środa, 29 lutego 2012

Na kuchennej kozetce czyli wołowina na kwaśno


Mętlik mam w głowie. Za szybko. Za szybko niektóre rzeczy się dzieją. I większość z nich nie zależy ode mnie. Co nie znaczy, że ja w tym galimatiasie nie uczestniczę. Kiedy jestem zła, nerwowa lub nie w humorze biorę się za robienie rzeczy najprostszych . Najlepiej skopać wtedy ogródek. Dziś odpada, ciągle zamarznięty. Uporządkować spiżarnię. Nie wchodzi w grę. Patrz przygody listopadowe. Może porządne szorowanie podłóg? Hm, niby pomysł niezły, ale moje kolana mogą być innego zdania. Pozostaje kuchnia. Tam zawsze znajdę coś do zagłuszenia myśli. Coś, co wymaga pracy i skupienia. Wykombinowałam ptifurki. Niby takie maleństwa a roboty przy nich bezmiar. Czyli dziś robię ptifurki a w międzyczasie upiekę wołowinę na kwaśno. Czas jest dziś tym, czego mam ograniczoną ilość, więc ciasteczka zapowiem a o wołowinie opowiem. Taka koncentracja myśli i czasu potrzebuje ujścia.
Nie zawsze kawałek mięsa jest cudnej urody. A gdy jest, to wiemy, że uda się w każdej postaci. Gorzej, gdy kawałek trafi nam się, mówiąc delikatnie, średni. Jest na to sprawdzony i smaczny sposób. Właśnie wołowina na kwaśno. W domowym rankingu potraw domowych MMŻ ustawił ją w pierwszej piątce.

wołowina na kwaśno

kawałek wołowiny (karczek, antrykot czy pręga bez kości)

marynata

1 litr wody
1 szklanka  (jeśli użyjecie octu spirytusowego, to trzeba go zużyć mniej)
1  i 1/4 szklanki cukru
3 liście laurowe
kilka ziarenek ziela angielskiego
kilka ziarenek pieprzu
3-4 ziarenka jałowca



Marynatę zagotowujemy. Studzimy i wkładamy do niej mięso. Mięso musimy marynować  minimum 4 dni. Jeśli poleży w marynacie tydzień też dobrze. Musi być całkowicie przykryte. Odstawiamy je w chłodne  miejsce i czekamy.  Potem mięso wyjmujemy, dobrze osuszamy papierowymi ręcznikami i nacieramy przyprawami do mięs. Rozgrzewamy na patelni trochę oliwy i obsmażmy mięso. Kiedy jest już przypieczone, wlewamy pół szklanki wrzątku i przykrywamy garnek. Pieczemy na niewielkim ogniu. Takie zamarynowane mięso piecze się zadziwiająco krótko. Zazwyczaj po godzinie jest już miękkie. To oczywiście zależy od jakości sztuki, której użyliśmy. Mniej więcej w połowie pieczenia dodaję do garnka jedną cebulę pokrojoną w ćwiartki, kilka obranych ząbków czosnku i połowę czerwonej papryki.
Kiedy uznamy, że wołowina jest wystarczająco miękka, odparowujemy sos i podajemy danie na stół. Sos z tego rodzaju wołowiny jest lekko klejący o bardzo wyrazistym smaku i aromacie. Ktoś z moich gości powiedział kiedyś, że tak przygotowana wołowina smakuje jak dziczyzna.
Polecam. Jako dodatek świetnie sprawdzą się kluseczki i surówka z kapusty.



Wracając do ptifurków, udało mi się doprowadzić do końca całe dwie sztuki. Ich ozdabianie jest zegarmistrzowską robotą i nie da się go zrobić na skróty.
Tak wygląda jedno z dwóch dzisiejszych ciasteczek.


Spytacie co z moją psychoanalizą. Jeszcze nie jedna sesja terapeutyczna w kuchni przede mną. Ot, co.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Hałas plus ciecierzyca równa się pakory


Przytargałam dziś do domu wór ziemi do sadzonek. Odkurzyłam moje parapetowe szklarenki. Coraz częściej przyglądam się w sklepach stojakom z nasionkami. Bez względu na to czy górale zbierają chrust czy nie, ja swoje wiem. Niedługo i nasionka, i ziemia bardzo mi się przydadzą. Dostałam ziarenka Jalapeno i Valentine day (podobno bardzo ostre obie) z Farmy Chilli w południowym Devon i dołączę je do moich poczciwych papryk corocznych.
Ale się rozpędziłam. Już sadzę papryki, a przed chwilą znów śniegiem zawiało. Zaklinam i zaklinam tę pogodę, niestety na razie bez skutku.
Póki co muszę się posiłkować hiszpańskim szpinakiem, libańskim chilli i chińskim czosnkiem. Dobrze, że chociaż cebula i marchewka jest nasza. Co do mąki z ciecierzycy to zielonego pojęcia nie mam skąd ją przywiało. Najważniejsze, że jest, bo dziś mam w planie pakory.
Kiedy robiłam je wcześniej, z braku mąki cieciorkowej, używałam pszennej. Wszyscy zajadaliśmy te placuszki ze smakiem ale wiedziałam, że to nie do końca jest efekt idealny. Teraz już wiem, co czyni w pakorach mąka z ciecierzycy. Powoduje fantastyczną chrupkość w efekcie końcowym.
Moja Mama miała rację powtarzając, że człowiek przez całe życie się uczy. Już mi się wydawało, że mogę się popisać daniem indyjskim, a okazało się, że to tylko pszenne placki ze szpinakiem. Tak było do dziś. Wszystko zmieniła mąka z ciecierzycy. Mogłam sobie kombinować, zastępować, wymyślać a i tak ważna była ona. Mąka.
Skąd ją wzięłam? Zmieliłam po prostu suszoną ciecierzycę. Hałas, jaki w trakcie osiągnęłam, wypłoszył z kuchni wszystkie koty, a ja na dobre kilka chwil ogłuchłam. Mieliliście kiedyś w mikserze kamyki? Nie, no bo po co? To nie możecie sobie wyobrazić tego natężenia hałasu. Jeśli uda wam się kupić już zmieloną mąkę to ubytek słuchu wam nie grozi. Hałaśliwe miejsca wywołują u mnie senność. Pamiętam niedowierzanie MMŻ, kiedy na koncercie Black Sabath ucięłam sobie kilkuminutowego komara. Ale mój organizm tak broni się przed zagrożeniem. Dobrze, że nie zasnęłam nad młynkiem, bo najprawdopodobniej zamieniłby się w odrzutowiec i do teraz krążył pod sufitem.
W każdym razie wszystko dobrze się skończyło i pakory zostały usmażone. Miały być dodatkiem, ale były takie dobre, że kurczak został w ich cieniu.

pakory warzywne

2 garści szpinaku
1 cebula
1 zielone chili
2 łyżeczki pokrojonego drobno imbiru
1 mała marchewka
kilka pieczarek (moje były brązowe)
3/4 szklanki mąki z ciecierzycy
1/4 szklanki mąki pszennej
1 łyżeczka zmielonych ziaren kolendry
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka czerwonej papryki w proszku
pół łyżeczki chili
szczypta kurkumy
sól
woda
olej do smażenia



Przygotowujemy dwie miski. Do jednej wkładamy z grubsza pocięte liście szpinaku (mrożony absolutnie odpada), pokrojoną cieniutko cebulę, pieczarki w plasterkach, słupki marchewki (możecie ją po prostu zetrzeć na tarce z grubszymi dziurkami), plasterki chili i imbir. Do drugiej wsypujemy obie mąki, przyprawy, przeciśnięty przez praskę czosnek i sól. Przemieszajmy wszystko i zacznijmy wlewać do miski wodę. Ciasto powinno mieć konsystencję ciasta naleśnikowego. Teraz połączmy obie miski i wymieszajmy wszystko razem. Najlepiej użyć do tego włąsnych rąk. Przy okazji spróbujemy, czy któregoś składnika nie trzeba dodać.
Rozgrzewamy olej na patelni i nabieramy łyżką porcję mieszanki. Smażymy zgrabne placuszki na złoty kolor. Nie martwcie się, że warzywa będą się wymykały spod kontroli. To szpinak wystawi nóżki, to cebula się rozpanoszy. Taka ich uroda i tak jest dobrze.
Przygotujcie sobie maczankę do placuszków w postaci jogurtu z miętą i już możecie zajadać. Słowo zucha, że pakory z mąką pszenną mają się tak do pakor z ciecierzycą jak słońce z solarium do słońca na niebie.



Cichego mielenia, chrupkich placków i dużo dobrego życzę.
I oczywiście smacznego

sobota, 25 lutego 2012

Babeczki ze śmietaną nasączane ponczem czyli co wróżą górale



Szybkość, z jaką znika śnieg, daje nadzieję, że wiosna czai się gdzieś za horyzontem. Wieje jakby wszystkie wiatry umówiły się na spotkanie właśnie tu i teraz. A mój wewnętrzy optymista podpowiada, że może przywieje obiecane plus dziesięć stopni.
Co przewidują górale? że będzie jeszcze zima. A skąd to wiedzą górale? Ano stąd, że w telewizji mówili. A co mówili? Mówili, że górale zbierają chrust, bo będzie jeszcze zima.
I tak dookoła Wojtek.
A wszystko jest kwestią czasu. Za miesiąc wszystko będzie jasne. I na sto procent będzie wiosna. Przynajmniej ta kalendarzowa.
Trochę się rozpędziłam. Zamiast wiosny szukać, powinnam raczej ostatnie kopce śniegu z podjazdu uprzątnąć, bo wygląda jak małe wysypisko śmieci. Wiatr hula i korzystając z tego, że nie mamy płotu, magazynuje  u nas wszystko co da radę unieść. Widziałam nawet resztki petard sylwestrowych, a konfetti rozsypane przez Olę trzyma się całkiem dzielnie.
Co by tu zrobić w międzyczasie?
Nad czym tu się zastanawiać? Sobota jest przecież. Słodkość jakąś trzeba wytworzyć. Małe babeczki drożdżowe nasączane ponczem widziałam w książce Czekolada. Łatwe i przepyszne przepisy krok po kroku i wiedziałam, że kiedyś do nich wrócę. Dlaczego nie dzisiaj?
Babeczki są podobne do słynnej babki savarin. Też są drożdżowe. Też nasącza się je po upieczeniu ponczem. I też środek wypełnia się śmietaną. Różnice są dwie. Piecze się nie jedną dużą babę a kilka i do ciasta dodaje kakao i czekoladę.
Wystarczy gadania, biorę się do roboty.



Małe babeczki savarin z ponczem i śmietaną
Z podanych proporcji upiekłam 5 sztuk ciastek o średnicy 7 cm

ciasto

100 g mąki pszennej
  2 łyżki kakako
  1 łyżeczka suszonych drożdży
  1 łyżka cukru
  2 jajka
  3 łyżki mleka
 50 g stopionego masła
 40 g startej czekolady (użyłam mlecznej)
    szczypta soli

poncz

  4 łyżki syropu klonowego
  4 łyżki likieru cointreau (w oryginalnym przepisie jest rum)
  2 łyżki wody

dodatkowo:

    ubita śmierana

Do upieczenia takich małych okazów najlepsze są małe silikonowe formy z kominem. Udało mi się kiedyś takie kupić i dziś jest ich debiut.
Zaczynamy od przesiania mąki, kakao i drożdży. Na piecu stawiamy rondelek, w którym topimy masło. Ja wlałam do rondla mleko i w nim rozpuściło się masło. Studzimy mleko z masłem.
W tym czasie do miski z mąką dosypujemy cukier, sól i startą czekoladę. Ubijamy osobno na puszystą masę jajka i powoli wlewamy do nich przestudzoną mieszankę mleczno maślaną. W misce z suchymi składnikami robimy dołek i wlewamy, to co przd chwilą zmiksowaliśmy. Też powoli i cały czas mieszając. Pamiętajcie, że to ciasto drożdżowe, więc swoją porcję gimnastyki musi dostać. Trwa to około 10 minut. Masą napełniamy foremki do połowy wysokości pamiętając, że babeczki urosną. Przykrywamy foremki (ja wkładam je do worka foliowego - taka ni to sauna, ni to szklarnia) i czekamy aż ciasto wypełni je po brzegi. Zajmuje mu to zazwyczaj 40 minut. Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni i wypełnione ciastem foremki pieczemy 15 minut. Potem wyłączamy piekarnik a babeczkom dajemy czas na ostygnięcie.
Przygotowujemy poncz, mieszając wszystkie składniki.
Kiedy babeczki wystygną, wyjmujemy je z foremek i odwracamy do góry nogami, tak by w środku była dziurka.
Metody nasączania są co najmniej dwie. Albo pracowicie machać pędzelkiem, albo w miseczce z ponczem zanurzać stopy i główkę naszych maleństw. Ja wybrałam to drugie. Wymaga mniej czasu, a ja bardzo już chciałam ich spóbować.
Odstawiamy nasączone ciastka na chwilkę, bo proces wchłaniania płynu ciągle jeszcze trwa. Ubijamy śmietanę i wypełniamy środek każdej babeczki.
Teraz wyglądają jak małe wulkany z śnieżną lawą.
Ocho, jednak zima ciągle jeszcze tkwi we mnie skoro mam takie skojarzenia.




wesołej soboty i smacznego

czwartek, 23 lutego 2012

Nieudana wyprawa z smacznym zakończeniem. Chleb pszenny nieskomplikowany


Ostatnia wyprawa do domu pod lasem skończyła się pocałowaniem klamki. Pamiętałam o zabraniu kartonów z pustymi słoikami i stosu przeczytanych gazet. Nie zapomniałam o worku ziarna dla ptaków. Prezenty dla znajomych czekały grzecznie zapakowane. Zapomniałam za to o rzeczy najważniejszej. Kluczy. Na nic powtarzanie od wieczora:"weź klucze, weź klucze". Rano po prostu spakowałam wszystkie rzeczy do bagażnika i wesoło ruszyłam w drogę. Po godzinie moja przytomna Mama raczej stwierdziła niż zapytała: klucze wzięłaś. O kurcze! Nie! Nie wzięłam tych cholernych, leżących na widoku kluczy. Na liście rzeczy, o których mogłam zapomnieć nie było kluczy. I właśnie one wyleciały mi z głowy. No cóż. Zamiast wizytacji była wizyta. Nie pytajcie co zrobiłam z z kolekcją pustych słoików. Pająki, kiedy się obudzą ze snu zimowego pewnie pomyślą, że nowoczesność im się objawiła w postaci szklanej instalacji. Jedynym miejscem, którego otwarcie nie wymaga kluczy to zielona budka z dziurą do siedzenia w środku. Nasz Mariot. I tam spoczęło wszystko, co powinno było wylądować w spiżarni. Jest w tym jakiś chichot losu. No, ale jeśli ktoś nie ma w głowie...
Zielona budka z dziurą jest ostatnim miejscem, w którym planowałabym coś przechować. Mam nadzieję, że na tym odludziu nie znajdzie nikt z naglącą potrzebą, bo czeka go niespodzianka. Zresztą, najpierw musiałby wyrąbać tunel w śniegu.
Z tematów prowincjonalnych, podzielę się z wami zachwytem nad kryształowym powietrzem i idealną ciszą wokół. Przed domem jak okiem sięgnąć pusto. Śnieg dookoła, bo zima łaskawie nam panuje, słonko świeciło. Nawet widziałam jedną muchę. Ospała była nieco i jakby się lekko zataczała. Ale nic w tym dziwnego, skoro dni w kalendarzu jej się pomyliły.
Pojedyncze jabłka w sadzie ciągle wiszą, a to najlepszy znak, że zwierzaki mają się w tym roku nieźle.    
Posiedziałyśmy na schodach, przeraziłyśmy wiewiórkę, która się nas zupełnie nie spodziewała, ogarnęłyśmy gospodarskim okiem nasze włości i pojechałyśmy z powrotem.
Po drodze wstąpiłyśmy na niezawodny targ wiejski i jak zwykle wróciłam do domu obładowana workami z mąką wszelkiego rodzaju. Posiadanie młyna w pobliżu jest sprawą nieocenioną. Mieszkając w mieście zapominamy, że mleko daje krowa a nie supermarket, a chleb powstaje z mąki a nie z mrożonych półproduktów.
Owocem tej wyprawy był chleb. Reszta zapasów zapakowana do worków będzie czekała na swoją kolej.



Chleb pszenny nieskomplikowany

wieczorem:

325 g letniej wody
250 g mąki pszennej
  3 łyżki zakwasu żytniego

Wszystko razem trzeba ładnie przemieszać, żeby nie było grudek, przykryć i zostawić do rana.

rano:

300 g maki pszennej (zmieszałam mąkę pszenną chlebową z pszenną pełnoziarniastą w stosunku 2:1)
  1 łyżeczka suszonych drożdży
  7 g soli
  1 łyżka miodu

Część wieczorną oraz część poranną umieszczamy w misie i hakiem mieszamy aż składniki się połączą. Przez pierwsze 5 minut wyrabiajcie na wolniejszych obrotach, przez następne na szybszych. Ja jestem zwolenniczką dopieszczenia ciasta ręcznie. Poświęcam mu więc jeszcze pięć minut i biorę je w obroty. Potem formuję kulę i odkładam do wysmarowanej oliwą miski na 2 godziny i przykrywam folią. W międzyczasie, co godzina składam ciasto jak kopertę. U nas w domu nazywamy to chlebową gimnastyką.
Po dwóch godzinach jeszcze raz składam ciasto i nadaję mu kształt bochenka. Oto i cała moja praca. Reszta należy do chleba. Ile czasu mu potrzeba, żeby podwoił swoją objętość? To zależy. Zazwyczaj zajmuje to około dwóch godzin. Jeśli wasz egzempalarz jest oporny, dajcie mu jeszcze trochę czasu umieszczając go w cieplejszym miejscu. Ja w takich przypadkach wstawiam go do piekarnika i nastawiam funkcję podtrzymania temperatury, czyli 35 stopni. Ale podobno starczy samo włączenie światła w piekarniku, żeby temperatura wzrosła.
Kiedy chleb już urośnie, nacinamy go (używam żyletki) i wkładamy do nagrzanego do 230 stopni piekarnika. Jednocześnie do piekarnika dajemu foremkę z kostkami lodu.
Pieczemy 10 minut a potem obniżamy temperature do 210 i dopiekamy chleb jeszcze 35 minut. Po upieczeniu wyjmujemy na kratkę i smarujemy z wierzchu wodą. Skórka będzie błyszcząca.
Cierpliwie czekamy aż ostygnie (to bardzo trudne zadanie) a potem jemy masełkiem.





Życzę niezapominania i pysznych chlebów
Smacznego

wtorek, 21 lutego 2012

Nie taka znowu flądra..



Aż by się chciało napisać laurkę na cześć ryb. Że takie zdrowe, takie niskokaloryczne, potrzebne. Podobno nie jemy ich dużo. Podobno nie są trudne w zastosowaniu. Podobno kupujemy zazwyczaj to, co już znamy. Te wszystkie podobno to prawda. Jak ryba to dorsz. W najbardziej ekstrawaganckiej wersji - łosoś. Należę do znakomitej większości lubiących już polubione. Jak to powiedział inżynier Mamoń? Lubimy słuchać przebojów, które dobrze znamy. Czy ta zasada nie sprawdza się też w kuchni? Zapewne tak.
Gdybym podsumowała gatunki ryb, z którymi miałam do czynienia, zapełniłabym może jedną stronę w zeszycie. Nie mam żadnego rozsądnego powodu, którym mogę wytłumaczyć moje upodobania do tych, a niechęć do innych. Tylko nawyk, przyzwyczajenie, małe lenistwo.
Dobrze, że MMŻ latem przeobraża się w Tarzana i przynosi swojej Jane własnoręcznie złowioną zdobycz. Już wiem,że świat ryb nie kończy się na makreli i pstrągu.
Ciekawe, że lubię zamawiać na wyjeździe rybę, nawet nie wiedząc jak to stworzenie nazywa się po polsku. A na stoisku rybnym wybieram powszechną nudę.
Dzisiaj przyglądając się wnikliwie rybnym osobnikom leżącym na lodzie postanowiłam zerwać z rytuną. Asortyment był bogaty i co najważniejszy swieżutki. Po odrzuceniu tego co już jadłam i wyeliminowaniu tego, co składało się w większości z ości, mój wybór padł na flądrę. Tylko czy na tej płaskiej rybie będzie coś do zjedzenia? Flądra jest chyba spokrewniona z halibutem, więc smak będzie bez zarzutu ale... Taka chudzina. I ile mam ich kupić, żeby narmić rodzinę?
Raz kozie śmierć, kupujemy. Kilogram ryby składał się z czterech sztuk.
Prace przygotowawcze były zerowe. Trzeba było ślicznotę umyć, potem odciąć płetwy i ogon.
Ostatni dzień karnawału pożegnamy rybą. Co prawda nie śledziem, ale kto by tam przejmował się szczegółami.


flądra z sosem tatarskim

flądra
sok z cytryny
sól, pieprz
plaster cytryny lub kawałek kiszonej cytryny
mąka
olej do smażenia
łyżeczka masła

Rybkę myjemy i osuszamy. Solimy, pieprzymy i skrapiamy sokiem  z cytryny. Do środka wkładamy plaster cytryny lub kawałek kiszonej. Odkładamy na minimum 20 minut w chłodne miejsce.
W tym czasie robimy sos tatarski

4 łyżki majonezu
1 łyżka jogurtu greckiego
2 małe lub 1 duży korniszon
1 łyżka kaparów
1 łyżka marynowanych grzybków
2 filety anchois
woda z ogórków
pieprz

Ogórki, grzybki, kapary i anchois drobno pokroić. W misce wymieszać majonez ze śmietaną i dodać pokrojone dodatki. Połączyć ze sobą i dodać pieprz oraz tyle wody z ogórków, by całość miała konsystencję sosu.

Wracamy do ryby. Włączcie piekarnik na 180 stopni. Rozgrzejcie patelnię i wlejcie olej. Kiedy będzie gorący włóżcie ostrożnie opanierowaną w mące flądrę. Przypieczcie na złoto z obu stron a potem przełóżcie na blaszkę i przez 15 minut dopiekajcie rybę w piekarniku. Na upieczoną flądrę połóżcie kawałek masła. Niech się stopi.
Na talerzach umieście rybę a obok postawcie miseczkę z sosem. Dodatkiem mogą być pieczone ziemniaki.


Nie doceniłam tego maleństwa. Cztery rybki w zupełności zapełniły nasze brzuchy. Flądra okazałą się smaczną, bezościstą niespodzianką. Będę po nią sięgać częściej. Jeśli jej dotąd nie próbowaliście to powinniście spróbować. Nie taka flądra straszna jak ją sobie wyobrażałam.




Smacznego

niedziela, 19 lutego 2012

Tam i z powrotem


przed odlotem:

Nerwowość przed wylotem jest wkalkulowana w podróż. Warczymy na siebie, patrzymy wilkiem. Każdy każdego oskarża o zapomnienie to tego, to owego. Klasyczny reisefieber. Na nieszczęście ta przypadłość jest zaraźliwa. Nawet jeśli osiemdziesięcioosobowa grupa tryska humorem i radością majowego poranka, wystarczy jeden marudny i dobre humory topnieją jak bałwan w marcu. Restrykcje lotniskowe tylko ten stan pogarszają. Temu nie podoba się zdejmowanie butów, tamten narzeka na traktowanie mydła jako potencjalnego środka unieszkodliwiającego pilotów. Jeszcze inny nie chce się rozbierać do kalesonów. Człowiek to stworzenie, które zawsze znajdzie powód do narzekania. Lista jest nieograniczona.
Nie inaczej było przed naszym wylotem. MMŻ nawet nie zwrócił uwagi na walentynkowy prezent. Kawa, którą zrobiłam przed wyjściem po raz pierwszy miała udane serduszko na piance. Wszystko na nic. MMŻ konsekwentnie postanowił wprowadzić atmosferę napięcia przed podróżą. Ale ja jestem twarda. Nie dam się. Zamknę oczy na wszystkie "nie" i skupię się na "tak". Tym bardziej, że wiem, iż po wylądowaniu MMŻ odzyska nie tylko dobry humor ale i radość z podróży. Niekiedy dobrze jest po prostu przeczekać.

po powrocie:

Takie to oto dowody na istnienie wiosny znalazłam

Niecałe dwa tysiące kilometrów i dwa różne światy. 10 stopni, piękne słońce, zielona trawa i kwitnące pierwsze wiosenne kwiaty. Zero czapek, zero szalików, zero zimowych płaszczy. Ja, jak przybysz z innego wymiaru w swojej kołdrze. Od czasu do czasu widzę kogoś w krótkim rękawku. Czy to listopad czy luty młodzi Anglicy zawsze mnie zaskakują ignorowaniem kalendarza. Patrzę na te gołe nogi w tenisówkach, dekolty i sukienki na ramiączkach znad kolejnej filiżanki herbaty. Uwielbiam siedzieć w knajpce i jedząc śniadanie udawać, że należę do tego świata. U nas zdziwiłabym sie widząc odzianą w zieloności siedemdziesięcioletnią Lady Gagę z kwiatem wielkości arbuza we włosach. Tutaj uśmiecham się z radością, zazdroszcząc wyrozumiałości dla cudzej odmienności. Czy to słońce? Czy uczucie, że wiosna jest i na pewno do nas też dotrze? Czy radość spotkania kogoś kochanego? Czy duma rodzica? Czy tłumy młodych roześmianych ludzi? Chyba wszystkiego po trochu.
Kilka dni spędzonych poza domem było jak najlepsze wakacje. Pokazałam MMŻ miejsca, które znałam już wcześniej, wypilismy ocean herbaty i morze kawy. Zaliczyliśmy kilometry górek i dołków, niezliczone ilości księgarń i Oxfamów. Ale przede wszystkim spędzaliśmy czas z Córką. To dla niej był ten wyjazd. Ona była głównym powodem naszej wycieczki. Dotknęliśmy magii angielskiej uczelni i poczuliśmy się jak w Hogwardzie. Były togi, było szanowne grono profesorów, uroczyste wręczanie dyplomów. Były łzy i dużo, dużo śmiechu. Było fantastycznie.


A na dodatek wróciliśmy do domu przywożąc coś dla siebie. Ja znalazłam kolejne foremki do ciasteczek i kawał glinianego garnka. MMŻ przywiózł stos płyt i kolejny okaz do swojej kolekcji wojennej.



                                A to powód naszej wycieczki do Bristolu


Czas wrócić do dnia powszedniego i zacząć planować następną wycieczkę. Ale wcześniej chyba coś ugotuję.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Sernik jaśminowy na karnawał w Wenecji



Ale się tydzień trafił! Nie dość, że Walentynki, to na dodatek Tłusty Czwartek. Jutrzejszy dzień spędzę w podróży. Na szczęście z moim osobistym Walentym. Miejsce gdzie cię dopadnie to świeto nie ma znaczenia. Ważny jest ten Ktoś. Zaś w tłusty Czwartek zgodnie z miejscową tradycją, zamiast pączków będziemy zajadać pancakes pod wszelakimi postaciami. Będzie inaczej.
Tyle się w ostatnich dniach pisze o jutrzejszym święcie, że ja sobie daruję.  Tym bardziej, że biegałam dziś jak Królik z Alicji w krainie czarów. Ciągle spóźniona.
W tym poniedziałkowym pośpiechu przypomniałam sobie, że w tym tygodniu będzie jeszcze jedna okazja do świętowania. I to od dzisiaj. Zaczyna sie karnawał w Wenecji! Najbardziej niesamowita karnawałowa impreza w Europie. No, bo czy już samo miejsce nie wpływa na wyobraźnię? A do tego te maski, te bale, te tłumy.
Zarzuciłam więc pomysł wytworzenia kolejnych czekoladowych czy marcepanowych serduszek i zrobiłam sernik, który jak karnawał w Wenecji, jest inny niż wszystkie. Jest jaśminowy. Ze swoim intrygującym smakiem pasuje do okazji i okoliczności. Słodki, tajemniczy, jednorazowy. Polecam. 



sernik jaśminowy

masa serowa:

500 g twarogu
250 g mascarpone
4 jajka
1 szklanka cukru
100 g białej czekolady
1 szklanka kremówki
2 łyżki mąki pszennej
4 łyżki herbaty jaśminowej

spód:

150 g ciastek (pokruszonych)
60 g mielonych migdałów
50 g masła (stopionego)

polewa śmietanowa:

250 g kwaśnej śmietany
2 łyżki cukru pudru
1 łyżka esencji waniliowej

Mieszamy okruszki ciastkowe, mielone migdały i stopione masło. Wykładamy dno tortownicy i odkładamy w chłodne miejsce.

Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni.
Połowę szklanki kremówki zagotowujemy i zalewamy nią herbatę jaśminową. Odstawiamy na pięć minut. Potem odcedzamy na sitku. Dobrze wyciśnijcie mokre fusy, bo są magazynem płynu.
Do sporej miski wkładamy twaróg, mascarpone i cukier. Miksujemy niezbyt długo. Tylko do połączenia się składników. Wbijamy po jednym jajku i znów mieszamy. W następnej kolejności dodajemy resztę kremówki i esencję śmietanowo herbacianą oraz wystudzoną czekoladę. Kolejnym elementem są 2 łyżki mąki. Teraz następuje ostatnie przemieszanie i wlewamy całość do formy.
Pieczemy ciasto przez godzinę w 180 stopniach. Po upieczeniu sernik będzie drżący i miękki, ale w miarę stygnięcia okrzepnie. Mieszamy składniki polewy śmietankowej. Wyjmujemy ciasto z piekarnika (nie wyłączajmy go) i delikatnie polewamy polewą. Ponownie wkładamy do piekarnika na ostatnie 10 minut. Potem wyjmujemy sernik i pozwalamy mu wystygnąć. Kiedy jest już zimny, powinien przenocować w lodówce i cieszyć nasze podniebienia następnego dnia.
Ozdoby na zdjęciach zrobione są z marcepanu.
Jak smakuje? Jest bardzo kremowy i wilgotny. Esencja jaśminowa nadała mu nie tylko koloru ale i niepowtarzalnego smaku.
Eksperyment uważam za udany. Ciekawe czy zjadacze domyślą się czego dodałam.



Jako, że jutro zmieniam miejsce pobytu na kilka dni i żadne sprzęty kuchenne nie znajdą się w moim zasięgu, to ani niczego nie ugotuję ani o niczym nie napiszę. Zatem już dziś życzę Wam wesołych Walentynek, czwartkowego obżarstwa i wstrzemięźliwego końca tygodnia.


Wracam w sobotę. I chyba zaraz rzucę się do spóźnionego pieczenia pączków.

niedziela, 12 lutego 2012

Lutowe kolory czyli makaron z klopsikami i mozarellą



Tak, tak walentynki się zbliżają i jakoś tak mi się wymyśliło pomidorowe serduszko z mozarellą.
Obiad dzisiaj miał być ekspresowy i symboliczny, bo postanowiliśmy z MMŻ zrobić sobie wolne od wszystkiego. Nie ma nas dla świata, ludzi, spraw niecierpiących zwłoki, telefonów i internetu. Z tym ostatnim nie wyszło, bo jak widać na załączonym obrazku moja silna wola jest nie warta funta kłaków. No, ale jakieś słabości trzeba mieć.
Wracając do serduszek, świat ubrał się w kolory czerwono różowe i już wiem skąd pomysł na Walentynki w lutym. Pomijajac oczywiście imieniny świętego Walentego. Przy całej ponurości lutowego świata, w połowie drogi między Bożym Narodzeniem a Wielkanocą ktoś postanowił nam poprawić humor świętem mało poważnym, zabawnym i wysoce energetycznym (przynajmniej jeśli chodzi o kolor). I chwała mu za to. Marudy, malkontenci, pesymiści i prześmiewcy niech spadają na drzewo.
Jako, że dziś mam wolne od myślenia i działania, to na tym poprzestanę. Jutro wrócę do Walentynek. Teraz czas na obiad i powrót do nicnierobienia.
Dziś ugotowałam tylko makaron i zrobiliśmy z MMŻ sałatkę. Sos i klopsiki czekały od wczoraj gotowe.

makaron z klopsikami i mozarellą 
(to wariacja na temat spaghetti bolognese)

makaron (jaki kto lubi)

na sos:

puszka pomidorów w zalewie
3 ząbki czosnku
1 cebula
parę łyżek oliwy
sól, pieprz
1 łyżeczka cukru
zioła: tymianek, bazylia
1 szklanka bulionu

na klopsiki (około 8 sztuk)

25 dkg mięsa mielonego wołowego
1 jajko
2 ząbki czosnku
1 cebula
1 łyżeczka płatków peperoncino
pojemnik małych kulek mozarelli w zalewie
sól, pieprz

parmezan



Jak zrobić sos? Najlepiej otworzyć słoik z sosem pomidorowym, zrobionym latem. W każdym innym przypadku musicie skorzystać z pomidorów z puszki.
Jeśli macie pokrojoną w kostkę cebulę i czosnek, to podgrzejcie oliwę w garnku i wrzućcie je do środka. Przemieszajcie i nie pozwólcie by się przypaliły. Wlejcie do tego pomidory i bulion i dodajcie resztę składników. Niech to sobie powolutku bulgocze na małym ogniu.
Teraz weźcie się za klopsiki. Do miski włóżcie mięso, dodajcie jajko, przeciśnięty przez praskę czosnek i pokrojoną drobno cebulę. Dosmakujcie przyprawami. Nabierzcie porcję mięsa wielkości łyżeczki do herbaty i włóżcie do środka kuleczkę sera. Uturlajcie zgrabna kulkę i podsmażcie na oliwie z każdej strony. Niech się lekko przyrumieni. Potem wszystkie kulki nadziane mozarellą zapakujcie do garnka z bulgoczącym sosem. Niech się powoli pogotują 20 minut. W tym czasie sos powinien się zagęścić, a mięsko dogotować.
Ugotujcie makaron, odcedzcie i wyłóżcie na talerze. Na to sos i klopsiki. Sypnijcie garść startego parmezanu i nieco świeżo zmielonego pieprzu i już możecie iść w moje ślady. Czyli wrócić do powolnego degustowania czasu. No i makaronu, oczywiście.


Smacznego i satysfakcjonującego końca niedzieli

piątek, 10 lutego 2012

Bohaterowie lat minionych i czekoladowy fondant



Wszystko płynie. Wszystko się zmienia. Jak powiedział Rolad Deschain z Mrocznej Wieży "czas poszedł naprzód". A z nim cała reszta świata. Choć niektórzy tego nie zauważyli.

Ostatnio słyszałam, że Tomek Wilmowski, bohater mojej młodości, dzisiaj mógłby być ewentualnie czarnym charakterem. Ktoś, kto zarabia na życie łowieniem dzikich zwierząt i ich sprzedażą do ogrodów zoologicznych w obecnych czasach zasługuje na totalne potępienie. Zresztą, który wydawca zdecydowałby się na promowanie osobnika, uciekającego ze szkoły i latającego po świecie ze strzelbą. Zieloni wysłaliby przed wydawnictwo swoich przedstawicieli, którzy przykuliby się do portiera. Obrońcy praw zwierząt zażadaliby dożywotniego pozbawienia Tomka praw obywatelskich i nadania Dingo tytułu szlacheckiego. Obrońcy praw kobiet zorganizowaliby cykl wykładów pod hasłem 'Czy Sally jest kobietą? Tak, ciężkie życie starego bohatera w nowych czasach.
Pan Alfred Szklarski musiałby znaleźć inne źródło utrzymania. Chyba, że zmieniłby swojemu bohaterowi życiorys. Może pojawiłby się jakiś garnitur, laptop. Lub zamiast sztucera dałby Tomkowi do ręki aparat fotograficzny i wysłał na bezkrwawe safari na Mazury. Tylko kto chciałby to czytać?
A poczciwa Ania z Zielonego Wzgórza? Też jest "be". Co to za kobieta, która daje się zamknąć w domu z szóstką dzieci! Feministki wydarłyby ją z domowych pieleszy i pokazały co to prawdziwe życie.
Ale miałam bohaterów w młodości! Jeden - kryminalista , a druga - kura domowa. To nic, że Tomek miał złote serce, a Ania pisała wiersze. Teraz są już niemodną przeszłością.
Był jeszcze weterynarz, rozmawiający ze zwierzętami (dziś zasugerowano by mu unikalną terapię), niejaki Dolittle i pewien mały obcy, który kochał się w róży.

Tak mnie to przygnębiło, że potrzebowałam wsparcia. Poziom hormonu szczęścia dobrze reaguje na pewien ogólnie dostępny specyfik. Na czekoladę. Szybko rzuciłam okiem do szuflady i uspokojona (jak każdy nałogowiec) zabrałam się do wytwarzania lekarstwa na literacką chandrę. Po pół godzinie siedziałam  z Tomkiem na Czarnym Lądzie w jednej ręce i z czekoladowym remedium w drugiej.
Niech mówią co chcą. Dla mnie Tomek to bohater. Pozytywny.
Tak, na marginiesie, dzięki niemu wiem gdzie i jak rośnie ziarno kakaowe.



czekoladowy fondant
(na trzy porcje)
(z programu Kuchnia Plus)

100g czekolady gorzkiej
 80g masła
   2 jaja
 40g cukru
   2 łyżki mąki pszennej
 1/3 łyżeczki proszku do pieczenia
   2 łyżeczki kakao do wysmarowania foremek
   3 łyżki wiśni w likierze (lub nie)

Zaczynamy od stopienia czekolady. Na piec kładziemy garnek z niewielką ilością wody. Stawiamy na nim miskę tak, by nie dotykała dnem wody. Do miski wędruje pokrojone masło i połamana czekolada. Z doświadczenia wiem, że wystaczy zagotować wodę w garnku i zdjąć go z ognia. Czekolada i masło stopią się siłą rozpędu. Potem wystarczy je przemieszać by stały się błyszczącą całością.
Jajka ubijamy z cukrem na puszystą masę i wlewamy do nich wystudzoną czekoladową masę. Przesiewamy przez sitko mąkę i proszek i łączymy z resztą. Mieszamy wszystko razem. Foremki do zapiekania smarujemy dokładnie masłem i wysypujemy kakao. To zapobiegnie przywarciu deseru do ścianek formy. Wlewamy łyżkę masy. Na nią kładziemy łyżeczkę wiśni i przykrywamy następną łyżką czekoladowej masy. Możemy na tym etapie przechować przygotowane foremki w lodówce i wyjąć w odpowiednim dla nas czasie.

Piekarnik nagrzewamy do 170 stopni. Pieczemy deser 12-15 minut. Jeśli mamy foremki z grubymi ściankami lub nasz deser czekał w lodówce, dodajcie 5 minut do podstawowego czasu pieczenia. Cały efekt tkwi w miękkiej na zewnątrz babeczce o płynnym czekoladowym wnętrzu z wiśniowymi wyspami. Kluczową rolę odgrywa tu piekarnik. Po wyjęciu z piekarnika nóż przesuńcie między formą a ciastkiem. połóżcie na foremce talerz i delikatnie postawcie foremkę na głowie (ale przykrytą talerzem).Powinna delikatnie wysunąć się na talerz.
Przypudrujcie ją cukrem pudrem, lub zawieście na niej obłoczek bitej śmietany. Możecie też potraktować ją gałką lodów waniliowych. Każda wersja jest warta grzechu.



Przyjemnego wyciągania lektur z lamusa i smacznej czekolady.

środa, 8 lutego 2012

Kiszone cytryny czyli jedno oko na Maroko



Ten bardzo charakterystyczny dla kuchni północnej Afryki dodatek do potraw pojawił się w moim życiu lata świetlne temu. Kiedy w naszym kraju szalała kolejna zima stulecia, babska strona naszej rodziny zrobiła sobie wakacje i wyruszyła do Tunezji. MMŻ, gaszący kolejny światowy pożar, w przeddzień wyjazdu powiedział wakacjom "nie". Zła jak diabli, z dwójką dzieci uwieszonych na walizkach, z Mamą, która najdalej była nad morzem, wyruszyłam w podróż. Jeszcze w samolocie pomstowałam na cały ród męski.
A potem zapomniałam nie tylko o rozczarowaniu, ale o zimie, szarości i co najgorsze o powrocie do domu. Ilość atrakcji tak skutecznie oderwała mnie od myśli o powrocie, że szczerze się zdziwiłam, kiedy trzeba było pakować walizki. Ogromną zasługę w moim zapomnieniu miała  kuchnia. Rano po śniadaniu już czekałam na następny posiłek. Karmili nie dość, że obficie, to na dodatek smacznie. I tu pojawiają się kiszone cytryny. Pierwsze spotkanie trzeciego stopnia było niewinne. Oliwki, papryczka i żółte kawałki czegoś, co wyglądało jak zwiędła cytryna. Ale jak smakowało! Dodanie kiszonej cytryny do oliwek jest pomysłem nieprawdopodobnie prostym a jak trafionym.
Wspomnienie tego smaku zabrałam ze sobą do domu. Wydawało mi się, że tylko w kraju posiadającym pustynię można zakisić cytrusy. I trwałam w tym mniemaniu długi czas.
Jak się okazało, trzeba wyjść  poza stereotypy. Kiszenie to nie tylko poczciwa kapusta i swojskie ogórki. Na dodatek, ten rodzaj egzotyki nie wymagał żadnej egzotyki! Wystarczy cytryna, sól i jakieś przyprawy.



kiszone cytryny
(podaję ilość, którą ja zastosowałam, wy możecie ukisić np dwie cytryny)

9 cytryn (do zakiszenia)
4-5 cytryn do wyciśnięcia soku
szklanka gruboziarnistej soli
przyprawy: laska cynamonu
                  liść laurowy
                  kilka ziaren pieprzu
                  kilka ziaren kolendry
                  4-5 goździków
                  łyżeczka płatków chili

Musimy bardzo dokładnie wyszorować cytryny. Czyściutkie przekładamy do jakiejś miski i zalewamy wrzątkiem. Zostawiamy je na 4 godziny. Przygotowujemy słój, który pomieści nasze skarby. Na dno sypiemy pół szklanki soli.
Cytryny po wymoczeniu wyciągamy z wody i rozcinamy na czworo, tak jednak, aby nie przeciąć ich do końca. Posypujemy je od środka solą i wkładamy do słoja. To samo robimy z resztą cytrusów. Starajmy się je układać ciasno. Pomiędzy cytryny wkładamy przyprawy. Kiedy wszystkie sztuki są już na swoich miejscach, sypiemy resztę soli i wlewamy wyciśnięty sok z pozostałych cytryn. Wszystkie cytrusy muszą być przykryte płynem. Możecie dodać kolejną porcję soku lub uzupełnić słój odrobiną przegotowanej wody. Zakręcamy słoik i odstawiamy na minimum dwa tygodnie.
Potem kombinujemy jak je spożytkować. Ale wierzcie mi, tadżin czy schlada (to takie mrokańskie gazpacho) z cytryną smakuje zupełnie inaczej. Możecie piekąc kurczaka włożyć jedną żółtą ślicznotkę do jego środka. Pamiętajcie tylko, że ich ostatnim środowiskiem naturalnym był roztwór soli. Więc ostrożnie z soleniem.

A dlaczego napisałam w tytule o Maroko skoro rzecz działa się w Tunezji? Otóż dlatego, że z perspektywy domu oba te kraje kojarzą mi się z podobnymi smakami i zapachami. Ale do Maroka jeszcze pojadę.



Kłaniam się i życzę udanych cytrusowych eksperymentów.

Ten wpis bierze udział z akcji  http://durszlak.pl/akcje-kulinarne/ii-festiwal-kuchni-arabskiej

wtorek, 7 lutego 2012

Ryba, kiszone cytryny i co z tego wynikło.



Wdech, wydech. Wdech, wydech. W ciągu ostatnich dwóch tygodni powtarzałam to sobie przynajmniej raz dziennie. Ty się, Kobieto, nie ekscytuj. Poczekaj. To tylko czternaście dni. Cierpliwość jest w niektórych przypadkach towarem deficytowym. Niestety, pewne procesy muszą się odbywać w swoim tempie. Moje niecierpliwe dreptanie, podglądanie, wstrząsanie nic nie zmieniły. Dwa tygodnie to dwa tygodnie i kropka.
Czego tak z utęsknieniem oczekiwałam? Kiszonych cytryn. Wsadziłam do słoja dziewięć (tyle się zmieściło) pięknych okazów i już oczami wyobraźni widziałam tę kuchenną żonglerkę z ich udziałem.
Dziś nadszedł moment próby. Ile ja miałam pomysłów w ciągu ich dojrzewania w słoju! Zrobiłam sobie prywatny ranking potraw. Po burzliwej dyskusji z samą sobą padło na rybę. Przepis jest inspirowany kuchnią marokańską (jakże by inaczej). Dużo w niej dzisiejszej głównej bohaterki i kopru włoskiego.

ryba w sosie z kiszonych cytryn 
(dla dwóch osób)

płat dorsza ze skórą (bez ości i łusek), lub innej białej ryby
1 łyżeczka przyprawy ras-el-hanout
pół łyżeczki kopru włoskiego, zmielonego
starta skórka z jednej cytryny

Oczyszczoną, umytą i osuszoną rybę smarujemy mieszanką przypraw i odstawiamy na godzinę. Jeśli zrobimy to wieczorem dnia poprzedniego, to tym lepiej dla ryby.

Rozgrzewamy piekarnik do 180'

3 duże cebule, pokrojone w piórka
pół łyżeczki kopru włoskiego, w całości
1 kiszona cytryna, pokrojona w kosteczkę
oliwa, pieprz

Rozgrzewamy na patelni oliwę i wsypujemy koper. Kiedy zapachnie w kuchni przyprawą, dodajemy cebulę i lekko ją przysmażamy. Przekładamy do żaroodpornego naczynia i posypujemy pokrojoną cytryną.

Na patelni znów rozgrzewamy oliwę i kładziemy na niej płaty ryby, skórką do dołu. Smażymy aż będą chrupkie i przewracamy rybę. Smażymy jeszcze minutę i przekładamy na podsmażoną cebulę z cytryną i koprem.



sos cytrynowy

1 łyżka masła
1 łyżka miodu
pół kiszonej cytryny
pół łyżeczki mielonego kopru włoskiego
1 szklanka kremówki
pieprz

Topimy masło w rondelku i dodajemy miód, pokrojoną cytrynę i koper. Gotujemy przez chwilkę i wlewamy kremówkę. Po trzech minutach sos jest gotowy. Trzeba go tylko zmiksować i dodać do niego świeżo zmielony pieprz.

Połową sosu polewamy rybę, czekającą w naczyniu do zapiekania. Wstawiamy ją do piekarnika na 20 minut.
Po wyjęciu ryby z pieca, a przed podaniem na stół, polewamy całość resztą sosu.



Zauważcie, że w całym przepisie nie ma najmniejszej wzmianki o soli. Absolutnie jej nie potrzebujemy. Kiszone cytryny radzą sobie bez niej.

MMŻ stwierdził, że możemy to danie wpisać do naszej domowej kuchni. Jest intrygujące w smaku, lekko wytrawne i bardzo cytrynowe. I nie mam na myśli tylko kwaśności ale przede wszystkim aromat.
Jeśli boicie się gorzkości cytrynowego albedo, to mogę was uspokoić. Nie pozostało po nim śladu. Chemia nigdy  nie była moją mocną stroną, ale fachowcy na pewno znaleźli by wytłumaczenie tego zjawiska.

Do dania rybnego zrobiłam szybką sałatkę ziemniaczaną

kilka ziemniaków ugotowanych w mundurkach
pół szklanki jogurtu greckiego
2 łyżki kwaśnej śmietany
3 ząbki czosnku (przeciśnięte przez praskę)
kilka liści mięty (nie miałam ani świeżej ani suszonej, ale miałam herbatę miętową, więc jej użyłam)
1 łyżeczka zmielonej kolendry
sól, pieprz
pieprz

Mieszamy ze sobą składniki sosu.
Ugotowane ziemniaki obieramy, kroimy i jeszcze ciepłe mieszamy z sosem. Dekorujemy miętą (kategorycznie nie torebką miętową) lub listkiem kolendry.
Okazało się, że sałatka bardzo dobrze skomponowała się cytrynową rybą.



Czasem warto poczekać. Ciekawe jak zagospodaruję pozostałe siedem cytryn?
A jeśli jesteście ciekawi przepisu na kiszone cytryny, to zajrzyjcie tu jutro.

Dzień był długi i ciekawy. Odkryłam nowe smaki a wieczór spędziłam muzycznie. Było bosko.
Życzę spokojnej nocy i jak zwykle smacznego

Ten wpis bierze udział w akcji http://durszlak.pl/akcje-kulinarne/ii-festiwal-kuchni-arabskiej

niedziela, 5 lutego 2012

Niedzielny creme brulee



Jeśli ma się przedpołudnie pełne wolnego czasu, to można się pokusić na zrobienie czegoś nieco pracochłonnego. MMŻ utonął w książkach a ja walcząc z chęcią wyjścia na zewnątrz, szukam skutecznego sposobu odwrócenia uwagi od okna. Szukam czegoś, co wymagałoby mieszania, ubijania i skupionej uwagi. Za oknem świeci piękne słońce. Ale ja wiem, że to pułapka. Widzę, że nawet sikorki nie pojawiają się w karmnikach. Jeśli dam się zwieść temu sielskiemu widokowi, to na bank zamarznę. Wczoraj było podobnie i prawie mi paluszki poodpadały, kiedy próbowałam wyjąć klucze z torebki. Minus 15 to nie żarty. Zima nie jest moją ulubioną porą roku i na wszelkie sposoby staram się ją osłodzić lub zignorować. Niestety, przy takich temperaturowych atrakcjach jak ostatnio, ignorowanie niezbyt mi wychodzi. Zostaje osłodzenie.
Mamy więc niedzielę, oszustwo słoneczne za oknem, jajka w lodówce, piekarnik wolny. Można zrobić MMŻ niespodziankę. Wiem, że lubi creme brulee. Robiłam go już kiedyś, ale dziś chce zrobić taki nieco inny, z imbirem i kardamonem.
Ten pomysł ma jedną wadę. Wymaga wyjścia na zewnątrz. Na chwilkę tylko. Jedynie, żeby zrobić zdjęcie. Cała nadzieja w moim błyskawicznym wykonania tego śmiertelnie niebezpiecznego zadania. Dwa polary, czapka, szalik i mogę wychodzić. Rękawiczki porzuciłam, bo jak tu coś przycisnąć?
Okazało się, że nie było tak strasznie. Wróciłam cała i nic mi nie odpadło. Czapeczkę założyłam nie tylko sobie. A na podwieczorek mamy rozgrzewający deser. MMŻ tkwi dziś w okopach Stalingradu (na szczęście tylko literackich) i porcja czegoś pozytywnego i pachnącego wróci go do rzeczywistości.



kardamonowo imbirowy creme brulee
dla dwóch osób

250 ml kremówki
 50 g  cukru
  3 żółtka
  3 plastry pokrojonego imbiru
  3 nasionka kardamonu (ja wzięłam zielony)

Najpierw włączamy piekarnik i nastawiamy temperaturę 150 stopni. Do rondelka wlewamy kremówkę. Działania zaczynamy od zmaltretowania w moździerzu kardamonu. Wyłuskane ziarenka miażdżymy i dodajemy do kremówki. Imbir kroimy w plasterki i on też ląduje w rondelku. Całość zagotowujemy i na malutkim ogniu gotujemy około 5 minut. Potem przelewamy przez sitko, niepotrzebne już imbir i kardamon wyrzucamy, a pachnącą kremówkę stawiamy z powrotem na małym ogniu. Wróćmy jeszcze do tych pięciu minut, kiedy gotuje się śmietanka. Żeby nie stać bezczynnie ubijmy w tym czasie żółtka z cukrem na jasną masę. Taki klasyczny kogel mogel.
Do tych ubitych jajek wlejmy cieniutką strużką zagotowaną kremówkę. Ubijamy cały czas. Przelewamy naszą masę do rondelka i jeszcze przez chwilkę podgrzewamy aż się nieco zagęści. Ale nie zagotuje, bo będziecie mogli zjeść jajecznicę na słodko.
Przygotowujemy naczynia, do których wlejemy masę jajeczną oraz głębszą blachę, żeby nalać do niej wrzątku.
Wstawiamy formy z kremem do blaszki z wodą. Woda powinna sięgać do połowy wysokości foremek. Całość wędruje do piekarnika na 25-30 minut. W kąpieli wodnej krem upiecze się na delikatną, aksamitną masę.
Po upieczeniu wyjmujemy krem z piekarnika i kiedy ostygnie, posypujemy cukrem. Bierzemy do ręki opalarkę (ale nie taką do drewna tylko cukierniczą) i karmelizujemy cukier. Jeśli sprzęt ogniowy jest nam obcy, włączamy piekarnik na funkcję grill i wstawiamy krem na chwilkę pod niego. Efekt będzie podobny.



I to już koniec. Zjedzenie takiego kremu trwa tak krótko, że zastanawiam się czy naprawdę go zrobiłam.
Widzę jednak jak MMŻ wyskrobuje resztki z foremki, więc chyba jednak zrobiłam.


Udanego popołudnia i smacznego

piątek, 3 lutego 2012

Słodki drobiazg czyli deser czekoladowy



Czy zadarzyło wam się kupić coś z myślą o jakiejś odległej i mglistej okazji? Moja Córka, która jest uzależniona od sklepów papierniczych, ma zwyczaj kupować kartki niekonwencjonalne. Nie świąteczne czy urodzinowe. Nie kupuje ich też z premedytacją. Nie, po prostu wchodzi do sklepu i zawsze jakaś kartka krzyknie do niej: hej! tu jestem! na pewno ci się przydam! Często bywa tak, że widzi kartkę i jest pewna, że została stworzona z myślą o bardzo konkretnej osobie. Kartki się pietrzą i zawsze prędzej czy później znajdują właściciela. A książki? Ile razy kupowałam książkę i wiedziałam, że nie jestem jej docelowym przystankiem. Bo znam kogoś, kto ucieszy się z jej posiadania bardziej.
Żebyśmy się nie nudzili potrzebujemy coraz to nowych bodźców. Rutyna to skuteczny kiler. W rocznice, imieniny, urodziny oczekujemy prezentów. Cieszą nas i owszem, ale nie mają tego dreszczyku nieprzewidywalności. Na co dzień miłe a nieoczekiwane niespodzianki są jak przyprawy w jedzeniu. Zaostrzają apetyt i powodują błogostan. Czujemy się lepsi i jesteśmy lepsi dla innych.



Ten deser jest właściwie produktem ubocznym ciasta z musem morelowym. Upiekłam za gruby spód ciasta i musiałam znaleźć sposób na wykorzystanie niezagospodarowanej części. Wyszło całkiem nieźle. A smakowało bardzo czekoladowo. To właśnie był drobiazg, którego mogłoby nie być, a który okazał się maleństwem osładzającym nam popołudnie. Tym razem zrobiłam prezent dla siebie i MMŻ.




ciasto na podstawę

2 jajka
1/3 szklanki drobnego cukru
10 dkg mąki pszennej
5 dkg mąki ziemniaczanej (lub kukurydzianej)
1 łyżeczka proszku do pieczenia

Jak upiec ciasto zobaczcie tutaj



mus z białej i ciemnej czekolady



2 jajka
1 łyżeczka mąki kukurydzianej
3 łyżki cukru
1 szklanka mleka
2 łyżki żelatyny zalane 2 łyżkami wody
1 szklanka kremówki
pół tabliczki białej czekolady
pół tabliczki deserowej czekolady

Zaczynamy od oddzielenia białek od żółtek. Żółtka ucieramy z cukrem i mąką kukurydzianą na puszystą masę. W garnuszku podgrzewamy mleko. Nie musi się zagotować. Wystarczy, że będzie gorące. Takie gorące wlewamy do miksowanych ciągle jajek. Teraz miskę z masą jajeczną stawiamy na garnku z wrzącą wodą. Ubijamy trzepaczką jajeczną masę aż zacznie gęstnieć. Zdejmujemy z ognia. Na tym samym garnku z wrzątkiem możemy postawić miskę z napęczniałą żelatyną i poczekać chwilę aż się rozpuści. Rozpuszczoną żelatynę wlewamy do masy jajecznej i mieszamy. Odkładamy na bok do wystudzenia. Wykorzystaną miskę z wrzątkiem znów zaprzęgamy do pracy i stawiamy na niej miseczkę do stopienia czekolady. Jeśli najpierw stopimy białą czekoladę ominie nas zmywanie miski, bo w drugiej kolejności użyjemy jej do topienia ciemniej czekolady. Kiedy obie czekolady mają już postać płynną, pozwalamy im ostygnąć. Pamiętajmy, że klucz do sukcesu leży w doprowadzeniu składników do zbliżonej temperatury. Wtedy nic nam się nie zwarzy ani nie rozpłynie.
Ubijamy kremówkę. Czas na połączenie składników. Masę jajeczną dzielimy na pół. Każdą część przelewamy do innej miski. Do jednej dodajemy stopioną białą czekoladę a do drugiej ciemną. Ubitą kremówkę również dzielimy na pół. Delikatnie łączymy z czekoladową masą. Okrągłe foremki, których dno zajmuje ciasto, napełniamy najpierw masą ciemną, a na nią wykładamy masę jasną. Tak jest bardziej spektakularnie. Niestety, do tego wniosku doszłam już po fakcie. Na moich zdjęciach widać jaki błąd popełniłam. Po warstwie biszkoptowej nie widać musu z białej czekolady.
Napełnione foremki wkładamy do lodówki. Po godzinie deser jest gotowy i można go wyjąć z obręczy.
Jeśli chcecie zrobić czekoladową dekorację, to pół tabliczki czekolady stopcie w miseczce, używając niezastąpionego garnka z wrzącą wodą. Płynną czekoladę przełóżcie do woreczka foliowego z małą dziurką na końcu. Na papier do pieczenia wyciśnijcie dowolne kształty i na chwilę schłódźcie w lodówce. Podpis Mozarta, jak nazwał moje dekoracje MMŻ, możecie zrobić na zapas.



Zanim nałożyłam na ciasto mus czekoladowy, skropiłam je kilkoma kroplami likieru pomarańczowego. Pycha.
Mała rzecz a cieszy.

Życzę mnóstwa radosnych drobiazgów i smacznego