wtorek, 26 sierpnia 2014

Szary ortalion i słoneczna nalewka cytrynowa























Mój bunt przeciwko naturze jest pozbawiony wszelkiego sensu. W żaden sposób nie wpłynę na pogodę, nawet gdybym bardzo chciała. Gdybym się obróciła tyłem do okna, to i tak szarość w pokoju szturchała by mnie w ramię.
W domu senna atmosfera. Wszystkie futra zakopane w koszach, kocach a niektórzy przytuleni do komina na strychu. Sama najchętniej zakopałabym się pod kołdrą.
Tylko moja Mama, dzielna kobieta, uzbrojona w kalosze i płaszcz przeciwdeszczowy z kolekcji włoskiej „lato 1959” błądzi między drzewami z koszykiem. Płaszcz przeciwdeszczowy, który wydobyłyśmy z przedpotopowej walizy był jakiś czas temu ostatnim krzykiem mody. Jakiś czas temu...czyli w latach pięćdziesiątych. Pamiętam mojego dumnego Tatę na zdjęciach z Rucianego. „Robił” w tym płaszczu za gwiazdę.
Niezniszczalny ortalion. Fotografie pamiątki. Porządki w szafie.
Szara pogoda jest idealna na grzyby, wspomnienia, porządki.
Mamie zakręciła się łza w oku, bo to przede wszystkim jej wspomnienia. Ja, nieśmiertelny ortalion znam tylko ze zdjęć.
Mama nie miała żadnych wątpliwości, żeby się w niego ubrać. Czy szukała w nim wspomnień? Czy może zapachu tamtego deszczowego, mazurskiego lata? Myślę, że znalezienie tego płaszcza było jak podróż w czasie.
Widzę ją z okna jak schyla się po maślaki i od czasu do czasu poprawia ortalionowy kołnierz. I widzę, że nie przeszkadzają jej wpadające za kołnierz krople. Poszła na grzyby, a tak naprawdę poszła pobyć sam na sam ze swoimi wspomnieniami. A wszystko przez jeden stary ortalion.

Ja dzisiaj powspominam czasy zupełnie nieodległe. Wakacyjne, włoskie i aromatyczne.
Pokazałam wam nalewkę laurową, którą nastawiłam w Toskanii. Oprócz niej, wykorzystałam również miejscowe cytryny. I zrobiłam cytrynową nalewkę.
Obie butelki stoją na parapecie i już niedługo nastąpi drugi akt tworzenia. Dzisiaj musicie tylko kupić cytryny, porządnie je umyć i sparzyć wrzątkiem.



Nalewka cytrynowa

1 kg cytrynowego
pół litra spirytusu

oraz 2 miesiące później

300 g cukru
pół litra wody

Cytryny bardzo dokładnie myjemy, szorujemy szczotką, aby pozbyć się środków konserwujących. Potem parzymy cytryny wrzątkiem i wyjmujemy. Obieraczką do warzyw ścinamy z nich skórkę. Tylko część żółtą. Biała jest gorzka.
Wsypujemy skórki do wyparzonego wrzątkiem słoika i zalewamy spirytusem.
Odstawiamy na dwa miesiące, nie zapominając o codziennym potrząsaniu butelką.
Po dwóch miesiącach zagotowujemy cukier z wodą i studzimy. Przecedzamy skórki łączymy nalew cytrynowy z syropem cukrowym. Zakręcamy słoik i odstawiamy w ciemne miejsce na minimum 2 miesiące.
Potem powinniśmy znaleźć w butelce pierwszorzędne limoncello hand made.
Czy tak będzie?
Powiem wam pod koniec listopada. Ale co wam szkodzi spróbować?
W walce z szarością za oknem na pewno pomoże.
















































Smacznego

piątek, 22 sierpnia 2014

Owoc z historią czyli czekoladowe ciasto z rodzynkami w rumie i bananami

























Nie macie czasem w szczycie sezonu owocowego dość tych wszystkich biszkoptów z kremem malinowym czy drożdżowych z jagodami? Szczególnie w takie dni jak ostatnio, kiedy słońca jest jak na lekarstwo a myśl o jesieni coraz odważniej pojawia się w głowie. A propos jesieni, poczyniłam pewne spostrzeżenia.
Odważnie wybrałam się przez chaszcze, wyższe ode mnie, na poszukiwanie prawdziwków.
Las, w którym rosną (teoretycznie) dzieli od mojego domu kawałek leśnej dziczy splątanych jeżyn, malin, leszczyny i młodnika. Zapuszcza się tam tylko dziki zwierz. No i ja, oczywiście. Lubię wędrówki po lesie. Tu malinka, tam jeżynka. Wiem z doświadczenia, że nie należy przyglądać się zbyt wnikliwie otaczającej mnie faunie. Można zobaczyć coś, co do przyjemnych nie należy.
Ilość pająków przerosła moje najśmielsze obawy.
Były tłuste, włochate i zdecydowanie jesienne. I na nieszczęście niektóre łaziły po moim swetrze. Wrzeszczałam, machałam rękami, pędziłam na oślep. Byle dalej od nich. Uciekłam, ale czekała mnie droga powrotna. Dużo dłuższa, bo przez pola. Ale czego się nie robi dla bezpieczeństwa.
Aby nie zanudzać i wrócić do głównego tematu czyli ciast owocowych wspomnę tylko, że prawdziwki były, a ja postanowiłam NIGDY więcej nie zapuszczać się w ostępy dzikie. A już na pewno nie na progu jesieni.
Dni tak chłodne jak ostatnio rządzą się innymi prawami. Rzadziej mam ochotę na muślinowe pianki i delikatnie biszkopty. Częściej zaglądam do puszki z kakao i na półkę z czekoladą.
Dzisiejsze ciasto do lekkich nie należy, lecz jest tak wspaniałe, że nie mam najmniejszych wyrzutów sumienia. Na dodatek jest mało wymagające, dobrze smakuje nawet po trzech dniach (choć mało prawdopodobne by tyle przetrwało). No i zawiera owoce (bo przecież rodzynki to owoce z historią).





Czekoladowe ciasto z rodzynkami w rumie i bananami

pół szklanki rodzynków
pół szklanki rumu

Zagotowujemy rodzynki w rumie i zostawiamy do wystygnięcia.

Robimy ciasto.
2 jajka
ćwierć szklanki brązowego jasnego cukru
ćwierć szklanki ciemnego cukru muscovado (jeśli nie macie, to zastąpcie go jasnym brązowym)
4 bardzo dojrzałe banany rozgniecione widelcem
110 g masła, roztopionego i wystudzonego
1 szklanka mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody oczyszczonej
5 łyżek kakao
oraz
100 g czekolady połamanej na drobne kawałeczki

Ubijamy na puch jajka z cukrem. Dodajemy banany. Mieszamy i wlewamy masło.
Mieszamy wszystkie suche składniki (oprócz czekolady) i wsypujemy je do masy jajecznej. Ponownie mieszamy i dodajemy ostatnie składniki czyli połamaną czekoladę i napojone rumem rodzynki. Znów mieszamy.

Piekarnik rozgrzewamy do 170 stopni. Ciasto wlewamy do podłużnej formy, wyłożonej papierem do pieczenia i pieczemy około 1 godziny. Po godzinie sprawdzamy patyczkiem czy ciasto jest upieczone.
Podajemy z czymś orzeźwiającym np. malinami.

Jeżeli znacie inny sposób na plus osiem w sierpniu, to czekam na sugestie.




Smacznego weekendu

wtorek, 19 sierpnia 2014

Czekając na zmianę klimatu czyli konfitura figowa
























Ile potrzebujemy tych pomidorów? A buraki okrągłe czy podłużne? Jedna wiązka czosnku czy dwie? Maliny w tym roku przerabiamy w konfiturę czy tylko zjadamy?
Każdy wyjazd na targ to odpowiadanie na niekończące się pytania. Po co ja znowu targam te ogórki? Przecież już tydzień temu obiecałam sobie, że w tym roku ani słoika.
Tak, widzę, że tam w koszyku leży piękna aronia. Udaję, że jej nie widziałam. Nie robię nalewki aroniowej i już.
Niestety, za chwilę poddaję się widząc kopiec papryk. Jak się tu oprzeć takim pięknościom. Przecież leczo trzeba zrobić. Do niego potrzebna jest cukinia, i pomidory, i czosnek, i cebula, i może małe chilli? Zanurkowałam w stragany i targam siaty z całym tym sierpniowym dobrem.
Jak co roku. Pcham potem słoiki do szafy i marudzę, że miejsca mało. I pytam samą siebie po co mi to było.
Do wielu przetworów podchodzę z entuzjazmem, ale naprawdę niecierpliwie czekam na figi. Niestety, na tagu ich nie znajdę. Muszę czekać aż na niektórych miejskich straganach pojawią się te fioletowe słodkie maleństwa.
Z nadzieją słucham proroctw klimatologów i czekam na dzień, kiedy w ogródku wyrośnie mi drzewko figowe. Jeszcze kilka takich zim jak ostatnia, i będę spokojna o moje przyszłe figowe zbiory. Posadzę same figi zamiast śliwek i jabłek. Albo, jeszcze lepiej, obok nich.
Na razie jednak, zanim dotrze do nas klimat toskański trzeba czekać aż ktoś figi przywiezie.
Wtedy zdrowy rozsądek idzie w kąt a portfel przechodzi kurację odchudzającą.
Troszkę oszukuję moje konfitury figowe, bo dodaję do nich gruszek. Ale i tak uważam je za skończone doskonałości. Kiedy sama będę zrywać figi koszami, gruszki nie będą im towarzyszyć.
Będą tylko figi i same figi. Och, marzenia...

























konfitura figowa z gruszkowym elementem
(efektem jest około 700 ml konfitury)

pół kilograma dojrzałych fig
pół kilograma dojrzałych gruszek
300 g cukru
sok z jednej cytryny
50 ml wody różanej (niekoniecznie)

Do garnka z grubym dnem wkładamy figi pokrojone na ćwiartki i obrane ze skóry gruszki w cząstkach. Zasypujemy je cukrem i wlewamy sok z cytryny. Delikatnie potrząsamy i zostawiamy na 2 godziny.
Potem stawiamy garnek na małym ogniu i powoli doprowadzamy do wrzenia. Gotujemy 10 minut i zdejmujemy z ognia. Studzimy i zostawiamy na noc przykryte w chłodnym miejscu.
Następnego dnia znów smażymy konfitury około 10 minut aż zgęstnieją. Wlewamy wodę różaną i mieszamy. Jeżeli zgęstniały są gotowe do zapakowania w słoiki.
Słoiki zakręcamy i pasteryzujemy konfiturę bądź z kąpieli wodnej 10 minut, bądź w piekarniku na sucho.
Opisujemy słoiki i z satysfakcją stawiamy na półce.




Smacznego  

piątek, 15 sierpnia 2014

Kruche, krem orzechowy, śliwki i jogurt miętowy czyli jak uległam pokusie
























A co tam. Raz kozie śmierć. Każda z części wymienionych w tytule wywołuje same smaczne skojarzenia. Z ciast najbardziej lubię kruche. Nazwa „krem orzechowy” działa na mnie jak na widzów całego świata działała scena zdejmowania przez Ritę Hayworth rękawiczek. Pieczone śliwki skojarzone z jogurtem powodują, że wszystkie obietnice utrzymania diety nikną w tempie Sokoła Milenium.
Jak tu zachować zdrowy rozsądek, kiedy takie smakowitości chodzą mi po głowie?
Skoro nie umiem sobie odmówić żadnej z wymienionych pokus, zafunduję sobie wszystkie naraz.
Jaka to różnica czy popełniam jeden grzech czy kilka?
Pokutę wyznaczę obie później.

























Kruche ciasto z kremem orzechowym, śliwkami i miętowym jogurtem
(okrągła forma 23 cm)

Kruche ciasto:

250 g mąki pszennej
150 g zimnego masła
40 g drobnego cukru
2 żółtka

Szybko zagniatamy ciasto, lekko spłaszczamy, wkładamy do foliowej torby i chłodzimy w lodówce minimum godzinę. Po tym czasie rozwałkowujemy (lekko nie będzie) i wykładamy rozwałkowanym plackiem formę. Zarówno dno jak i boki. Nakłuwamy widelcem. Ponownie wkładamy do lodówki na 15 minut.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni. Obciążamy tartę papierem do pieczenia i np.fasolą. Pieczemy kruche ciasto 20 minut, po czym zdejmujemy papier z obciążeniem, zmniejszamy temperaturę do 150 stopni i pieczemy jeszcze 10 minut. Potem wyjmujemy tartę z piekarnika i czekamy aż ostygnie.
I zajmujemy się kremem orzechowym.

krem orzechowy:

300 g miękkiego masła
200 g drobnego cukru (lub cukru pudru)
3 jajka
300 g mielonych orzechów laskowych
3 łyżki mąki pszennej
3 łyżki likieru amaretto
oraz
1 kg śliwek węgierek

Ubijamy masło z cukrem na puch. Dodajemy jajka i ubijamy dalej. Dodajemy mielone orzechy i mąkę. Na koniec wlewamy amaretto.
Przekładamy krem na wystudzone kruche ciasto.
Śliwki dzielimy na połówki. Kładziemy je na kremie orzechowym, jedna obok drugiej.
Ponownie wkładamy ciasto do piekarnika i pieczemy 40 minut.
Po wystygnięciu, upieczone ciasto podajemy z jogurtem miętowym.

Jogurt miętowy:

kubek jogurtu greckiego
2 łyżki płynnego miodu
4 listki mięty, pocięte na paski nożyczkami

Jogurt mieszamy dokładnie widelcem (robimy to by przybrał postać gęstego kremu), polewamy miodem i posypujemy paseczkami mięty.

Samo pisanie tego przepisu spowodowało zamęt w mojej głowie. Pamięć zapachów, delikatności kremu, słodyczy śliwek i świeżości mięty była tak silna, że popędziłam do kuchni wyjąć masło z lodówki.





Smacznych talerzy i pięknego długiego weekendu

środa, 13 sierpnia 2014

Klęska urodzaju i warzywna musaka z ricottą, szpinakiem i soczewicą


























Nasze Dziecko powiedziało wczoraj, że pachnie jesienią. Aż mnie zmroziło.
Ja tkwię po uszy w sierpniu. Doglądam butternut squash'ów, garściami zbieram jeżyny i czekam na śliwki. Ani mi w głowie myśl o jesieni. Do tej chwili.
Ziarno zostało zasiane i kiedy dziś rano wyszłam pomachać chusteczką MMŻ, między porzeczkami snuły się resztki mgły a trawa była mokra jak po deszczu. Przypomniałam sobie, że przedwczoraj szukałam wieczorem swetra, bo było mi chłodno. Potem uzmysłowiłam sobie, że to czerwone między liśćmi to nie kwiaty tylko jarzębina. Czyżby coś było na rzeczy?
Czekające w kolejce do słoików ogórki, pomidory i maliny potwierdzają fakt, że lato osiągnęło dojrzałość. Zamiast biegać z łopatką i grabiami, biorę koszyk i szukam pod sosnami grzybów.
Słoików przybywa w tempie wprost proporcjonalnym do napływających chmur.
Pomidory na targu kosztują 1,80! Ogórki są po 2 złote za kilogram! Dziesięciokilogramowy worek buraków to 8 złotych. A papryki 10. Koszyk malin to 5 złotych a brzoskwinie sprzedają po 3 złote.  
Wszystkiego jest mnóstwo i wszystko chciałabym mieć. „Klęska urodzaju” krąży między straganami.
I mam zamiar z niej skorzystać. Po raz pierwszy słowo o tak negatywnym zabarwieniu jak „klęska” ma tak pozytywne przełożenie w życiu. Takie klęski mogę spotykać częściej. Zamykam je w słoikach, grilluję, piekę, nadziewam, dosładzam lub doprawiam octem. Krótko mówiąc korzystam z lata pełnymi garściami.
A myśl o jesieni? Budzi same pozytywne skojarzenia. Nawet widok astrów mnie nie zasmucił. Jesienią wybieram się z wizytą do kogoś, kogo nie widziałam cztery miesiące i za kim bardzo tęsknię. Więc jesień jest dobra. Dla mnie nawet bardzo.

Dzisiejsza propozycja jest pełna letnich skarbów. Teraz smakują najlepiej, najpełniej. Krótka wyprawa na targ lub do sklepu i mamy wszystko czego potrzeba.




















Warzywna musaka z szpinakiem, ricottą i soczewicą
(z sierpniowego Delicious)

2 bakłażany
1 cebula, pokrojona w kostkę
2 ząbki czosnku, posiekane drobno
1 łyżeczka nasion kuminu
1 puszka soczewicy, odsączonej
2 szklanki pomidorów, obranych ze skórki i pokrojonych na kawałki
200 g szpinaku, umytego i osuszonego
150 g ricotty
150 g jogurtu greckiego
ćwierć łyżeczki gałki muszkatołowej
sól, pieprz
oliwa

Zaczynamy od przygotowania bakłażanów, bo one stanowią konstrukcję dania.
Kroimy je wzdłuż na plastry o grubości 1 cm. Grillujemy je lub smażymy na patelni, wcześniej smarując plastry oliwą.
Na łyżce oliwy smażymy cebulę i nasiona kuminu. Dorzucamy czosnek. Kiedy cebula jest miękka, dodajemy odcedzoną soczewicę i pomidory. Gotujemy wszystko pięć minut na niedużym ogniu, doprawiając solą i pieprzem. Potem wrzucamy szpinak i gotujemy aż szpinak nie zmięknie.
Zdejmujemy z ognia i lekko schładzamy. W osobnej misce mieszamy ricottę z jogurtem i gałką muszkatołową.
W tym czasie włączamy piekarnik i podgrzewamy do temperatury 180 stopni.
Przygotowujemy formę żaroodporną. Na spód wykładamy pierwszą warstwę grillowanych bakłażanów, na nią soczewicę, a potem jogurt z ricottą. Następnie powtarzamy warstwę. Na górze powinna znaleźć się warstwa bakłażanów.
Wkładamy musakę do piekarnika i pieczemy około pół godziny lub do momentu aż na górze pojawią się bąbelki a bakłażan zrobi się złoty.

Pycha w typowo letnich aromatach i klimatach.

A niebo jest pochmurne tylko chwilowo.














































Bardzo smacznego

sobota, 9 sierpnia 2014

Szybkie danie na sobotę by nie tracić czasu czyli tempura
























Co mam na myśli mówiąc „tracić czas”? Czy siedzenie na fotelu w otoczeniu lasu jest stratą czasu?
Czy wyprawa na pobliski targ w celu pogłaskania stu sześćdziesięciu czterech kaczuszek jest czynnością zbędną?
Lub może zatopienie się w książce pośród powodzi niepozmywanych talerzy i szklanek?
Na każde z tych pytań można odpowiedzieć twierdząco.
Na wszystkie trzeba odpowiedzieć przecząco.
Sobota jest stworzona do nicnierobienia. Nicnierobieniem jest wyprawa do odległej ruiny by zobaczyć nietoperze. Przecież nie musimy. Ale możemy lub, co lepiej, chcemy.
I wpakowanie do słoika przecieru renklodowego jest nicnierobieniem.
I zawieszenie kilkudziesięciu słoików ze świeczkami, by wieczorem było pięknie.
A nocą możemy nic nie robiąc, umościć się na leżaku i spojrzeć w twarz „łysemu”czyli księżycowi. Dziś pełnia i nic nie zasłoni nam widoku.
Jeżeli nie zmęczymy się zbytnio i będzie nam się chciało, to przyniesiemy sobie koc i ponownie moszcząc się w leżaku będziemy gotowi na spadające gwiazdy.
To się dopiero nazywa „nicnierobieniem”.
A w poniedziałek, kiedy znajomy zapyta co robiliście w weekend, uśmiechniecie się, przypomni wam się rozgwieżdżona noc, słodka konfitura i powiecie: nic, nic nie robiłam.
Dobry plan na sobotę?
























Tempura może wydawać się zaprzeczać idei „nicnierobienia” ale tylko pozornie. Czynności związane z jej przygotowaniem nie są ani uciążliwe, ani skomplikowane.
Kroimy warzywa, mieszamy ciasto, rozgrzewamy olej, moczymy warzywa w cieście, smażymy, podajemy z sosem sojowym. Jemy.
























Tempura:

warzywa, kawałki filetowanej ryby (np., łososia, dorsza, pangi), krewetki

ciasto:

1 jajko
2 szklanki lodowatej wody
1 szklanka mąki pszennej
1 szklanka mąki kukurydzianej
1 łyżeczka soli
W przybliżeniu wygląda to tak:
Wybieramy warzywa, które lubimy czyli marchewka, cebula, kalafior, bakłażan, grzyby, brokuł, papryka, cukinia . Kroimy je na kawałki jednakowej wielkości.
Jeżeli lubimy rybę, kroimy ją na małe kawałki. Krewetki, jeżeli mamy pod ręką, obieramy z pancerzyków.
Przygotowujemy ciasto. W tym samym czasie podgrzewamy (najlepiej i najmniej kłopotliwie) we frytownicy olej. Do temperatury 170 stopni.

Wbijamy do wody (musi być lodowata!) jajko. Mieszamy i wsypujemy mąki i sól. Mieszamy niezbyt starannie. Grudki są pożądane i powodują, że ciasto jest lżejsze i bardziej ulotne.
Moczymy warzywa lub w cieście i ostrożnie kładziemy na gorący olej. Smażymy aż wypłyną na powierzchnię i nabiorą złotawego koloru. Smażenie trwa około minuty. W przypadku ryby lub owoców morza, smażenie przedłużamy do około 3 minut.
Wyjmujemy (ostrożnie) na papierowy ręcznik i podajemy natychmiast z ulubionym sosem.
Moja propozycja to 3 części sosu sojowego jasnego i 3 części zimnej wody. Do tego 1 łyżka octu ryżowego i 1 zmiażdżony ząbek czosnku.

Potem wracamy do kontemplowania chmur.




Udanego nicnierobienia i pięknej niedzieli.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Rola kalendarza w życiu czyli sałatka z kurczaka w aromacie chilli i limonki
























Założę się, że w większości polskich (i nie tylko) domów wisi kalendarz.
Gdzieś w okolicach grudnia zaczynamy rozglądać się za zamianą dekoracji jeśli o niego chodzi. Niektórzy, charakteryzujący się zaradnością lub po prostu oczarowani pięknem danego egzemplarza, przywożą kalendarz z wakacji.
Wywołuje on ciekawość na bardzo krótko. W momencie wyboru i może jeszcze kiedy jest wieszany na ścianę. Potem po prostu wisi i przestajemy dostrzegać szczegóły, które zadecydowały o jego wyborze. Ignorujemy toskańskie widoki, rozkoszne kociaki czy uśmiechniętą buźkę Justina Bibier'a. Potem liczą się tylko cyfry oraz dni, tygodnie, miesiące.
Do momentu, aż zaczynamy rozglądać się za kolejnym kalendarzem.

Niektórzy pewnie pamiętają kalendarze spotykane kiedyś najczęściej, takie ze zrywanymi kartkami. Kartek było tyle, ile dni w roku. Kalendarz był drukowany na papierze dziś nazywanym recyklingowym. Szare, nijakie dni powszednie i zaznaczone wyblakłym czerwonym tuszem dni świąteczne.
Niby nic zapadającego w pamięć. Ale ten kalendarz miał jedną ogromną zaletę. Dało się go czytać.
Na awersie każdej kartki było wszystko to, co kalendarz mieć powinien: datę, kto obchodzi imieniny, fazę księżyca, godzinę wschodu i zachodu słońca, ewentualnie rocznicę.
Za to rewers był skarbnicą wiedzy. Biografie, przepisy kulinarne, pochodzenie nazw, anegdoty, ciekawostki podróżnicze, medyczne czy matematyczne deptały sobie po piętach.
Jako młody człowiek uwielbiałam czytać ten kalendarz. Lubiłam wertować go na chybił trafił i lubiłam czytać każdą kartkę po kolei.
Do dziś mam wyrwane i schowane kartki z dnia ślubu i urodzin Dzieci.
Na pamiątkę.
Z nowymi czasami przyszły nowe kalendarze. Kolorowe, błyszczące.
Możemy w nich wybierać, przebierać. Rynek stara się zadowolić najbardziej wybrednego czy wymagającego klienta. A jeżeli czegoś na rynku nie ma, możemy sobie kalendarz wyczarować za pomocą odpowiedniego programu. Sami.
I chociaż widuję kalendarz ze zrywanymi kartkami w księgarni, nie zauważyłam go w żadnej ze znanych mi kuchni. Przegrywa ze swoimi młodszymi i piękniejszymi kuzynami.
Ja również chyba bym go już nie kupiła. Zamiast czytania rewersu mam przecież wujka Google i ciocię Wikipedię.
Pomyślałam o tym szarym świadku mijających dni, kiedy zaciekawiło mnie zdjęcie z kalendarza, wiszącego na ścianie. Jest oczywiście duży, błyszczący, kolorowy i kulinarny. Ma piękne zdjęcia a obok proste przepisy.
Co miesiąc przewracam kartkę i nie zwracam uwagi na słowo. Rzucam okiem na obrazek i nie zawracam sobie głowy treścią.
Teraz widzę, że szkoda.
Trzeba było zadać sobie nieco trudu i wrócić do czytania kalendarzy.
Można się tego i owego nauczyć.
Na przykład jak zrobić pyszną sałatkę z kurczaka w aromacie chilli i limonki.
























Chilli-limonkowa sałatka z kurczaka
(z kalendarza BBC GoodFood)

marynata:
otarta skórka i sok z 2 limonek
3 łyżki brązowego cukru
3 łyżki sosu rybnego
1 ostra papryczka chilli, drobno posiekana
1 łyżka oliwy
2 ząbki czosnku, roztarte
1 łyżeczka kurkumy
1 łyżka liści kolendry
4 pałki z kurczaka

do sałatki:
kilka zielonych cebule, pociętych na kawałki
pół ogórka, pociętego na długie paski
kilka małych pomidorków lub jeden pokrojony na cząstki
łyżka liści kolendry
kilka listów bazylii
1 avocado obrane i pokrojone na plastry
garstka uprażonych orzeszków ziemnych do posypania
limonka

Wszystkie składniki marynaty mieszamy ze sobą i wlewamy do szczelnego woreczka. Pałki kurczaka (obrałam je z kości i skóry, choć nie jest to konieczne) wkładamy do marynaty. Mocno związujemy woreczek i chowamy do lodówki na co najmniej 2 godziny lub lepiej na dobę.
Potem rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni, wyjmujemy kurczaka z marynaty (nie wylewamy jej!) i umieszczamy na blaszce. Wkładamy do piekarnika i pieczemy około 30 minut, obracając mięso na drugą stronę w połowie pieczenia.
Marynatę przelewamy do garnuszka i zagotowujemy. Potem ją studzimy i mamy gotowy sos do sałatki.




Przygotowujemy duży talerz.
Rozkładamy na nim zieleninę, ogórka, avocado, pomidorki i wystudzonego kurczaka. Posypujemy orzeszkami i kolendrą, polewamy sosem i podajemy z cząstkami limonki.




















Powiem wam, że zajrzałam na kolejną kartkę i znalazłam pysznie wyglądającą ziołową pizzę z kozim serem. Chyba przepisów mi nie braknie do końca roku.

P.S.
A to stworzenie odwiedziło dziś rano nasze maliny:




Smacznego