teorią a jarmuż swoje.

Gdzie go kupić? 
Coraz więcej miejsc odkrywam, gdzie można go kupić po śmiesznej cenie. Widziałam tacki w Kauflandzie, Auchanie i Selgrosie. W tym ostatnim sprzedają go w pęczkach wielkich jak dla konia. Te, które są na tackach i owinięte folią spożywczą wymagają baczniejszej uwagi.
Ostatnio kupiłam porcję takiej zafoliowanej zieleniny i schowałam do lodówki. Po południu MMŻ pyta, czy coś umarło w naszej lodówce i zamierza sforsować drzwi, bo smród z niej wypełza okrutny.
Obwąchałam wszystkich podejrzanych. Każdy serek, jogurcik i słoiczek. Nie przepuściłam maselnicy. Nawet marchewka znalazła się w kręgu podejrzanych.
I nic. Nie trafiłam na ślad sprawcy wyziewów.
Ofiarą lodówkowej czystki padł otwarty kubeczek ze śmietaną i resztka przecieru pomidorowego.
A w lodówce śmierdziało jak przedtem. Duchy jakieś czy co? Zemsta zza grobu?
Wypatroszenie lodówki było ostatnią deską ratunku. Potem mogłam tylko liczyć na MMŻ i wycieczkę do sklepu z AGD.
Krok po kroku, przedmiot po przedmiocie eliminowałam słoiki, puszki, pudełka, kartoniki.

Pewnie już wiecie co śmierdziało jak padlina na plaży. Jarmuż. W życiu nie spodziewałabym się, że coś zielonego może mieć taki potencjał.
Kupując zbrojnie zapakowany jarmuż zróbcie w opakowaniu malutką dziurkę. Cała prawda o jego świeżości wyjdzie na jaw. Jak dżin z butelki.
Jako, że klienci nie wyrywają go sobie z rąk, zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że traficie na broń biologiczną zamiast uroczego dodatku do obiadu.

Załóżmy, że mamy świeżutki jak majowy poranek jarmuż.
Co z nim robimy?
Myjemy dokładnie a jeszcze dokładniej go suszymy.
Aby cieszyć się jego kruchymi możliwościami, nie może na nim zostać kropla wody. W przeciwnym razie cały efekt diabli wezmą.

Do czego podać jarmuż w chrupkiej postaci?
Cokolwiek by to nie było, efekt jarmużowej kruchości jest tak piorunujący, że jedzący pamięta z obiadu tylko to coś, zielonego, aromatycznego i podobnego do chipsów.
Położenie go obok kawałka smażonej ryby i sypkiego pęczaku z skórką cytrynową jest wyjściem idealnym.
Ale możecie go zaprezentować zupełnie inaczej.
Ja zachęcam was tylko do skupienia się na samym jarmużu w chrupkiej wersji.




Chrupiący smażony jarmuż

Jarmuż (ilość dowolna) bardzo dobrze osuszony
olej do smażenia

Wlewamy olej do rondla na 3 centymetry i podgrzewamy do 150 stopni. Aby sprawdzić temperaturę wrzucamy kawałek chleba. Jeżeli od razu wypływa, możemy smażyć.

Jarmuż rwiemy palcami lub obcinamy nożyczkami na małe kawałki. Przy okazji pozbywamy się głównej łodygi (jest za twarda).
Wrzucamy partiami liście do oleju. Nie odchodzimy od pieca, nie gadamy przez telefon i absolutnie nie oglądamy ulubionego serialu. Operacja smażenia liści trwa trzy mrugnięcia okiem. Obracamy szczypcami liście na drugą stronę i znów smażymy króciutko.
Jarmuż musi pozostać zielony. Jeżeli brązowieje, to znaczy, że albo olej jest za gorący, albo liście za długo w nim pływały.
Po pierwszej próbie dalej pójdzie już łatwiej.
Usmażone liście wyjmujemy na papierowe ręczniki.
Jeżeli byliście skrupulatni i uczciwie osuszyliście liście, to macie przed sobą najbardziej wykwintną postać jarmużu, jaką można sobie wyobrazić.
Kto smażył latem liście szałwii czy bazylii ten wie, że od teraz zostanie wyznawcą jarmużu.


Te nieco ciemniejsze na środku, to jarmuż już usmażony


Smacznego

niedziela, 25 stycznia 2015

Ciasto z musem Baileys i kremem śmietanowym czyli ilustracja zimy


























Świat zniknął. Wczoraj po południu jeszcze istniał w całej swej brudnej okazałości. Wieczorem został przysypany solą i prezentował się nieco estetyczniej. Dziś rano zniknął. Schował się pod puchem.
Nie powiem, żeby mnie to nie zachwyciło. Lubię estetyczne doznania.
Z drugiej strony zniknięty świat oznacza szukanie samochodu, odśnieżanie znalezionego samochodu, śliskość, mokrość, zmarznięte dłonie i mokre buty.
Czyli raczej ohyda.
Na razie jednak cieszę się widokiem za oknem i światłem. Nareszcie zrobiło się jaśniej. Przez chwilę wróciła nadzieja, że jednak istnieją pory dnia. Do wczoraj ciągle był wczesny zimowy wieczór.
Nie muszę wychodzić, bo pierwsze niedziela a po drugie zaziębienie. MMŻ dzielnie brnie przez śniegi w kierunku apteki i cytryn. Wyruszył po ratunek dla mnie.
Trzymałam katar na bezpieczną odległość ale w końcu poległam. Mam weekend na chorowanie. Lekko tupie mi w głowie i nie rozstaję się z pudełkiem chusteczek ale katar to nie koniec świata.
Do jutra mam plan wrócić do normy.
Niestety zaziębienie idzie w parze z średnim entuzjazmem do jedzenia. Szkoda, bo upiekłam ciasto i nawet nie chce mi się spojrzeć w jego kierunku.
Ciasto wygląda jak ilustracja widoku za oknem.
Mogę jedynie polegać na słowie MMŻ, który już został jego fanem .
Przepis znalazłam na Moich Wypiekach i gorąco polecam wszystkim lubiącym ciasta lekkie, puszyste i dobrze wyglądające.





Ciasto z musem Baileys i kremem śmietanowym (forma prostokątna 20 x 30 )

Ciasto kakaowe:

1/3 szklanki oleju roślinnego
1/3 szklanki cukru
1/4 szklanki mleka
2 łyżki kakao

Podgrzewamy wszystkie składniki do rozpuszczenia się cukru. Odstawiamy do wystygnięcia.

Potem dodajemy:

2/3 szklanki mąki
1/4 szklanki cukru pudru
2 jajka
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Białka ubijamy na sztywno i dosypujemy, miksując, cukier. Potem dodajemy, miksując, żółtka.
Wyłączamy mikser i za pomocą łyżki lub łopatki łączymy masę jajeczną z wcześniej rozpuszczoną i wystudzoną masą kakaową. Mieszamy delikatnie a na koniec dosypujemy mąkę zmieszaną z proszkiem do pieczenia.
Blaszkę wykładamy papierem a piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni. Wylewamy ciasto na blaszkę, wyrównujemy powierzchnię i pieczemy 30 minut.

Mus z Baileysem:

400 ml kremówki
1 szklanka likieru Baileys
100 g gorzkiej czekolady
4 łyżki cukru pudru
3 łyżeczki żelatyny

Zaczynamy od podgrzania kremówki. Kiedy jest już gorąca, zdejmujemy ją z ognia i dodajemy do niej połamaną czekoladę i cukier puder. Mieszamy do rozpuszczenia się czekolady. Przykrywamy powierzchnię masy czekoladowej folią do żywności (nie zrobi się kożuch) i studzimy. Potem wkładamy do lodówki najlepiej na całą noc.
Następnego dnia ubijamy masę mikserem na puszysty krem. W miseczce mieszamy połowę Baileysa z żelatyną i odstawiamy na kwadrans. Na garnek z gotującą się wodą stawiamy miseczkę z żelatyną i likierem i mieszamy do rozpuszczenia się żelatyny. Zdejmujemy miskę z garnka i studzimy jej zawartość. Wlewamy resztę Baileysa.
Wystudzoną żelatynę wlewamy cienką strużką do kremu czekoladowego i delikatnie mieszamy.

Krem śmietankowy:

250 g mascarpone
400 ml kremówki
2 łyżki cukru pudru
1 łyżeczka esencji waniliowej

Pamiętajmy by składniki były w tej samej temperaturze.
Ubijamy kremówkę i mascarpone. Do tego ostatniego dodajemy cukier i wanilię. Łączymy śmietanę z serkiem i delikatnie mieszamy.

Czas na poskładanie wszystkiego w apetyczne ciasto.

Ciasto kakaowe przekroiłam na pół, bo na mój gust wyrosło za wysokie. Jeżeli lubicie dużo ciasta w cieście, to nie przejmujcie się jego wysokością.
Nasączyłam również ciasto ponczem z whisky bo lubię jak jest wilgotno.

Poncz z whisky:

pół szklanki przegotowanej i wystudzonej wody
2 łyżeczki cukru
3 łyżki whisky

Na nasączone ponczem ciasto wykładamy mus z Baileysem. Wkładamy na 15 minut do lodówki a potem wykładamy krem śmietanowy.
Wyrównanie powierzchni kremu śmietanowego nigdy mi nie wychodzi idealnie więc tym razem zamaskowałam swoją nieudolność łopatką z zębami. Ona zrobiła piękne fale na kremie.
W przepisie źródłowym na Moich Wypiekach ciasto na koniec jest przykryte pokruszoną bezą.
Nie piekłam bezy, bo spędzenie kolejnego dnia na pieczeniu jednego ciasta wydawało mi się niemoralne. Bezy kupiłam i nie mam wyrzutów sumienia.
Jeżeli jednak nie mieści wam się w głowie kupna beza, zawsze możecie ją zrobić własnoręcznie
Dla smaku nie ma to zasadniczo znaczenia.

Ciasto jest zrobione z niewielką ilością cukru i beza jako uwieńczenie dobrze się tu sprawdza. A po drugie wprowadza element dramatyczny w postaci chrupkości.
Dobre, niedzielne ciasto, pięknie korespondujące z tym, co za oknem.





























Udanej niedzieli i smacznego

środa, 21 stycznia 2015

Chleb na pszennym zakwasie z orzechami i figą czyli trup w szafie

























Kim chcą być dzieci kiedy dorosną?
Postawię wszystkie moje filiżanki, że każdemu z nas zadano kiedyś to pytanie.
Kosmonautą, kapitanem Żbikiem, Indianą Jonesem, strażakiem, kucykiem Pony, paleontologiem, gwiazdą, piosenkarką, modelką i tak dalej, i tak dalej.
Abstrahując od tego, że zazwyczaj wymarzone zawody są rodzaju męskiego (gender się kłania), to nie pamiętam, żeby ktokolwiek marzył o zostaniu księgowym, górnikiem, pomywaczem czy sekretarką. 
A teraz przypomnijcie sobie kim chcieliście być wy.
Ja, po etapie fascynacji Jankiem Kosem i kapitanem Żbikiem, chciałam zostać genetykiem (od czasu, kiedy umiałam wymówić to słowo),
A kim jestem dziś?
Na pewno nie biegam z bronią, nie szukam Graala i nie jestem muzą Lagerfelda. I na pewno nie kroję DNA.
Spotkałam ostatnio kogoś, kogo nie widziałam....oj długo. W czasach naszych ożywionych kontaktów podobno czesaliśmy włosy na panka i nosili gustowne obroże. Okazjonalnie, oczywiście.
Pamięć robi zaskakujące fikołki. Działa wybiórczo. Skupia się na tym co dla nas akceptowalne. Pomija to, co niewygodne. Spotkanie po latach zawsze grozi wskrzeszeniem tego, co zakopane, pochowane, zapomniane. Instynkt samozachowawczy w tym przypadku robi co może, żeby ocalić dobre zdanie o samym sobie. A i tak istnieje prawdopodobieństwo, że jakiś trup z szafy wypadnie.
Żebym ja biegała po mieście zakuta w skóry i kajdany? Z włosem metrowej długości, postawionym na wodzie z cukrem?
Wyparłam te wspomnienia ale spotkanie po latach anulowało moje wyparcie. A co gorsza, ja naprawdę nie pamiętam pankowego epizodu w moim życiu. Posiadanie glanów i skórzanej kurtki nie czyni z grzecznej uczennicy panka. Swoją drogą ile jeszcze ciekawostek z mojego życia siedzi zamkniętych szufladach pamięci.
Nie jestem przypadkiem odosobnionym. Nasz klasowy buntownik dziś jest profesjonalnym pielęgniarzem. Najgrzeczniejsza uczennica trafiła na niezbyt grzecznego partnera i zamiast pracować nad uratowaniem świata od głodu, walczy z wychowaniem samotnie siedmiorga dzieci.
Nasz wiecznie „odleciany” hipis w zgodzie z „dress codem” zamiast skóry ma na sobie gustowny garnitur i zatrudnia kierowcę. Czy pamięta o swoich lewicowych teoriach?
Tylko jedno z nas nie zmieniło swojego planu na życie. Ksiądz. Kolega, który od zawsze zapowiadał się na księdza jest nim dzisiaj. Aż boję się wyciągać wnioski.

A co z moją genetyką? Pozostaje mi mieć nadzieję na kolejne wcielenie, bo jeżeli chodzi o krzyżowanie czegokolwiek, najlepiej wychodzi mi krzyżowanie nóg pod stołem.
Czy żałuję? Nigdy w życiu! Nikt mi nie może zagwarantować, że w innej rzeczywistości byłabym szczęśliwsza. A co ważniejsze, nie zamieniłabym mojego życia na żadne inne. Koniec.

Aby uspokoić skołatane nerwy i przetrawić nagłe zderzenie z przeszłością wyjęłam z szafki mąkę, wyłuskałam ostatnie orzechy z pudełka i zagniotłam chleb.
Gdyby mi ktoś w czasach „chleba z giganta” i kamiennych bułek kajzerek powiedział, że będę piekła własny chleb, to kazałabym mu stuknąć się w głowę.
Mnóstwo jest niespodzianek w życiu.
Dziś zapraszam do umączonego stołu. Mąka w dłoń i pieczemy...



Chleb z figami i orzechami na pszennym zakwasie

Zaczyn zrobiony wieczorem:

100 g mąki pszennej
60 g letniej wody
30 g pszennego zakwasu
Mieszamy wszystko razem, przykrywamy i zostawiamy w spokoju do następnego dnia czyli na 12 -16 godzin.

Kolejnego dnia do miski sypiemy:

280 g mąki pszennej chlebowej
130 g mąki pszennej razowej
310 g wody
8 g soli
pół szklanki uprażonych i wystudzonych orzechów włoskich
pół szklanki pokrojonych w paski suszonych fig
cały zaczyn z poprzedniego dnia

Żadnych komplikacji tu nie ma. Mieszamy mąki, zaczyn i wodę i wyrabiamy około 5-6 minut. Potem dorzucamy orzechy, figi i sól i wyrabiamy jeszcze 3-4 minuty
Jeżeli ciasto jest bardzo zwarte, dodajemy ociupinkę wody.

W ogóle, z wodą i chlebem sprawa jest śliska, ponieważ są dni kiedy ilość wody dodawana do ciasta bywa różna. Podobno znaczenie ma wilgotność mąki, powietrza i kwadra księżyca.
Na pewno czasem wystarczy ilość podana w przepisie a innym razem tej wody jest za dużo.
To jedyne zawirowanie w pieczeniu chleba. Znalazłam na to radę. Wlewam wodę partiami.

Wyrobione ciasto wkładamy do miski wysmarowanej oliwą. Przykrywamy miskę folią i pozwalamy mu wyrosnąć. Trwa to około 2 godzin i my w tym czasie składamy ciasto trzy razy.
Kiedy ciasto podwoi swoją objętość, przekładamy je do koszyczka do wyrastania.
Znów przykrywamy je folią i czekamy aż zdecydowanie urośnie. Zazwyczaj trwa to 1,5 godziny.

Rozgrzewamy piekarnik do 225 stopni. Chleb przekładamy z koszyka na blaszkę i pieczemy 15 minut. Po tym czasie zmniejszamy temperaturę do 215 stopni i pieczemy jeszcze 25-30 minut.

Po upieczeniu wyjmujemy chleb z pieca i czekamy aż ostygnie.
































Nie ma to jak upiec własnoręcznie chleb.
Mała rzecz a cieszy.


Smacznego

sobota, 17 stycznia 2015

Jak (prawie) zostałam milionerem i orzechowe ule z adwokatem


























Kto nie chciałby zostać milionerem? Każdy. Gracie w Totolotka? Podejrzewam, że choć jeden zakład macie za sobą.
Podobno są ludzie analizujący częstotliwość występowania bądź nie poszczególnych liczb.
W całym moim życiu może kupiłam ze dwadzieścia kuponów. W naszej parze to MMŻ jest tym który śni o milionach. Ja pozostaję w przekonaniu, że gry losowe są nie dla mnie.
Tylko raz w życiu udało mi się wygrać coś w konkursie i nie miało to nic wspólnego z ślepym losem. Znałam po prostu odpowiedź i miałam niezły refleks. Efektem był film VHS Tańczący z wilkami.
Było to tak dawno temu, że zastanawiam się czy mi się to po prostu nie śniło. Od tamtego czasu tzw Fortuna omija mnie szerokim łukiem. Może przyczyną jest mój brak udziału w grach losowych. Wiecie, to jak w tym dowcipie o marudzącym do Boga na brak wygranej Jontku. Co mu Bóg odpowiedział? Żeby w końcu kupił kupon.

Mając w ręce skreśloną trójkę (MMŻ kupił, skreślił i wygrał), zamiast zainkasować oszałamiające 12 złotych, postanowiłam je mądrze zainwestować. Kupiłam dwa kupony.
Kupon schowałam w portfelu i od razu zapomniałam o całej sprawie. Jak widzicie moje przywiązanie do myśli o zostaniu krezusem nie jest zbyt mocne.
Na szczęście MMŻ zachował czujność i wieczorem postanowił sprawdzić mnie i moje szczęście.
Do zgarnięcia było 17 milionów. Wykazując zerowe zainteresowanie moim ewentualnym niespodziewanym bogactwem wzięłam się za czytanie Dużego Formatu.
I słyszę: trafiłaś 2. Trafiłaś 15. Trafiłaś 24. Trafiłaś...
Popatrzyłam z powątpiewaniem na mojego ukochanego.
Okulary ma. Wygląda na zdrowego. I najwyraźniej nie robi sobie żartów.
To ile zgarnęłam? - pytam w końcu, oczami wyobraźni widząc te dziesiątki schronisk dla psów, zaopatrzonych dzięki mojej wygranej w ciepłe budy, koce i karmę na najbliższy rok świetlny.
- Trafiłaś czwórkę!
No dobra, może nie wygrałam 17 baniek ale chyba niewiele mniej. Starczy może nie na dziesiątki schronisk ale chociaż dziesięć.
Oj, kobieto, kobieto! Wygrałaś całe 214 złotych. Na dobry gumowy młotek, żeby ci wybić z głowy dziwne inwestycje wystarczy.

I co wy na to? Wygrałam w totolotka! Po raz pierwszy w życiu! I jestem lepsza od MMŻ. On nigdy nie wygrał czwórki. Choć w trójkach jest bezkonkurencyjny.
Kto tu jest większym szczęściarzem?
Może rzucić się w otchłanie hazardu?

Na osłodę po tych 17 nie wygranych milionach ulepiłam słodkie ule z adwokatowym nadzieniem.

Robota jest znacznie łatwiejsza niż wygrana w totolotka.
Trzeba mieć mielone orzechy, białko i cukier. No i trzeba mieć foremki. Ostatnio zasypało nimi sklepy z dodatkami do domu. Kupiłam komplecik i skorzystałam z przepisu na opakowaniu.
Poszło raz dwa. Już wiem, że czekanie na mannę z nieba to nie moja działka. Co innego jeżeli chodzi o robienie słodkości.




Orzechowe ule z adwokatowym nadzieniem

foremki w kształcie uli
200 g mielonych orzechów
150 g cukru pudru (dałam mniej niż w przepisie)
1 białko.
pół łyżeczki alkoholu (rumu, wódki, spirytusu)


Z podanej ilości składników zrobimy około 20 średniej wielkości uli.

Wszystkie składniki dobrze wyrabiamy. Otrzymamy masę podobną do plasteliny.

Foremkę zamykamy i wysypujemy ścianki cukrem pudrem. Wypełniamy środek masą i dość mocno ugniatamy. Inaczej, po otwarciu ul nie będzie trzymał formy. Robimy otwór w masie orzechowej.
Z tym miałam problem, bo czym tu zrobić dziurkę? Poradziłam sobie używając tylki do wyciskania kremu (i tak była mi potrzebna później). Dziurki drążymy w cieście orzechowym na tyle duże, by zmieścił się do nich krem.

Robimy krem adwokatowy

pół szklanki likieru adwokat
200 g białej czekolady
50 g masła

Podgrzewamy adwokat i wrzucamy do niego połamaną czekoladę, potem masło. Nie gotujemy masy tylko podgrzewamy. Mieszamy aż wszystko się rozpuści i pięknie połączy. Potem schładzamy krem w lodówce. Nie pozwólcie mu całkowicie zastygnąć bo musimy nim napełnić ule.
Za pomocą rękawa cukierniczego i tylki napełniamy ule i naklejamy od spodu ciasteczka. Wstawiamy deser do lodówki, najlepiej całą noc.

Chciałam pójść na skróty i kupić ciastka do zamknięcia uli ale okazało się to trudniejsze niż trafienie czwórki.
W końcu musiałam upiec krążki zwykłego kruchego ciasta (z większej części zrobiłam tartę orzechową; ale o tym kiedy indziej) i one posłużyły za dno uli.

Bardzo słodkie te ule. Za to nadzienie rewelacja. Polecam jako małe co nieco na pocieszenie po niewygranych milionach.





Smacznego i wesołej niedzieli.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Ryżowy eksperyment z kasztanami i pieczoną dynią czyli masło orzechowe jako gwiazda




Dziękuję pięknie wszystkim martwiącym się o moje zdrowie. Pragnę was uspokoić, że wszelkie poważne niebezpieczeństwa trzymam w bezpiecznej odległości. Nici i węzełki ciągle łaskoczące mnie w język mają swoją dobrą stronę: mniej jem. Może dzięki tej niecodziennej diecie wcisnę się do jeansów z lat szkolnych (nie moich szkolnych lecz moich dzieci). Plan jest i trzeba go zrealizować. 
To, co ostatnio gotuję zdecydowanie mu sprzyja. 

To danie jest czystej wody eksperymentem.
Zakaz wychodzenia z domu plus ograniczenia w przeżuwaniu wymusiły pewną kreatywność. 

Szperanie w spiżarni często kończy się rozstrojem psychicznym. Najczęściej bywa tak, że potrzebuję np. kaszy jaglanej i rękę dałabym sobie uciąć, że jest na półce. Po kwadransie poszukiwań idę po latarkę by znaleźć zamiast kaszy paczkę kasztanów.
Zagubiona kasza odnajduje się za tydzień, kiedy ja przeszukuję spiżarkę by zamierzyć mirin.
W międzyczasie obdarzam (nie)swoją kuchnię, jej (nie)możliwości, ciasnotę i całą resztę najbardziej wymyślnymi epitetami. Zakończeniem jest stwierdzenie „jak już będę u siebie, to...” I tu następuje wyliczanka nieskończenie pozytywnych określeń o mojej przyszłej kuchni.
Na marginesie wspomnę, że moja kuchnia (ta planowana) ma się dobrze i chyba już wiem jakiego będzie koloru.
Tym razem musiałam przetrząsnąć zapasy by znaleźć ryż. To udało się za pierwszym podejściem. Przy wyłuskiwaniu go z dna półki w bosą stopę grzmotnął mnie słoik z masłem orzechowym.
Nie tak dawno szukałam go z obłędem w oku, chcąc zrobić sos do satajów.
Odstawiłam słoik, bo do czego może się przydać w gotowaniu risotta.
Kasztany miały to szczęście, że leżały obok masła orzechowego.
Takim sposobem, nieco przypadkowo, spotkały się w jednym miejscu i o tej samej porze składniki, których nigdy przedtem nie kojarzyłam ze sobą.
Kto wie, może przede mną przyszłość właścicielki biura matrymonialnego lub niespotykanej już dziś swatki?
W risotto pierwsze skrzypce miały przypaść dyni. I tak się stało. Jednak ona była tylko widoczna; smak należał do masła orzechowego.
Nikt nie domyślił się, że to ono nadaje daniu ten orzechowy posmak. Najbardziej podejrzane były kasztany, lecz one są równie mało przebojowe smakowo jak dynia. W zespole wszystkie składniki okazały się być na swoim miejscu. Kasztany błysnęły chrupkością i tajemniczością, dynia aksamitną subtelnością zaś masło orzechowe zdecydowaniem i charakterem. Szkoda, że nie miałam świeżej szałwii. Podpieczona na maśle byłaby w tym układzie poezją.
Zapewne danie nie powinno być nazwane risottem ale skoro jego podstawa to ryż i technika przygotowania też tradycyjna, to pozwolę sobie na podtrzymanie tej nazwy.
Proszę państwa oto:




orzechowe risotto z kasztanami i dynią

1 szklanka ryżu arborio
litr bulionu
1 szalotka
1 ząbek czosnku
ćwierć szklanki białego wytrawnego wina
kilka kasztanów upieczonych lub ugotowanych
1 solidna łyżka masła orzechowego
ćwierć łyżeczki tartej gałki muszkatołowej
świeżo zmielony pieprz
2 łyżki oliwy

Cebulę i czosnek kroimy w drobną kostkę i podsmażamy na oliwie. Na sąsiednim palniku stawiamy garnek z lekko gotującym się bulionem.
Kiedy cebula stanie się szklista wsypujemy ryż i mieszamy by każde ziarenko otuliło się oliwą. Potem wlewamy wino i mieszamy aż całe wino zostanie wchłonięte przez ryż.
Od tego momentu wlewamy do ryżu po chochli bulionu. Kiedy pierwsza porcja bulionu zniknie, wlewamy następną. I tak do momentu, aż ryż stanie się miękki na zewnątrz a w środku stawiający lekki opór.
Zdejmujemy risotto z ognia i dodajemy do niego łyżkę (solidną) masła orzechowego. Mieszamy by masło dobrze rozprowadzić w ryżu. Sypiemy gałkę muszkatołową i pieprz.
Na koniec dodajemy pokrojoną upieczoną dynię i kawałki kasztanów.
Na talerzu skrapiamy risotto dwiema kroplami oleju orzechowego.
Myślę, że dwa, trzy wiórki dobrego parmezanu nie zaszkodziłoby całości.

Sami powiedzcie: czy to jeszcze risotto czy może jakaś klon?




A tak zupełnie z innej beczki, zauważyliście, że masło orzechowe ma w sobie coś uzależniającego? Kiedy już otworzy się słoik, to jakieś tajemnicze nici oplatają nas i nie pozwalają wyjąć z buzi łyżeczki. I przypomina się dzieciństwo. 


Zapraszam do wypróbowania i życzę smacznego

piątek, 9 stycznia 2015

Zakaz "kłapania dziobem" i karmelowe ciasto z solonym masłem Erica Lanlarda

























Jak można zacząć Nowy Rok? Powinien to być początek z fantazją i nietuzinkowy. Taki, który pamiętałoby się jeszcze w lipcu.
Przychodzą wam do głowy jakieś pomysły? Podpowiedzcie mi, bo mój patent na spektakularny początek roku był nieco drastyczny.
Efektem są szwy. Nie pytajcie mnie gdzie je mam. Zdradzę tylko, że łaskoczą mnie w język.
Pewne jest jedno: w lipcu na pewno będę pamiętać mój początek roku.
Skoro nie mogę jeść ani pić, to mogę sobie przynajmniej poczytać o jedzeniu.
Nawiozłam książek jak zwykle i teraz czekam na możliwości wcielenia w życie książkowej teorii.
Kiedy byłam poprzednio w Londynie, pojechałyśmy z Córką na warsztaty kulinarne. Czas był przed Halloween i na stoiskach mnożyły się dziesiątki ciast, ciastek, tortów i słodkich drobiazgów na temat. Jako, że Anglia jest stolicą rzeźbienia z lukrze cukrowym, mnogość przyborów i składników mogła przyprawić o zawrót głowy.
Mnie średnio interesują dzieła z użyciem tony lukru ale trzeba przyznać, że robiły wrażenie.
Jako, że to były targi kulinarne, to i stoiska z książkami o pieczeniu, smażeniu, formowaniu obrodziły. Mało tego, można było spotkać autorów. Jedni podpisywali, inni urządzali show przed liczną publicznością.
Dopadłam wtedy książkę cukiernika Erica Lanlarda. Książka ma tytuł „Chocolat” i to wyjaśnia właściwie wszystko. Na dodatek sam mistrz miotał się po scenie, pokazując co można wyczarować z czekolady.
Pokaz był pyszny i aż ślinka ciekła na widok zarówno Mistrza, jak i jego dzieł.


Pierwszym z ciast, które zrobiłam po przyjeździe było karmelowe ciasto z solonym masłem.
Było genialne. Nie miałam czasu wcześniej go zaproponować i myślę, że dziś jest dobry dzień.
Jedzenie odpada w moim przypadku, ale wspominanie jest niegroźne i nie trzeba przy nim „kłapać dziobem”( to cytat z mojego lekarza; mówienie na razie też mam zakazane).
Tak wygląda przepis na salted butter caramel cake wg Erica Lanlarda:


ciasto karmelowe:

225 g ciasteczek digestive
300 g jasnego brązowego cukru
2 łyżki wody
100 ml kremówki
100 g solonego masła
2 szczypty soli

ciasto czekoladowe:

200 g ciemnej czekolady, połamanej
100 g masła niesolonego
150 ml mleka
4 jajka (osobno żółtka, osobno białka)
100 g drobnego cukru
100 g maki

czekoladowa polewa:

200 g ciemnej czekolady, połamanej na kawałki
200 g kremówki

Najpierw robimy ciasto karmelowe. Przygotowujemy dwie formy o średnicy 22 cm każda. Wykładamy je papierem do pieczenia.
Rozdrabniamy w blenderze lub za pomocą wałka i woreczka foliowego ciastka. Do rondla z grubym dnem wsypujemy cukier i wlewamy wodę. Podgrzewamy nie mieszając aż zrobi się karmel*. Zdejmujemy karmel z ognia i ostrożnie wlewamy kremówkę. Spotkanie tych dwóch składników przebiega burzliwie więc uważajcie na ręce. Po wmieszaniu kremówki dodajemy masło i sól. Na koniec wsypujemy ciasta i wszystko dokładnie mieszamy.
Masę karmelową dzielimy na dwie części i wykładamy nimi przygotowane wcześniej formy. Teraz wstawiamy je do lodówki by stężały.

Przygotowujemy ciasto czekoladowe.
Czekoladę, masło mleko rozpuszczamy w misce umieszczonej na parującym garnku. Potem lekko studzimy.
Białka ubijamy na pianę. Żółtka w osobnej misce ubijamy z cukrem na puch. Wlewamy wystudzoną czekoladę i mieszamy. Mąkę przesiewamy przez sito i ostrożnie łączymy z masą czekoladowo jajeczną. Na koniec delikatnie mieszamy z ubitym białkiem.
Wyjmujemy krążki karmelowe z lodówki.
Do jednej z form (z krążkiem karmelowym na dnie) wlewamy połowę ciasta czekoladowego.
Teraz zdejmujemy papier z drugiego krążka i przykrywamy nim ciasto czekoladowe.
Ostatnią warstwą jest druga połowa ciasta czekoladowego. W skrócie wygląda to tak: na dole karmel, potem ciasto czekoladowe, znów karmel, a na koniec ciasto czekoladowe.
Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni i pieczemy ciasto 25-30 minut. Zostawiamy je w formie 15 minut a następnie wyjmujemy i schładzamy.

Schłodzone ciasto polewamy polewą czekoladową i posypujemy kryształkami soli lub ziarenkami granatu.

Polewa:

Czekoladę łamiemy i wkładamy do miski. W rondlu podgrzewamy prawie do zagotowania śmietankę. Wlewamy 1/3 śmietany do czekolady. Zostawiamy na minutkę, do czasu aż czekolada zacznie się rozpuszczać.
Wlewamy resztę kremówki i dokładnie mieszamy. Polewamy ciasto.

Nie będę ukrywać, że wizja dwóch warstw karmelu i dwóch czekoladowych biszkoptów uwieńczonych czekoladową polewą podziałały na wyobraźnię.
Musiałam to ciasto zrobić i już. Nieco się poirytowałam ściągając lekko miękkie karmelowe krążki z papieru ale w końcu doszłam do wniosku, że naderwany karmel smakuje tak samo jak nie naderwany. I jest pięknie wtopiony w czekoladowy biszkopt.
Piekłam to ciasto w dwóch wersjach: dla tych co lubią perwersję czyli czekoladę z solą i tych, którzy pozostają w bardziej łagodnych klimatach czyli bez soli, za to z granatem.
Obie były rewelacyjne. Gdybym miała typować mojego faworyta, to byłaby to wersja z solą.




Niestety, na razie ani sól, ani biszkopt, karmel czy nawet granaty nie wchodzą w grę. Na razie tylko płyny i to raczej chłodne.


Życzę smacznego i żadnych drastycznych przygód.

środa, 7 stycznia 2015

Rachunek sumienia czyli co robiłam, kiedy mnie nie było




















Długo trwało moje pożegnanie ze starym rokiem. Lub witanie z nowym.
Z której strony nie spojrzeć, ostatni raz zaglądałam na bloga przed Sylwestrem.
Dzisiaj dopiero, z tygodniowym poślizgiem znalazłam czas by powitać nowy blogowy rok. I tak się złożyło, że dziś Boże Narodzenie obchodzą prawosławni. Wszystkiego najpiękniejszego życzę im i nam wszystkim.
Gdzie byłam kiedy mnie nie było?
Od zeszłego roku zaszły w obchodzeniu przez nas końca roku fundamentalne zmiany. Wskakujemy w sylwestra w samolot i pędzimy na spotkanie nowego roku. Obowiązuje tylko jedna zasada: miejsce witania nowego roku może być oddalone najwyżej o trzy godziny podróży od domu.
Miniony, stary rok witaliśmy w Irlandii i ta wycieczka utwierdziła nas w słuszności wyboru.
Na zmiany nigdy nie jest za późno. Czasy sukni balowych, improwizacji i domówek mamy już za sobą.
Tym razem polecieliśmy oglądać fajerwerki nad Tamizę.
Ktoś powie, że to mało oryginalnie. Będzie miał rację. Jednak w naszym przypadku sztuczne ognie były tylko bladym dodatkiem do świętowania.
Prawdziwym świętem było to, że po ponad pół roku mogliśmy się spotkać całą rodziną.
Nie miało znaczenia miejsce. Jeżeli trzeba by było, poleciałabym i na biegun północny.
Świat może i stał się mniejszy a podróżowanie łatwiejsze, jednak tęsknota zawsze zostaje taka sama.

























Oprócz przyglądania się Potomstwu, wspólnych spacerów i nieustannego gadania, zaliczyliśmy powitanie Nowego Roku na Vauxhall Bridge wśród tysięcznego tłumu, składającego sobie życzenia we wszystkich językach świata.
Obowiązkowo odwiedziliśmy nasz ukochany Borough Market, gdzie jak zwykle znalazłam coś nowego (tym razem gorzkiego melona).




















Prawie umarliśmy z przejedzenia w knajpce z kuchnią Sri-Lanki (zapamiętajcie na wszelki wypadek nazwę: „Apollo Banana Leaf” (nie żartuję)).
Spędziliśmy pół dnia w księgarni i trochę mniej (ku niezadowoleniu MMŻ) błądząc po Harrodsie.
Potem w ramach pocieszenia, musieliśmy oglądać lamborghini w najbardziej ascetycznym salonie samochodowym świata. 


Żeby nie było zbyt konsumpcyjnie, na koniec oddaliśmy się kulturalnym uniesieniom, oglądając późnego Rembrandta w The National Gallery.




















Kiedy w końcu wróciliśmy do pustego domu, zgodnie orzekliśmy, że teraz należy nam się urlop.

Niestety urlop nawet nie majaczy na horyzoncie i trzeba wziąć się w garść. Od czegoś trzeba zacząć. Ja zaczęłam od zdania relacji.
Teraz już pójdzie łatwiej.
Kto wie? Może nawet coś ugotuję?



Pozdrawiam serdecznie i noworocznie