poniedziałek, 30 lipca 2012

Kocie opowieści i morelowa konfitura z rozmarynem




Nasze koty są stworzeniami salonowymi. Przez pół roku. Na drugie pół stają się perfekcyjnymi mieszkańcami łąk i lasu. Znikają, pojawiają się, tropią, polują, przynoszą do domu stworzenia wszelakie.
Dziś rano zostaliśmy obdarowani przez Orlando myszą. Wkroczył nasz pieszczoch do kuchni targając ją w paszczy. Pora była śniadaniowa, więc nikt nie zwrócił na niego uwagi. Jedliśmy, nie spodziewając się nadchodzącej atrakcji. Kot wskoczył na szafkę i intensywnie się czemuś przyglądał. A mysz skamieniała ze strachu i ani drgnęła na środku podłogi. Mina Lola mówiła wszystko: „Zabawkę wam przyniosłem. Cieszycie się?”
I było po śniadaniu. Wszyscy ruszyli do gorączkowego łapania myszy. Rozwiązanie ostateczne nie wchodziło w grę, więc w ruch poszły tylko miotła i gazeta. A główny sprawca tego zamieszania siedział spokojnie na szafce i przyglądał się gonitwie. I pewnie myślał, że nareszcie ludzie mają rozrywkę.
Podejrzewam, że wypuszczenie ofiary na wolność, Lolo odebrał jako osobistą porażkę w wychowywaniu ludzi.
Nasz kolejny kot, który okazał się urodzonym myśliwym, upolowane przez siebie okazy przynosi naszej  domowej księżniczce.  Słodka birma, goniąca za motylkami nie ma nic przeciwko takim prezentom. Co najdziwniejsze, nie pogardzi też pomidorem czy morelką.
Do naszego codziennego zestawu dochodzą okresowo goście. Jeden z nich cierpi na agorafobię i nie opuszcza strychu. Co ciekawe, jego miejsce pochodzenia jest jakieś 400 metrów stąd. Został znaleziony na polu kapusty. Dzisiaj każda próba wystawienia go na świeże powietrze kończy się napadem paniki.
Drugi z gości jest urodzoną kucharką. Nie ma takiej czynności w kuchni, która nie byłaby warta uwagi. Jeszcze rozumiem jej fascynację, kiedy kroję mięsko. Ale ona z równym zaangażowaniem obserwuje krojenie cebuli.
Nie mówcie mi, że wszystkie koty są takie same. Absolutnie nie są.



Dziś smażyłam konfitury morelowe. Moje ulubione. Dodanie do nich małego dodatku w postaci imbiru, liścia laurowego czy rozmarynu zaprzecza podejrzeniom o konfiturową nudę. Takie konfitury na pewno nie są nudne. Dodanie amaretto czy wanilii jest morelową oczywistością. Dodanie rozmarynu daje tak samo nieprzewidywalne efekty jak wpuszczenie myszy do kuchni.
Zachęcam do pierwszego, nie życzę drugiego (chyba, że umieracie z nudów).



Konfitury morelowe najlepiej zrobić z moreli jeszcze nieco twardych. Nie rozpadną się zupełnie w czasie smażenia.
Konfitury nie lubią pośpiechu. Smażę je trzy dni i nigdy nie żałowałam czasu poświęconego na ich dopieszczenie.
Otwarcie słoika, kiedy za oknem biało, jest jak czytanie bajki. Zaczynamy wierzyć w dobre wróżki i magiczne różdżki.

Konfitury morelowe z rozmarynem

2 kg moreli
pół szklanki wody
60 dkg cukru
gałązka rozmarynu
sok z jednej cytryny

Umyte morele osuszamy. Kroimy na osiem części i  polewamy sokiem z cytryny. Mieszamy.
Gotujemy syrop cukrowy. Nie martwcie się małą ilością wody. Powoli, na niedużym ogniu, cukier pięknie się rozpuści. Pogotujcie parę minut syrop. Nie mieszajcie. Nie spuszczajcie go z oczu, bo wykipienie skończy się długotrwałą zasłoną dymną w kuchni (sama tego doświadczyłam). Do lekko bulgoczącego syropu wsypcie ostrożnie morele. Zamieszajcie i pogotujcie trzy minuty. Jeśli konfitura się spieni, zdejmijcie pianę. Wyjmijcie łyżką cedzakową morele. Pogotujcie syrop 10 minut. Niech się nieco zredukuje. Ponownie wrzućcie morele. Zagotujcie i zdejmijcie z ognia. Pożegnajcie się z morelami do następnego dnia.
Nazajutrz pogotujcie konfiturę trzy minuty i znów zostawcie w spokoju.
Ostatniego dnia gotowanie powtarzamy po raz trzeci, dodając rozmaryn lub inny aromatyczny dodatek.
Kiedy kropla konfitur wylana na talerz nie rozlewa się, to znaczy, że dobrnęliśmy do momentu pakowania moreli do słoików.
Wygotowane słoiki napełniamy konfiturą, zakręcamy i pasteryzujemy w garnku z wodą lub w gorącym piekarniku 10 minut.
Jeśli macie silną wolę, to ocalicie słoiki do zimowych śniadań. Najlepiej wywieźć je do kogoś uczulonego na morele, bo w przeciwnym wypadku ich los jest przesądzony.



I śpieszcie się. Sezon morelowy powoli dobiega końca. Następne będą w lipcu. Przyszłego roku.







Smacznego

piątek, 27 lipca 2012

Co niektórzy robią nocą czyli lawendowe jagodzianki




Jak trudno jest gotować dla jednej czy dwóch osób wie każdy, kto choć raz został sam na kilka dni. Jeszcze trudniej upiec pieczywo czy ciasto. Przepisy proponują proporcje dla małego przedszkola. Kilogramy mąki, kopy jajek. I piekę potem te swoje ciasta, modląc się w duchu, żeby nas ktoś poratował. Z tego powodu bułki, bułeczki niezbyt często goszczą na naszym stole. Zrobienie 12 czy 24 sztuk skutkowało by stuprocentowym znudzeniem.
Jagodzianki były dotychczas na liście do zrealizowania. Ale jagody same pchają się do ręki. Jeśli nie zdecyduję się teraz, to potem wena odleci i zostaną tylko mrożone owoce.
Jagody kupiłam, postawiłam na stole i krążyłam wokół nich całe popołudnie. 
I nigdy nie wiadomo, co człowiekowi wpadnie do głowy w tzw wieczornej ciszy. Ja późną nocą dojrzałam do upieczenia pachnących bułeczek.
Posiłkowałam się przepisem z White Plate, gdzie znajdziecie kilka przepisów na te pyszne bułeczki. Podzieliłam składniki na pół, zapomniałam o wodzie (co jak się okazało, wcale im nie zaszkodziło), pokombinowałam z lawendą. I taki udało mi się osiągnąć efekt.



Lawendowe jagodzianki

na 6-8 bułeczek

270 g mąki
1 łyżeczka z czubkiem suchych drożdży
1,5 łyżki cukru
¼ łyżeczki soli
niecałe pół szklanki mleka
85 g masła
1 jajko
3-4 gałązki lawendy

nadzienie jagodowe:

szklanka jagód
2 łyżki masła
3 krople esencji waniliowej
pokruszone lawendowe kwiatki (jeden zupełnie wystarczy)

Składniki nadzienia mieszamy.

do posmarowania

1 żółtko
1 łyżeczka cukru

Na początku musimy zrobić lawendowe mleko. Ono nada nieco intrygującego aromatu naszym bułeczkom. Zagotowujemy mleko z lawendowymi kwiatkami. Gotujemy pod obserwacja 5 minut. Przelewamy przez sitko i do gorącego mleka wkładamy masło, aby się rozpuściło. Zostawiamy do wystygnięcia.
W misce łączymy wszystkie suche składniki. Wlewamy, mieszając, wystudzone mlekom z masłem. Zagniatamy elastyczne ciasto, formujemy kulę, przykrywamy i zostawiamy na godzinę żeby urosło.
Po podwojeniu objętości ciasto rozwałkowujemy i wycinamy krążki. Na środku kładziemy łyżkę jagodowego nadzienia i zwijamy ciasto jak sakiewkę.

Po raz pierwszy piekłam dziś nadziewane bułeczki i przyznam, że nie jestem z siebie dumna, jeśli chodzi o klejenie. Tu mi coś w trakcie pieczenia wyciekło, tam coś urosło ponad miarę.

Sklejone starannie jagodzianki odstawiamy w cieple na pół godzinki. Niech trochę podrosną. W tym czasie nagrzewamy piekarnik do 200 stopni.

Podrośnięte bułeczki smarujemy roztrzepanym żółtkiem i posypujemy cukrem.
Pieczemy 15-18 minut.

Zapach jaki wydobył się z piekarnika postawił na równe nogi MMŻ. Godzina była bardziej sprzyjająca marzeniom sennym niż pachnącej rzeczywistości. Dlatego też MMŻ był przekonany, że śni na jawie. Śródnocna szklanka mleka i jeszcze ciepłe jagodzianki pachnące lawendą to rzecz, którą warto powtórzyć. Dziś zostały tylko jagodowe ślady na talerzu. 



Smacznego i dużo uśmiechu życzę

czwartek, 26 lipca 2012

Kaczka po wietnamsku czyli wyznanie miłosne




Ricka Steina pokochałam od pierwszego wejrzenia. A właściwie od pierwszego przepisu. Każdy jego program chłonęłam z nabożną czcią. Czy wędrował po wybrzeżu Kornwalii czy zabierał nas na egzotyczne tajskie targi, moje ślinianki pracowały pełną parą.
Książka Rick Stein's Far Eastern Odyssey jest kolejnym krokiem w ewolucji człowieka. To, co autor wyczynia z kilku składników powinno dać mu poczesne miejsce wśród wielkich tego świata. Gdyby jeszcze mogła oddać zapachy i smaki. Hm… wtedy chyba bym ją zjadła.

Kaczka, która znalazła się w tej książce jest niezrównana. Najbardziej niesamowite w tym przepisie jest to, że jest taki nieskomplikowany. Smażysz, dusisz i właściwie to wszystko. Ale za to jakie wszystko!
Żeby zrobić tę kaczkę musiałam wsiąść w samochód i pojechać na drugi kraniec miasta, bo okazało się, że anyż mam w zupełnie innym miejscu niż się spodziewałam.  Żeby było śmieszniej, kiedy wróciłam, stwierdziłam, że cynamon też mieszka już pod innym adresem. Nie było kogo po niego wysłać, więc musiał mi wystarczyć cynamonowy proszek.  Niezbyt to zgodne z literą przepisu, ale i tak było super smaczne.
Wszyscy wchodzący wołali od progu :„co tak ładnie pachnie”?



Kaczka po wietnamsku czyli

3 udka z kaczki
1 kg pomarańczy
5 cm świeżego imbiru
głowka czosnku
kilka łodyg trawy cytrynowej
1 chili
łyżeczka brązowego cukru
2 łyżki sosu rybnego
2 gwiazdki anyżu
1 laska cynamonu
cebula dymka
pieprz

Udka z kaczki najpierw myjemy i osuszamy. Jeśli coś na nich jeszcze rośnie, to pozbywamy się tego np. za pomocą pęsety.
Na patelni rozgrzewamy oliwę. Udka wstrzemięźliwie solimy i obsmażamy na złoto. W czasie kiedy udka się rumienią, wyciskamy sok z pomarańczy.
Kiedy mięso ma już złoty kolor, wyjmujemy je na talerz i wylewamy do garnuszka większość tłuszczu, w którym je obsmażaliśmy. Przyda się do np. smażonych ziemniaków. Kiedyś.

Czosnek obieramy i miażdżymy. Podobnie trawę cytrynową. Imbir kroimy na plasterki a chili na kawałki. Ponownie wkładamy na patelnię kaczkę i dodajemy czosnek, imbir, trawę i chili. Wlewamy sok pomarańczowy (powinien przykryć kaczkę do połowy), sos rybny. Dodajemy anyż i cynamon oraz sypiemy cukier. Przykrywamy garnek, zmniejszamy ogień i bardzo cierpliwie czekamy około 1,5 godziny. 
Sok pomarańczowy będzie się powolutku wygotowywał. Pod koniec pieczenia zdejmijcie pokrywkę i zredukujcie sos do konsystencji jaką lubicie i sypiecie pokrojoną dymkę. Sypiecie świeżo zmielonym pieprzem. W oryginalnym przepisie sos jest zagęszczany mąką kukurydzianą.

Kiedy kaczka jest miękka, wyjmijcie ją na kopczyk ryżu. Sos przecedźcie przez sito i polejcie nim kaczkę.
Mądrzy ci Wietnamczycy. Wzięli co dobre od Francuzów i dodali swoje trzy grosze, robiąc z przyzwoitego przepisu mistrzostwo świata.



Cała operacja trwa niecałe 2 godziny. Spokojnie można zrobić ją wieczorem a następnego dnia wrócić z pracy i się napawać. Choć obawiam się, że kaczka nie doczeka obiadu. Jej zapach zmusi was do wzięcia widelca w dłoń. A potem już nie będzie odwrotu.



Ale co tam. Zawsze następnego dnia możecie zjeść jajko sadzone.

Pozdrawiam i życzę smacznego

wtorek, 24 lipca 2012

Pakować można wszystko czyli paczka rybna na wakacje



Spakowaliście już swoje walizki?  A może jesteście na etapie rozpakowywania? Jedni już byli na wakacjach, inni dopiero grzeją się  myślą, że to już wkrótce. I jedni i drudzy mają powody do radości.
Gdyby tak dało się uniknąć tego zamieszania związanego z pakowaniem walizek, to mielibyśmy dużo mniej siwych włosów. Nie wiem jak robią to faceci, ale rzeczowa kalkulacja i eliminacja tego co zbędne to nie moja mocna strona. Zawsze wydaje mi się, że mogę potrzebować zarówno sukienki w kwiatki, jak i sukienki w paski.
Efekt jest taki, że  pierwszego dnia wskakuję w krótkie spodnie i sandały i tak już zostaję do końca urlopu. Wieczorem może jakaś sukienka. Ale nie zamęczam się wyborem czy w paski czy w kwiatki.
I jak co roku, 70 procent ciuchów, tak przezornie upchanych do walizy, nie ujrzy światła dziennego. Taka przepychanka odbywa się regularnie każdego roku. Zamiast wyciągnąć wnioski, ja znów wyciągam z szafy stosy zupełnie mi niepotrzebnych na wakacjach rzeczy.

Ten wstęp nie skończy się westchnieniem, że czas pakować walizkę. Owszem, pakowanie to obecnie moje drugie imię, ale walizka nie wchodzi w zestaw rzeczy, które pakuję.
Kto wie jak skończą się te wakacje, bo na razie mogę sobie tylko powspominać i pomarzyć. I oczywiście spakować co nieco.

Po upchaniu 254- tego  kartonu, jakby mi było mało, postanowiłam spakować też obiad.  Pergamin, ryba, tapenada wydawały mi się idealnym zestawem. Porzuciłam więc na chwilę taśmę klejącą i złapałam za zieloną cebulkę.



Paczka rybna:

2 filety z soli (nadaje się idealnie bo jest cienka) lub innej białej ryby
1 filet z łososia
3 łyżeczki tapenady oliwkowej (lub po prostu pesto)
łyżka oliwy
zielona cebulka
sól, pieprz



masełko czosnkowo- cytrynowe:

2 łyżki masła
1 ząbek czosnku
skórka otarta z polowy cytryn
pół łyżeczki soku z cytryny
sól

Filet z łososia przecinamy wzdłuż na pół. Otrzymujemy dwa raczej cienkie płaty. Przycinamy wszystkie kawałki ryby, aby były podobnych rozmiarów. Solimy i skrapiamy sokiem z cytryny każdy kawałek.
Z solą ostrożnie, bo tapenada też jest słona. Robimy z filetów rybnych kanapkę czyli: płat biały, na to tapenada, na nią płat czerwony, tapenada i znów płat biały.
Powstała rybna wieżyczka, którą musimy związać. Jak najdłuższa zieloną cebulkę wkłądamy na chwil,e do naczynia z wrzątkiem. Omdlałą zieleniną łatwo zwiążemy rybną paczuszkę.
Przycinamy kawałek papieru do pieczenia. Na środek kładziemy związaną paczkę rybną. Polewamy oliwą i posypujemy pieprzem. Zawijamy ściśle i kładziemy na blaszce. Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na 25-30 minut.
Wyjmujemy na talerz i polewamy stopionym masłem czosnkowo-cytrynowym.



Jak widać pakowanie może być też smakowite.

I tego wam serdecznie życzę.
Smacznego

sobota, 21 lipca 2012

Sernik z białą czekoladą i kremem czekoladowym wcale nie przejściowy





Czuje się zagubiona, postawiona nie na swoim miejscu. Przyczyna tkwi w słowie „przejściowo”
Nie mam swojej kuchni, swoich książek, swojego kawałka podłogi. Przejściowo.
Mam mnóstwo wątpliwości, obaw i oczekiwań. Przejściowo.
Gdzieś tam leżą moje sprzęty kuchenne, słoiczki z przyprawami i cała reszta wiernych kuchennych towarzyszy. Ale gdzie je postawić? Obecna kuchnia jest wielkości mojej dawnej szafki z książkami kulinarnymi. Też przejściowo.
To słowo ma w sobie mrok.
Wiecie jak to jest z kryzysem. Miał być przejściowy. Acha, powiedzcie to Grekom. Uchodźcy też coś słyszeli o przejściowości swojej obozowej sytuacji. Ile to lat temu?
Boję się tej przejściowości. Kiedyś, po kolejnej przeprowadzce nie mieliśmy stołu. Tylko przejściowo, ma się rozumieć, bo ciągle obiecywaliśmy go kupić. Ta przejściowość trwała trzy lata. To nie nastraja pozytywnie.
Na razie wydeptuję ścieżki po (nie bardzo już mojej) kuchni. Robię to z premedytacją, żeby nogi zapamiętały to uczucie. Już za kilka dni nogi w poruszaniu się po kuchni nie będą mi potrzebne. Wszystkiego sięgnę siedząc.
Chleb dziś upiekłam. Nie wiem, czy nie ostatni, bo widok „nowego” piekarnika mocno mnie przestraszył.
Sernik z białą czekoladą też. I ciasteczka.
Gdyby nie wyglądało to podejrzanie, to nie wychodziłabym dziś z kuchni. Ale MMŻ czuwa. Wie, że moja kondycja psychiczna jest nieco nadwyrężona. Trzeba być czujnym i nie okazywać smutku. Lepiej mieszać w garach. Niech to będzie rodzaj terapii. Ona też jest przejściowa.
W chaosie, który mnie otacza (oczywiście, przejściowo), zachciało mi się czegoś uporządkowanego, eleganckiego. Dziś żadnego bałaganu, zero kolorystycznego szaleństwa. Owoce z ich nieprzewidywalnością nie mają wstępu. Tylko ying i yang. No, może jakaś kropelka czerwieni. Dla dodania energii.




Sernik z białą czekoladą

150g mascarpone,
400g serka twarogowego, śmietankowego np. Piątnica
250g serka Philadelphia
2 tabliczki białej czekolady
pół szklanki kremówki
1 laska wanilii
2 łyżki budyniu waniliowego
pół szklanki mleka zgęszczonego
3 jaja
forma 22 cm

Krem czekoladowy

2 tabliczki deserowej czekolady
400 ml śmietany kremówki

Piekarnik nagrzewamy do 190 stopni.
Zasada najważniejsza: wszystkie składniki muszą mieć tę samą temperaturę. Przed pieczeniem wyjmujcie je z lodówki i niech sobie poleżakują z godzinę w temperaturze pokojowej. Unikniemy brzydkich niespodzianek.

Na garnku z odrobiną wody stawiamy miskę, tak by dno nie dotykało lustra wody. Łamiemy czekoladę na kawałki. Wlewamy do miski nad garnkiem śmietanę i wsypujemy połamaną czekoladę. Kiedy woda pod miską się zagotuje, możemy zdjąć ją z ognia. Czekolada rozpuści się siłą rozpędu. Lubi być wtedy mieszana. Odstawiamy i zajmujemy się serami.
Teraz wszystkie sery do michy i łączymy je mieszając. Bez pośpiechu i ubijania. Do mieszanych serów dolewamy skondensowane mleko i wanilię. Jajka myjemy i rozmącamy w miseczce trzepaczką. Wlewamy do mieszanki serowej i mieszamy. Dodajemy stopioną czekoladę i mieszamy. Dosypujemy budyń lub mąkę ziemniaczaną i mieszamy.

Formę bardzo starannie owijamy folią aluminiową, by nie przepuściła wody. Żeby uszczelnić formę, bo licho nie śpi, kładę na dno papier do pieczenia i zamykam obręcz formy. Jest wtedy zdecydowanie ciaśniej i niebezpieczeństwo dostania się do środka wody jest zażegnane.
Piec nagrzewamy do 190 stopni. Do dużej formy wstawiamy naszą formę z ciastem. Wstawiamy te konstrukcję do piekarnika. Nalewamy do większej formy wrzątku do połowy wysokości formy z sernikiem. Zamykamy piekarnik i pieczemy w tej saunie 55 minut. Jeśli zależy wam na kremowym kolorze ciasta, w połowie pieczenia przykryjcie je kawałkiem folii.
Po upieczeniu pozwólcie sernikowi ostygnąć w piekarniku.

Kiedy ciasto jest chłodne, przygotowujemy krem czekoladowy. 
Topimy w garnuszku czekoladę. Studzimy ją. Śmietanę kremówkę ubijamy i po łyżeczce dodajemy do czekolady. Mieszamy i wylewamy na sernik. Szczelnie odgradzamy od lodówkowych zapachów i trzymamy w chłodzie do dnia następnego. A następnego dnia wyjmujemy sernikowe cudo.

Różne serniki piekłam ale na ten czekałam całe życie. Niesamowity. 



Już mi lepiej. Taka sernikoterapia jest skuteczna a jutro będzie lepiej. 



Pięknego weekendu wam życzę i smacznego

piątek, 20 lipca 2012

Gdzie jest patelnia? Krewetki z pieprzem syczuańskim




Kiedy czas pędzi jak szalony, a człowiek krąży rozdarty pomiędzy przeszłością a przyszłością, na celebrowanie posiłków nie ma już czasu.
Celebra w ogóle nie wchodzi w grę, kiedy nie wiem gdzie wpakowałam talerze. Przyjście gościa wprawiło mnie w nie lada konsternację. Gość napiłby się kawy. Ojejku! Wszystkie filiżanki mieszkają już pod innym adresem! Gość był na szczęście z rodzaju „nie dziwię się niczemu” i grzecznie wypił kawę z blaszanego garnuszka.
Obiady też trzeba jeść. Nawet jeśli nie wiesz, gdzie może być ulubiona patelnia. Jeszcze tu, czy może już tam?
Krewetki z patelni są świetnym rozwiązaniem. Robi się je szybko i można je wyjadać z patelni. Jeśli ją znajdziecie.  Korzystając więc z zapasów lodówkowych robimy krewetki. Przyprawy nieliczne jeszcze gdzieś znajdę i zrobimy improwizowany obiad.

Krewetki z patelni z pieprzem syczuańskim

surowe lub mrożone krewetki (nie obgotowane)
czosnek
chili
pieprz syczuański
sos rybny
sok z limonk
oliwa
pieprz

Nie podałam żadnych konkretów jeśli chodzi o ilość, bo w tym daniu każdy doprawia jak lubi. Mniej czosnku czy chili jest sprawą zupełnie indywidualną.

Pierwszą czynnością będzie uprażenie pieprzu syczuańskiego. Na suchej patelni prażymy pieprz, aż nie uwolni aromatu. Potem w moździerzu rozdrabniamy przyprawę. Nadmiar możemy przechować w słoiczku.

Zaczynamy od obrania krewetek z pancerzyków. Obierzcie je ładnie, usuńcie czarną żyłkę i pod żadnym pozorem nie wyrzucajcie pancerzyków. Ugotujecie z nich przepyszny bulion krewetkowy*.
Na patelni rozgrzewamy trochę oliwy. Obrany i pokrojony czosnek lekko rumienimy. Dodajemy pokrojone chilii, pieprz syczuański i smażymy przez chwilę.
Teraz wsypujemy krewetki i mieszamy aż zaczną różowieć. Dolewamy sos rybny (ostrożnie bo jest słony) i sok z limonki. Odparowujemy. 
Cała zabawa od momentu wrzucenia krewetek, nie powinna zająć więcej niż pięć minut. Krewetki będą jędrne i soczyste a nie gumowate i twarde. Nie przegapcie tego momentu.

Jeszcze tylko szczypta pieprzu i np. pietruszki i już można zajadać. Bagietka jako dodatek jest wysoce wskazana. I ten sosik!



Potem weselej człowiek spogląda na puste kąty.


*bulion krewetkowy
Wszystkie pancerzyki zalać wodą i zagotować. Pogotować 5 minut i odcedzić. Pancerzyki wyrzucić. Bulion ostudzić, wlać do słoika i zamrozić. Kiedy przyjdzie wam ochota na zupę tajską, wyciągacie słoik z lodówki i gotujecie chwilkę z imbirem i trawą cytrynową.  Dolewacie mleczko kokosowe i... ale to już zupełnie inna historia.



Smacznego 

środa, 18 lipca 2012

Bób w innym wydaniu czyli zupa krem





Zupy kremy są moimi ulubionymi. Wszelkie dyniowe, marchewkowe, groszkowe czy porowe uważam za wyjątkowo udany wynalazek. MMŻ nie podziela mojego zachwytu w tej kwestii i twierdzi, że czasy przecierek ma dawno za sobą. Ale nawet on docenia aksamitną konsystencję takiej zupy. Byle tylko od czasu do czasu.
Zupa bobowa wpadła mi do głowy, kiedy kolejny zbiór z mojej grządki wylądował na stole. W sezonie bobowym MMŻ mógłby go jeść codziennie. A ja poczułam się już znudzona tymi zielonymi fasolami. Tym bardziej, że do entuzjastów nie należę.  Pomyślałam więc, że skoro MMŻ lubi bób a ja lubię zupy kremy, to może połączę obie preferencje i zobaczymy co z tego wyjdzie.
Tak się zapędziłam w tym oglądaniu, że wyszły mi dwie zupy. Jedna dla dziewczynek, druga dla chłopców. Nie dopatrujcie się tu żadnych politycznie poprawnych lub niepoprawnych podtekstów. Mowa jest o gotowaniu i o niczym więcej.



Zupa z bobu

4 szklanki ugotowanego i obranego bobu
1,5 szklanki bulion
1 cebula
2 ząbki czosnku
kilka liści bazylii
3 łyżki oliwy
3 łyżki śmietany lub gęstego jogurtu
3 plastry boczku
sos tabasco
sól, pieprz

Zaczynamy od ugotowania bobu. W sporym garnku gotujemy wodę. Nie solimy! Wrzucamy bób i gotujemy jakieś 3 minuty. Młody bób nie wymaga długiej obróbki, a starym nie zawracajcie sobie głowy. Zasada jest taka, że bób musi być powalająco zielony. Inaczej można go już z tylko zasuszyć.
Ugotowany bób odcedzamy i nieco chłodzimy. Najłatwiej obierają się z łupinek niezbyt zimne fasolki.
Obrany bób jest gotów do zadania zasadniczego.
W rondlu rozgrzewamy oliwę i smażymy na niej pokrojoną cebulę i czosnek. Nie musicie się zbytnio starać, bo i tak wylądują w blenderze.
Zalewamy cebulę i czosnek bulionem, wsypujemy bób. Zagotowujemy i doprawiamy solą, i pieprzem.
Zdejmujemy z ognia i po chwili wlewamy wszystko do blendera. Dodajemy listki bazylii i miksujemy (ostrożnie, bo gorąca zupa to niebezpieczna rzecz). Sprawdzamy, czy gęstość zupy jest taka, jaką lubimy. Teraz możemy dodać śmietanę lub jogurt.

Tu moje opowiadanie rozdziela się na dwa wątki.



Wersja dla dziewczynek:

Do miksowanej zupy dodajemy 2 łyżki jogurtu lub śmietany. Jeszcze raz sprawdzamy czy nie trzeba dodać soli lub pieprzu. Wlewamy porcję zupy do szklanki a na wierzch, delikatnie za pomocą odwróconej łyżki kładziemy śmietanę lub jogurt. Dekorujemy bazylią i już.

Wersja dla chłopców:

Kilka plasterków boczku smażymy na krucho. Wykładamy na papierowy ręcznik. Zupę w blenderze wzbogacamy 2 łyżkami jogurtu  i kilkoma kroplami sosu tabasco. Miksujemy. Wlewamy na talerz, a na wierzch kładziemy porwany na paski boczek. Skrapiamy tabasco i podajemy.



Wyszło całkiem zabawnie i smakowało zarówno dziewczynkom (tym razem kozłem ofiarnym była Córka) jak i chłopcom (MMŻ lubi takie nowości).



Pozdrawiam i zachęcam do spojrzenia z innej strony na rzeczy już opatrzone
Smacznego

poniedziałek, 16 lipca 2012

Przetwórnia "Pasikonik" robi pesto




Domowa przetwórnia „Pasikonik” pracuje pełną parą.
Zaklinałam się, że w tym roku żadnych słoików, gąsiorków, butelek. Żadna uroda ani jędrność nie zrobią na mnie wrażenia. Tym bardziej, że moją uwagę i czas zajmuje zdecydowanie co innego. I tym bardziej, że pojęcia nie mam, gdzie mogłabym te nieopanowane ilości dżemów, soków, konfitur, marynat i sałatek tegorocznych upchać. Moja spiżarnia lada dzień przestanie być moja i tylko wrodzony optymizm powstrzymuje mnie przed wyciem z rozpaczy. Roczniki przetworów na razie są bezdomne i chyba wierzę w cuda, że znajdę dla nich wygodne miejsce. Skończy się na tym, że nowi właściciele spiżarni dostaną ją z prawie pełnym wyposażeniem. Za tabunami przetworów truskawkowych nie będę tęsknić. Ale moje konfitury morelowe i nalewki zasługują na lepszy los.
Jak na złość, wszystko w tym roku rośnie i owocuje jak szalone. Bazylia osiąga rozmiary rabarbaru, ogórki wiszą jak dynie, a dynie…zapowiadają się jak opona do traktora. Jak tu nie podchodzić z entuzjazmem do zaprawiania. Słowo dane samej sobie złamałam już w maju, robiąc nalewkę z czarnego bzu. Ale potraktowałam ten wybryk jako wyjątek potwierdzający regułę. Nastawienie nalewki z orzechów włoskich też mnie nie zaniepokoiło. Ot, mały słoiczek dojrzewający w słoneczku.
Ale kiedy zobaczyłam michę pięknych ogórków, zerwanych  rano, duch zapobiegliwości odezwał  się we mnie na dobre. Co tam przyrzeczenia składane samej sobie! Jakoś to będzie. Po co martwić się na zapas. A zapas pachnących letnimi miesiącami przetworów okazuje się zimą bardzo przydatny. 
Pierwsze  dwadzieścia słoików sałatki ogórkowej stało się faktem. Z rozpędu zrobiłam też kilka słoików pesto bazyliowego i zalałam, ocalałe po majowych przymrozkach, resztki wiśni spirytusem.

Teraz już nie mam odwrotu. Dalsze pakowanie do słoików jest tylko kwestią czasu i urodzaju. I tylko skarlały głos rozsądku cichutko piszczy przydeptany, że chyba popełniam błąd.” Rób teraz, martwić się będziesz później” – odpowiada optymizm. I tego się trzymajmy. Najwyżej wystawię straganik i będę zarabiać sprzedażą przetworów. Nazwę firmy już mam…



Dziś mam dla was pesto bazyliowe z orzechami nerkowca:

spory pęk bazylii (ogoliłam 4 krzaczki)
3 ząbki czosnku
garść orzechów nerkowca (na mojej wsi to były jedyne orzechy jakie znalazłam, ale robiłam już pesto ze słonecznikiem i migdałami, i orzechami włoskimi)
pół szklanki oliwy
sól

Nie dodaję parmezanu, jeśli mam zamiar zrobić pesto na zapas. Przekonałam się, że nawet zawekowane, pesto z parmezanem po kilku miesiącach smakuje… nieciekawie. Ser można dodać w razie potrzeby, po otwarciu słoika.

Do blendera wkładam czosnek, orzechy i miksuję. Potem dodaję po garści liści bazylii. Kiedy są oberwane zajmują sporo miejsca, ale w blenderze tracą na objętości. Z całkiem sporego pęczka bazylii zrobiłam raptem cztery malutkie słoiczki.
Do miksowanej bazylii dolewam oliwę i dodaję sól. Miksuję pulsacyjnie, żeby pesto nie było puree. Lubię trafić w czasie jedzenia na całkiem spory kawałek liścia czy orzecha. Wkładam pesto do wygotowanych słoików. Zakręcam i pasteryzuję 5 minut w gorącym piekarniku.

Takim samym sposobem można zrobić pyszne pesto pietruszkowe lub koperkowe (tylko bez czosnku).
Możliwości jest bez liku. Jak tu nie wpaść w nałóg zaprawiania?



Pozdrawiam i życzę smacznego tygodnia

sobota, 14 lipca 2012

Kaczka najprostsza - tymiankowo pomarańczowa





Dziś będzie krótko i treściwie.
Jest kilka takich potraw, które są kołem ratunkowym. Zdaję sobie sprawę, że mało kto posiada na wyposażeniu standardowym filety z kaczki. Nawet jeśli gdzieś się poniewierają, to zazwyczaj w zamrażarce. Cały proces ich rozmrażania niewiele ma wspólnego z szybkim podaniem obiadu.
Kiedy jedziecie z pracy a w głowie macie kulinarną pustkę, proponuję wstąpić po drodze do supermarketu i kupić świeże filety. Ich zastosowanie rozwiąże problem z wymyślaniem posiłku. Nie napracujecie się i będziecie zaskoczeni powalającym efektem. Kupcie dodatkowo jedną pomarańczę i doniczkę tymianku.

Danie to ma dwa warianty. Oba są warte grzechu. Pierwsza wersja jest dla niecierpliwych lub preferujących pół surowe rozwiązania. W tym przypadku, podsmażoną kaczkę wkładamy do piekarnika na 7-10 minut. Całość pozostaje bez zmian.
Druga wersja jest dla tych, którzy już zjedli zupę i teraz spokojnie te paręnaście minut mogą poczekać bez łakomego zerkania na współtowarzysza przy stole.
Ta wersja została pokazana na zdjęciach.



Kaczka najprostsza tymiankowo pomarańczowa

2 filety z kaczki
1 pomarańcza
1 łyżeczka masła
2 łyżki oliwy
mały pęczek tymianku
sól, pieprz
2 łyżki kremówki

Filety umyjcie i osuszcie. Posólcie je i popieprzcie. Włóżcie do naczynia i wyciśnijcie sok z połowy pomarańczy.
Marynujcie godzinkę lub przygotujcie dzień wcześniej. Rozgrzejcie piekarnik do 180 stopni. Na patelnię wlejcie oliwę i kiedy będzie gorąca, włóżcie filety skórką do dołu. Smażcie z każdej strony około 3 minut, żeby skórka się lekko przypiekła. Do naczynia żaroodpornego przełóżcie przysmażone filety. Polejcie marynatą, obłóżcie gałązkami tymianku i na każdym filecie połóżcie po łyżeczce masła. Pieczcie około 50 minut (w zależności od tego jakiej wielkości są kawałki mięsa).
Po upieczeniu wyjmijcie naczynie i na 5 minut przykryjcie folią aluminiową. Potem odlejcie sos z pieczenia kaczki do rondelka. Gałązki tymianku wyjmijcie. Wlejcie 2 łyżki soku z pomarańczy i nieco odparujcie sos na ogniu. Zdejmijcie z pieca i mieszając trzepaczką połączcie z kremówką. Doprawcie solą i pieprzem. Filety pokrójcie w plastry i podajcie na jeziorku z sosu. Super z ziemniaczaną zapiekanką i surówką z czerwonej kapusty.



Czas jaki wam zostanie po zrobieniu obiadu przeznaczcie na napawanie się swoim sukcesem.

Smacznego wam życzę i pięknej soboty

czwartek, 12 lipca 2012

Czym kończą się wykopaliska czyli tarteletki z bryndzą i miodem rozmarynowym




Walczę z sennością. Może popołudniowa kawa podniosła by moje morale. Ale nie lubię pić kawy w samotności. W domu, oprócz jednej muchy, nie ma nikogo. No, jestem też ja, oczywiście. I jest coś, o czym wolę nie myśleć.
Dwie tony naszego życia odjechały w siną dal. Będą wiodły życie kartonowe do czasu aż jakiś cny rycerz (lub rycerka) nie zbudzi ich ze strychowego życia. Pozbycie się naszego literacko muzycznego dobytku nie poprawiło kondycji domu. Z każdej, pustej już teraz, półki wyłażą kłaki kurzu. MMŻ tak się dostosował do panujących warunków, że nawet nie zadaje sobie trudu szukania kosza. W którą stronę nie rzucić śmiecia, na pewno trafi do celu. Mam wrażenie, że powoli zamieniamy się w wysypisko. Skąd myśmy nabrali tyle niepotrzebnych przedmiotów!? Pudełka, opakowania, płyty dodawane do czasopism, zużyte mazaki, broszka z "gdańskiej" kości słoniowej, buty kupione niezbyt fortunnie, torebka „wyjątkowej” urody, życzenia ślubne, kocyk z kołyski.
Karton z bajkami na kasetach wprawił mnie w osłupienie. Kto ogląda teraz kasety? A karton stoi jak święta krowa. Starannie zapakowany, opisany. W środku raj dla miłośników Disneya. Może znacie kogoś na Śląsku, kto przygarnąłby Króla Lwa, Alladyna, Dumbo, Kopciuszka i całą resztę bajkowej kompanii i dysponuje odtwarzaczem z XX wieku?
Moje osłupienie okazało się równie skuteczne jak kawa, bo nagle senność rozwiała się jak poranne mgły. Co ja znajdę na strychu? Sprzęt do nurkowania? Proszę bardzo. Jest. Namacalny dowód krótkotrwałej fascynacji młodszego Dziecka. Elementy zimowe też występują stadnie. Narty? Obecne. Z całym kompletem kombinezonów i gogli.
Po co mi zapasowy materac? A te cztery śpiwory? Nigdy nie byliśmy na żadnej wyprawie namiotowej. Czy choć raz, ktoś w nich spał?
A zeszyty szkolne? Czy mogą być przydatne ćwiczenia z przyrody z drugiej klasy? Najgorsze, że to moje ćwiczenia. Myślałam, że papier po tylu latach zamienia się w pył. A tu proszę, pani Niedziela postawiła mi czwórkę za model tulipana.
Jest też pakiecik związany wypłowiałą wstążką. Jakie to sentymentalne. MMŻ pisał kiedyś listy!! Do mnie!!! Dużo listów!!! Na wielu z nich jest pieczątka „Ocenzurowano”.
Ludzie! Róbcie od czasu do czasu przegląd swojego zaplecza. To, co można tam znaleźć, nadaje się do natychmiastowego porzucenia, spalenia, podarcia, sprzedania, uronienia kilku łez,  zapomnienia na następne lata…(niepotrzebne skreślić) .
Wygląda na to, że na dobre utknęłam w tym segregowaniu. Tylko nasze osiedlowe „hasionurki” się cieszą, bo co rano znajdują pod kubłem na śmieci kolejną paczuszkę. Dla nich Boże Narodzenie przyszło w lipcu.
Ochota na kawę poszła sobie do kogoś innego, a ja zgłodniałam. Takie wyprawy w przeszłość osłabiają kondycję. Trzeba coś zjeść a przy okazji pobyć w mojej (na razie) oazie spokoju.

Tarteletkami z bryndzą i miodem rozmarynowym zachwyciłam się kiedyś w Kuchni Plus. Z gorącym postanowieniem ich rychłego upieczenia. I minęły ze dwa lata. Dziś jest na nie dobra pora. Lepiej późno niż później.
Aby nie było nudno oprócz tych z serem, upiekłam też z  karmelizowaną cebulą.




Tarteletki z bryndzą i miodem rozmarynowym

ciasto
(na około 8 sztuk)
1 szklanki mąki
Pół kostki zimnego masła
1 żółtko
1 łyżka kwaśnej śmietany
Szczypta soli

na nadzienie:

1 opakowanie bryndzy
2 żółtka
pieprz
łyżeczka oberwanych listków tymianku
4 łyżki miodu
2 gałązki świeżego rozmarynu

Jak w każdym przypadku dotyczącym kruchego ciasta, to też szybciutko siekamy lub miksujemy, wkładamy do worka w formie rozpłaszczonej kuli i umieszczamy na godzinę w lodówce.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.

Bryndzę mieszamy w misce z żółtkami, pieprzem i tymiankiem.

Miód i gałązki rozmarynu umieszczamy w rondelku i podgrzewamy na niezbyt silnym ogniu. Niech się tylko podgrzeje a nie zagotuje. Odstawiamy, aby rozmaryn podzielił się z miodem swoim aromatem.

Po godzinie wyjmujemy ciasto z lodówki i wałkujemy na placek o grubości 2-3 milimetrów. Ja wychodzę z założenia, że im cieniej, tym lepiej. Ciastem wykładamy formy do tarteletek. Nakłuwamy widelcem i wstawiamy do piekarnika na 10-15 minut, czyli do czasu aż staną się złote. 
Wtedy je wyjmujemy i studzimy. Nie wyłączamy piekarnika.
Potem napełniamy je bryndzą i znów wstawiamy do piekarnika na około 10 minut. Potem wyjmujemy je (ostrożnie i w rękawicach, bo gorące!) na talerz i polewamy miodem rozmarynowym.



W wersji drugiej z karmelizowaną cebulą potrzebujemy:

1 dużą czerwoną cebulę
1 łyżeczkę octu balsamicznego
pół łyżeczki cukru
2 łyżki oliwy
jakiś ser pleśniowy

Zakładając, że tarteletki czekają grzecznie upieczone, zajmujemy się cebulą. Obieramy ją, kroimy na półplasterki i wsypujemy na patelnię z rozgrzanymi dwiema łyżkami oliwy. Smażymy, mieszając aż stanie się miękka i omdlała i nabierze ciemnego koloru. Wtedy wlewamy do niej ocet balsamiczny i wsypujemy cukier. Nakładamy cebulę do babeczek a na wierzchu kładziemy plasterek ulubionego sera.
I jak poprzednio, kładziemy babeczki na 10 minut do piekarnika.

W przypadkach totalnego lenia lub braku czasu, ciasto kruche możecie kupić lub zastąpić je francuskim (też kupionym). Będzie wam smakować tak czy siak.



Teraz mogę wrócić do swoich wykopalisk. Następna relacja już wkrótce, chyba że w bałaganie zaginie mi komputer. Albo zgubię drogę.

Pozdrawiam i życzę smacznego

wtorek, 10 lipca 2012

Marzenia wakacyjne i ryba z południowych Włoch




Sezon wyjazdowy w pełni. Nawet ulice w mieście wydają się nieco senniejsze w godzinach szczytu. Ci, którzy nie wyjechali, na pewno myślą o wyjeździe.
Rano wychodząc z domu pociągam nosem i co czuję? Zapachy zupełnie nie swojskie. Tak pachnie świeże, poranne powietrze gdzieś na południu Europy. Może nie trzeba jechać 3 tysiące kilometrów, żeby uszczknąć wakacji. Robiąc herbatę słucham radia. I dowiaduję się, że nasze marzenia wakacyjne mogą być niesłychane. Dzwonią słuchacze i dzielą się swoimi propozycjami raju na ziemi. Wszystkie te lazurowo egzotyczne nazwy nie są zaskoczeniem. Ale dzwoni ktoś, dla kogo miejscem numer jeden na wakacje jest Sochaczew. Nigdy nie byłam w Sochaczewie. Ten telefon powoduje, że zastanawiam się nad naszymi wyborami. Czy wybór Sochaczewa był podyktowany wyjątkowa urodą tego miejsca? Może tamtejsi mieszkańcy są niepowtarzalni? Lub czas, spędzony przez słuchacza pozostawił niezapomniane wspomnienia. A może po prostu spędził tam szczęśliwy urlop? Albo dają tam wspaniałe pierogi?

Myśląc o wakacjach, pierwsze co przychodzi do głowy, to biały pasek, ciepła woda, szum palm. I większość z nas tak sobie te wakacje planuje. Nie zawsze wyjeżdżamy do wymarzonych miejsc, ale zawsze o nich marzymy. O Majorce, dalekich wyspach, spływie kajakowym czy… Sochaczewie. Nie wiedzieć czemu, ucieszyło mnie to ostatnie. Ja też mam takie swoje wyjazdowe marzenia. I wcale nie egzotyczne. Po pierwsze, jest taka wioseczka koło Wejherowa, z którą wiążą się tylko dobre wspomnienia (no, może oprócz pogody). Po drugie Włochy, które kocham miłością niezmienną.

Żeby połączyć jedno z drugim, zrobiłam na obiad rybę z południowych Włoch. W Wejherowie i we Włoszech rybę jadłam zawsze niepowtarzalną. Na razie nic nie wskazuje na to, że którekolwiek z tych miejsc odwiedzę w tym roku. Ale od czego są marzenia.



Ryba z południowych Włoch lub z Wejherowa

słuszny kawałek ryby (dorsz, morszczuk, witlinek)

marynata czyli salmoriglio

3 łyżki oliwy
2 łyżeczki soku z cytryny
1 ząbek czosnku
1 łyżeczka otartej skórki z cytryny
1 łyżeczka oregano (najlepiej świeżego)
4 łyżki natki pietruszki
2 łyżeczki posiekanych listków mięty

Wszystkie składniki salmoriglio wymieszajcie. Rybkę zamarynujcie w 1/3 marynaty na pół  godziny.
Potem rozgrzejcie oliwę na patelni i usmażcie rybę. Jeśli dysponujecie przeciętnej wielkości filetem, to wystarczy mu smażenie po 3-4 minuty z każdej strony. Po usmażeniu połóżcie rybę na talerzu, posypcie solą i posmarujcie resztą pięknie zielonego salmoriglio.



Jeśli dodacie do tego sałatkę ziemniaczaną, to wyjdzie pyszne, letnie danie. Paluchy lizać!

                                     Zaczęłam swoją wędrówkę na wakacje.

Smacznego

sobota, 7 lipca 2012

Hymn do soboty i malinowa lazania





Gorące sobotnie popołudnie nie nastraja do pracy. Zimna lemoniada, kawa mrożona, zacieniony taras to zdecydowane priorytety. Tym bardziej, że po tygodniu ciężkiej pracy, myśl o kiwnięciu choćby palcem jest mi obrzydliwą. Spakowałam (wybaczcie nudne wracanie do tematu) 190 kartonów. Zużyłam 9 rolek taśmy klejącej. Przeniosłam około tony rzeczy, w większości książek.
W tym szaleństwie pakowania jest jedno miejsce, które ciągle wygląda jak ostoja spokoju.  To moja kuchnia.  Ale i ona jest skazana na pustkę i opuszczenie. Już w nadchodzącym tygodniu.
Jest jeszcze wiejski azyl, który działa jak SPA. Tu uciekaliśmy przed upałami, kłopotami, hałasem. Teraz uciekamy też od pustoszejących ścian, smutnych półek i wszechogólnego bałaganu. Krótko mówiąc od przeprowadzki.

Zacieniony taras i mrożona kawa sprawdzają się tutaj znakomicie. Nikt nawet nie wspomina słowa na „p”… Jest sobota, jest gorąco, jest spokojnie.

Po co myśleć o poniedziałku.



Dzisiejsze ciasto jest właściwie naturalną konsekwencją połączenia tego co dostępne  z lenistwem.
Według Dziecka ciastko to „malinowa lazania. MMŻ zobaczył w deserze malinową pagodę. Mnie skojarzyło się z francuskim mille-feuille. Jak zwał tak zwał, ale ciastko wyszło smakowicie.

Mille-feuille malinowe

Kupujemy ciasto francuskie, takie robione na maśle. Kroimy na kwadraty i pieczemy na złoto.
Szklankę malin zasypujemy połową szklanki cukru żelującego. Po kwadransie stawiamy na piecu i delikatnie gotujemy 3 minuty. Zdejmujemy z ognia i studzimy.

wypełnienie ciastka

!00 g mascarpone
200 ml kremówki
2 łyżki cukru pudru
miseczka malin
jagody, porzeczki, morele

Upieczone kwadraty ciasta kroimy wzdłuż na dwie części. Dolną grubo smarujemy malinami w żelu. Na to kładziemy drugą połowę ciasta. Smarujemy kremem i nakładamy warstwę malin. Kolejne ciastko kroimy wzdłuż i górną część smarujemy od spodu kremem, żeby trzymała się na malinach. Przykrywamy maliny trzecią warstwą ciasta i lekko przyciskamy. Na górę dajemy kleks kremu i dekorujemy maliną.



Dziecko zapytało mnie dzisiaj skąd wzięłam ciastko. A ja ze spokojem odparłam, że upiekłam ciasto francuskie tydzień temu. Dziś wystarczyło po prostu przełożyć je kremem i malinami.

Kiedyś Nigella Lawson powiedziała, że wiele jej dań tylko wygląda na pracochłonne. Tak jest z tym deserem. Wygląda imponująco a cała praca zajęła niecałą godzinę. Wliczając pieczenie.



Chwilo trwaj! Soboto, nie mijaj!
Pozdrawiam słonecznie i życzę smacznej soboty

P.S.
Piękne zdjęcia zrobiła gościnnie MidnightCookie

środa, 4 lipca 2012

"Boska cząsteczka" i makaron z sosem szałwiowym





Słowo „podobno” robi furorę. Może to kwestia sezonu ogórkowego, bo latem od takich „podobno” aż roi się dookoła. Kiedyś podobno widziano krokodyla w Pile. Podobno po południu będzie padać. Podobno dziś Szwajcarzy ogłoszą odkrycie boskiej cząsteczki. Podobno ten fakt będzie miał daleko idące konsekwencje.
Wiele jest takich słów, które mają nieograniczony potencjał emocjonalny. Są wyjątkowo nośne jeśli chodzi o ich interpretację. No bo ile prawdy jest w takim „podobno”? Kto i kiedy widział tego krokodyla? Czy padać będzie krótko, czy gwałtownie i czy aby na pewno na południu?
A boska cząsteczka? Tu „podobno” ma wszelkie znamiona odkrycia naukowego. W końcu Szwajcarzy już niejednokrotnie zadziwiali świat. Wielki Zderzacz Hadronów (dla nie wtajemniczonych informacja, że nie jest to żadna z postaci Pratchett’a) od początku miał wielki potencjał i odkrycie czegoś nieodkrywalnego było tylko kwestią czasu.  Nie mnie się zresztą wypowiadać . Ja tylko gotuję a nie zawracam sobie głowy konferencjami CERN –u. Zresztą, miało być o „podobno”.
Mnie nie jest potrzebne naukowe potwierdzenie  na istnienie boskiej cząsteczki. Jeśli się widzi  po burzy tęczę i czuje powietrze przesycone wilgocią i zapachem sosen, to żadne dowody nie są potrzebne. Natura jest tak boska,  że słowo „podobno” nie ma tu racji bytu. I mówiąc „boska” mam na myśli ten rodzaj uniwersalności, którą każdy bez względu na religię, rozpozna.

A miało być o jedzeniu.  Konkretnie o makaronie. Podobno (!) wymyślili go Chińczycy. Aż trudno w to uwierzyć widząc, co potrafią z niego wyczarować Włosi.
Ja nie jestem ani Chińczykiem, ani Włochem, ani Szwajcarem a też coś wymyśliłam.

To makaron z sosem szałwiowym. Ugotowałam, zadumałam się nad nim, zjadłam i stwierdziłam, że cząsteczka boska, w tym przypadku, była jak najbardziej obecna. Żadne „podobno” nie wchodzi w grę.
Polecam



Makaron z sosem szałwiowym
(na dwie nie za duże porcje)

3 gniazdka makaronu tagliatele
1 łyżka masła
3 łyżki mascarpone
otarta skórka z połowy cytryny
10 listków szałwii
sól, pieprz
łyżka startego twardego sera (w moim przypadku był to cheddar)

W dużym garnku zagotowujemy wodę. Solimy ją. Wrzucamy makaron i gotujemy al dente.
Kiedy makaron sobie bulgocze, my zajmujemy się szałwią. Myjemy ją i kroimy na paseczki, odkładając 3-4 liście do dekoracji.
Rozgrzewamy na patelni masło i na gorące wrzucamy posiekaną szałwię. Po dwóch minutach powinna być chrupiąca.
Odstawiamy patelnię z ognia i dodajemy mascarpone. Doprawiamy solą i pieprzem.
Czekamy aż ugotuje się makaron ścierając na tarce ser.
Ugotowany makaron odcedzamy i wykładamy na patelnię z sosem szałwiowym. Mieszamy. Posypujemy serem i pieprzem. Dekorujemy kwiatami lub listkami szałwiowymi. Jemy.
Na zdjęciach pokazałam  dwie wersje. Pierwsza jest grzeczna i udrapowana, druga wymieszana i bałaganiarska. Obie były równie dobre i obie zjadłam osobiście.
Podobno (!) szałwią pachniało aż poza kuchnią.




Smacznego