czwartek, 30 kwietnia 2015

Ciasto migdałowe z truskawkową dadolatą i białym kremem czyli chyba nakombinowałam




Gdzieś mi się zapodziało to ciasto. Do folderu z napisem „brukselka” nie zaglądałam, bo co ciekawego może być w kapuście. Dlaczego wpakowałam zdjęcia ciasta tutaj, nie mam pojęcia.
I już miałam posłać ten zbiór do kosza, kiedy podkusiło mnie, żeby do niego zajrzeć.
Przypomniałam sobie powód mojej chęci ukrycia nieszczęsnego folderu.
Ciasto, o którym mowa, jest pracochłonne. Jeżeli macie wolną sobotę lub zbliża się długi weekend majowy, jeżeli dopisuje wam dobry humor lub jesteście gotowi na nowe doświadczenia oraz lubicie niepewność co do efektów końcowych, zapraszam.
Nakombinowali tutaj cukiernicy co niemiara.
Kiedy czytałam przepis, kręciłam nosem z powątpiewaniem. Po co tak komplikować życie?
Warstwa migdałowa, warstwa kremowa, warstwa bezowa, truskawkowa... pachniało niepowodzeniem.
Ale kusiło mnie właśnie swoim skomplikowaniem. Muffinki każdy pięciolatek potrafi upiec, sernik też nie jest cukierniczym Mount Everestem. Takie ciasto to prawdziwy triatlon. Trzeba mieć dużą dozę samozaparcia, żeby na którymś etapie nie przenieść się w rejony bardziej swojskie np. do ucieranej babki.
Na szczęście warto jest trochę pocierpieć by jako nagrodę wbić widelczyk w swoje arcydzieło.
Chrupkie, aksamitnie kremowe, aromatycznie truskawkowe z kojącą słodkością. Nie mdłe, ale wyraziste. Takie jest to ciasto. I gdyby nie ilość godzin spędzona w kuchni, piekłabym je każdą sobotę.
Kiedyś zrobienie malutkich ptifurków zajęło mi chyba ze trzy dni i wydawało mi się, że skutecznie wyleczyłam się z czytania przepisów, które zajmują więcej niż jedną stronę.
Albo zapomniałam o swojej zasadzie, albo przepis wyjątkowo magnetyczny.
W każdym razie oto ciasto dla lubiących popracować.




Ciasto migdałowe z dadolatą truskawkową i białym kremem

Blat bezowy:
dla formy o średnicy 24 cm

2 białka
100 g cukru pudru
szczypta soli
płaska łyżeczka mąki ziemniaczanej
płaska łyżeczka białego octu winnego

Zaczynamy od ubijania białek z solą na sztywno. Potem dodajemy do nich po łyżce cukru ciągle ubijając. Masa powinna być lśniąca i sztywna. Do tak ubitej masy dodajemy ocet i mąkę i jeszcze przez chwilę ubijamy.
Na blaszce kładziemy papier do pieczenia i rysujemy okrąg o średnicy 24 centymetrów. Ubite białka wykładamy na narysowany okrąg i wyrównujemy powierzchnię.
Wkładamy blaszkę do piekarnika nagrzanego do temperatury 140 stopni i suszymy bezę godzinę.
Najlepiej zostawić ją przy uchylonych drzwiczkach na noc w piekarniku.

Chrupiący blat migdałowy:
na dwa blaty o średnicy 24 cm

125 g drobnego cukru
65 g miękkiego masła
170 g mąki pszennej
65 g płatków migdałowych
szczypta soli


Masło ucieramy z cukrem na gładką masę. Nie ubijamy mikserem ale rozcieramy. Dodajemy sól, mąkę i migdały. Dokładanie mieszamy.

Dwie formy o średnicy 24 cm wykładamy papierem i smarujemy ciastem migdałowym. Warstwy powinny być cienkie. Rozsmarowywanie nie jest najłatwiejszym zadaniem bo ciasto się klei. Poradziłam sobie z tym problemem zanurzając łyżkę w wodzie. Było nieco łatwiej.
Teraz wkładamy formy na godzinę do lodówki.
W tym czasie rozgrzewamy piekarnik do 170 stopni. Po godzinie wyjmujemy formy z ciastem i pieczemy 20-25 minut. Blaty powinny raczej się wysuszyć niż upiec.

Dadolata z truskawek;
nie pytajcie co to „dadolata”, bo włoski nie jest moją mocną stroną. Tak nazwana był ta warstwa ciasta. Dla mnie to rodzaj musu z truskawek

85 g truskawek
25 g jasnego miodu
3 gramy żelatyny
12 g wody
oraz
120 g truskawek

85 g truskawek kroimy w cienkie plastry. Resztę truskawek miksujemy.
Żelatynę namaczamy w wodzie. Kiedy napęcznieje, stawiamy miseczkę z żelatyną na garnku z gotującą się wodą, by się rozpuściła.
Do rozpuszczonej żelatyny dodajemy miód a potem truskawki w plasterkach i truskawki zmiksowane.

Krem z białej czekolady:
(poszłam na skróty)

250 g białej czekolady
200 + 300 g kremówki

Mocno podgrzewamy 200 g kremówki i wrzucamy do niej połamaną czekoladę. Mieszamy do całkowitego rozpuszczenia. Studzimy płynną teraz czekoladę i ubijamy 300 g pozostałej kremówki.
Potem łączymy schłodzoną czekoladę z ubita kremówką. Delikatnie i powoli proszę.
Teraz układamy poszczególne części by wyszło nam ciasto

Ja jeden z blatów biszkoptowych nakładamy 1/3 truskawkowego musu. Na nim kładziemy drugi blat migdałowy. Na nim kładziemy warstwę białego kremu czekoladowego. Na kremie umieszczamy blat bezowy. Jego smarujemy resztę musu truskawkowego.
Ostatnią warstwę stanowi reszta białego kremy.
Zanim włożymy ciasto do lodówki, robimy na wierzchu kleksy z pozostawionego musu i malowniczo rozprowadzamy go widelcem.
Ciasto powinno się chłodzić minimum 2 godziny.





Pomysł zaczerpnęłam z książki Desery Giovanni Pina


Smacznego i udanego lenistwa

wtorek, 28 kwietnia 2015

Uprzejmie donoszę czyli malezyjskie curry rybne z ryżem jaśminowym


Jeżeli ktoś zastanawiał się nad moją nieobecnością, to śpieszę wyjaśnić, że jestem wszędzie tylko nie tutaj.
Jestem na wsi (znów), jestem w mieście (jeszcze), doglądam remontu (wciąż). Znajdziecie mnie u stolarza, kamieniarza i na stoisku z farbami. Czasami zobaczycie mnie z kolorowymi mazakami w ręce, kiedy nanoszę kolejne zmiany w projekcie.
A kiedy już zamkną wszystkie hurtownie budowlane następuje czas na przeniesienie się do internetu. I tam spędzamy z MMŻ „romantyczne” wieczory. W świetle ekranu komputera, ramię przy ramieniu, przytuleni wybieramy... kafle, kafelki, lodówki, okapy, podłogi, gniazdka. Dyskutujemy o kształcie stołu i rodzaju krzeseł. Totalne przyziemie.
Czuję się wchłonięta przez świat absolutnie materialny. Otoczona katalogami, zdjęciami, dobrymi radami, fachowcami, wszech obecnym pyłem rzadko mam chwilę by opisać to, co na stole.
I chociaż jemy zupełnie przyzwoicie, to na zdjęcia i opisywanie czasami brakuje czasu.
Nasza trzyletnia tułaczka powoli dobiega końca. Mogę sobie pozwolić na ostrożny optymizm, bo mam już podłogi i nawet łazienkę.
Do ogłoszenia, że mam gdzie talerze postawić jeszcze daleko, ale nawet w tej kwestii decyzje już zostały podjęte. Kuchnia zaczyna nabierać realnych kształtów i moment, że was do niej zaproszę nadchodzi wielkimi krokami.
A wtedy.... będę tylko gotować, smażyć, piec i robić zdjęcia.
Na razie jednak proponuję zrobione na kolanie przepyszne danie z Malezji. Zapach, kolor, smak w tym daniu są dowodem na to, że nie miejsce gdzie gotujesz jest ważne, ale miejsce, z którego pochodzi potrawa.



Malezyjskie curry z rybą
(dla dwóch osób)
pasta curry:
3 szalotki
1 ząbek czosnku
1 łyżka pokrojonego galangalu
sok z jednej limonki
pół łyżeczki pokruszonej papryczki kashmiri*
1 łyżeczka brązowego cukru
4 liście kafiru
pół łyżeczki kurkumy
2 łyżki orzeszków nerkowca
1 puszka mleczka kokosowego

oraz jako uzupełnienie (nie jest ono konieczne)
1 cebula pokrojona w piórka 
1 cukinia pokrojona w plastry

4 filety rybne (najlepiej białe ale łosoś też smakuje świetnie)
olej kokosowy do smażenia

do podania:
ryż jaśminowy

Jak w przypadku większości curry, tu też największą trudnością jest kompletowanie składników. Na szczęście internet daje dziś ogromne możliwości i czy do najbliższych delikatesów mamy 50 kilometrów czy 50 metrów nie ma znaczenia. Delikatesy mogą przyjechać do nas.
Jeżeli ciągle nie dowierzacie, że w waszej kuchni może zapachnieć każdą kuchnią świata, poszukajcie sklepów internetowych. To działa!
Nasze curry malezyjskie jest ostre. Papryczka kashmiri jest małym zbójem. Wygląda jak większość jej kuzynów, czyli niewinnie.
Dawkujcie ją ostrożnie bo może zrobić krzywdę.
Jeżeli naprawdę nie uda wam się jej zdobyć, zastąpcie ją zwykłą papryczką chilli. Ale uczciwie uprzedzam, że to już nie to samo. Ona nie tylko zaostrza smak ale nadaje lekko przydymionego smaku potrawie. I oddaje całą swoją czerwień. Żadne barwniki nie są tu potrzebne.

Wszystkie składanki curry oprócz mleczka kokosowego wsypujemy do malaksera i miksujemy na gładką pastę.
Na patelni rozgrzewamy olej kokosowy i smażymy na nim pastę curry. Kiedy poczujemy jak pachnie, dodajemy cebulę i cukinię oraz wlewamy mleczko kokosowe. Zagotowujemy i na małym ogniu odparowujemy sos do ulubionej gęstości. Pamiętajmy, że jako dodatek występuje ryż, więc obfitość sosu jest mile widziana.
Do gotującego się sosu wkładamy kawałki ryby. Gotujemy 7-10 minut, w zależności od grubości filetów.
Zdejmujemy garnek z ognia i lekko studzimy.

Podajemy z sypkim ryżem jaśminowym.



Ryż jaśminowy z kafirem:
3/4 szklanki ryżu jaśminowego
1,5 szklanki wody
2 liście kafiru
ćwierć łyżeczki soli

Płuczemy ryż kilka razy. Kiedy odcedzana woda przestanie być mętna, zalewamy ryż świeżą wodą.
Stawiamy na piecu i zagotowujemy. Wsypujemy sól i dodajemy kafir.
Kiedy ryż się zagotuje, zmniejszamy maksymalnie ogień i przykrywamy garnek pokrywką.
Gotujemy 10 minut i wyłączmy piec.
Nawet jeżeli została w garnku woda, za kwadrans zostanie cała wchłonięta. To najbardziej udany sposób gotowania ryżu.
Potem wyjmujemy liście kafiru i podajemy ryż z malezyjskim curry.




Smacznego

środa, 22 kwietnia 2015

W chwili uniesienia czyli papryka pieczona z kaszą jaglaną i orzeszkami piniowymi























Wokół zrobiło się tak zielono, że aż oczy bolą. Żeby tylko zielono. Zrobiło się biało i różowo jednocześnie. Wszystko bucha taką energią, że wstydzę się ziewać.
Nie, nie, nie będę dziś narzekać jak mi się to bardzo nie chce. Wręcz nie wypada.
Zobaczyłam dziś pełno nóg nie uzbrojonych w wysokie buty i jeansy. Widziałam białą spódniczkę
i kilkanaście krótkich rękawków.
Nie widziałam ani jednej czapki i żadnego szalika (choć rano było całkiem chłodno). W powietrzu powiewały całe stada rozpuszczonych na wietrze włosów.
I wydawało mi się, że widziałam dziś więcej uśmiechów niż zazwyczaj. Czy to te nogi wyłuskane z ciemności były tego stanu przyczyną? A może włosy wypuszczone na wolność? Albo słońce tak bujne, że aż miałam ochotę wsiąść w samochód i pojechać gdzie oczy poniosą?
Miałam wrażenie, że powietrze pachnie nie tylko świeżymi pączkami i rosnącą szaleńczo trawą ale radością. Na kogo dzisiaj nie spojrzałam miał ten sam nieco nieprzytomny, radosny wyraz twarzy. Odurzenie wiosną? Oby trwało jak najdłużej.
Dlaczego? Bo świeci słońce! Bo wszystko się zaczyna! Bo pachnie, bo kwitnie, bo jestem!
Szkoda gadać, bo za chwilę zacznę wiersze pisać.

W ramach samodyscypliny pieczemy faszerowaną paprykę.A potem znów wracamy do zachwytów nad różowym kwieciem.


Papryka faszerowana kaszą jaglaną

1 szklanka kaszy
2 czerwone papryki
1 cebula
1 ząbek czosnku
2 łyżki orzeszków piniowych
pół łyżeczki mielonego kuminu
ćwierć łyżeczki cynamonu
ćwierć łyżeczki mielonego ziela angielskiego
1 łyżka suszonej mięty, pokruszonej w palcach
2 łyżki świeżej mięty, drobno posiekanej
2 łyżki natki pietruszki, niezbyt drobno posiekanej*
2 łyżki zmielonych orzechów nerkowca (zamiast jajka) jako elementu wiążącego
sól
pieprz
oraz
odrobina parmezanu i masła
kilka łyżek dobrego gęstego jogurtu

Zazwyczaj kiedy faszeruję paprykę, nie opiekam jej wcześniej. Do surowej papryki wkładam farsz i piekę ją w piekarniku. Potem, po lekkim wystudzeniu (ale ciągle parząc sobie palce) próbuję zdjąć z niej skórkę. Bardzo nie lubię pieczonej papryki ze skórką.
Ty razem chciałam napełnić nie całą paprykę ale połówki. Zależało mi na eleganckim daniu z ogonkiem.
Chcąc, nie chcąc trzeba było wcześniej paprykę upiec. Nie jest to robota dla cierpliwych. Raz skórka schodzi jak po maśle a raz trzeba wyskubywać z papryki płatki skórki wielkości konfetti.
I mogę za kłopoty winić tylko paprykę, ponieważ jej pieczenie i przechowywanie do momentu obierania ze skórki zawsze wygląda tak samo.

Kiedy już mamy upieczoną i obraną paprykę, kroimy ją na dwie połówki i wyjmujemy pestki.
Pora na farsz.
Gotujemy kaszę jęczmienną. Najpierw płuczemy ją w wodzie. Odcedzamy. Potem zalewamy ją wodą (na dwa palce ponad poziom kaszy) i stawiamy na ogniu. Gotujemy około kwadransa w lekko osolonej wodzie. Kasza powinna wchłonąć całą wodę w czasie gotowania.
Lekko studzimy kaszę.
Na odrobinie oleju smażymy pokrojoną w kostkę cebulę i czosnek. Kiedy staną się szkliste wsypujemy kaszę. Mieszamy i dorzucamy wszystkie przyprawy oprócz zmielonych orzeszków. Doprawiamy według upodobania do smaku. Zdejmujemy z ognia i mieszamy z mielonymi orzechami nerkowca. Faszerujemy połówki papryk.
Kładziemy je w naczyniu żaroodpornym i podlewamy połową szklanki bulionu.
Na górze kładziemy kilka wiórków parmezanu i masła.
Przykrywamy folią aluminiową i pieczemy 15 minut w 180 stopniach. Potem zdejmujemy folię i pieczemy jeszcze 5 minut.
Wyjmujemy z piekarnika i po 10 minutach podajemy z kleksem gęstego jogurtu.

Nie macie pojęcia jakie to jest dobre!

* na zdjęciach są liście pietruszki smażone na oleju, by były chrupiące. Jak usmażyć liście, napisałam tutaj




sobota, 18 kwietnia 2015

Czekoladoterapia czyli najprostsze brownie z batonikiem Daim





















Nocne brownie to świetny sposób na bezsenność. Kojący zapach czekolady, cisza dookoła, ciemność za oknem... Idealnie. Może jakaś cicha muzyczka na dodatek? Może....za chwilę. Teraz niech panuje cisza.
Od jutra będzie zimno. Znowu.
Nieważne. Czekolada powoduje, że złe wiadomości nie są takie złe. Zresztą, jakie znaczenie ma pogoda? Zawsze przecież jakaś jest. Ona się mną nie przejmuje. Dlaczego ja miałbym się przejmować nią. Zawsze mogę ubrać dodatkowy sweter.

Nieskomplikowane brownie świetnie się komponują z nieśpiesznym przepływem myśli.
O tej porze zdecydownie oderwałam się już od ekranu komputera i czuję jak rozprostowują mi się szare komórki. Jak się przeciągają z lubością, jak oddychają z ulgą, nie musząc gonić jedna za drugą z prędkością światła.
Wszystkie decyzje niecierpiące zwłoki, niech teraz postoją za drzwiami. O tej porze mówię im stanowcze „nie”. W tym momencie jest tylko czekolada, cisza i noc.
Kiedyś, dawno temu jedna z naszych córek odmawiała kładzenia się spać. Mimo codziennych rytuałów ona niezmiennie nie zasypiała. Razem z nią nie spał cały dom. Mieliśmy w domu małego nocnego terrorystę. Może gdybym jej wtedy piekła czekoladowe brownie nie mielibyśmy tego problemu? Może zamiast herbatek rumiankowych powinnam była urządzić aromatyczną czekoladoterapię?
Naszej drugiej córce ukradłam z pokoju (wybacz mi to proszę) karteczkę z napisem: „jeżeli w niebie nie ma czekolady, to ja tam nie idę”.
Do dziś pamiętam również wiszący w jej pokoju nad biurkiem „zestaw reanimacyjny” składający się z grubej tabliczki mlecznej czekolady. ” Na wypadek napadu smutku – zbij szybkę i natychmiast zjedz”
Oj tak, bez niej życie byłoby nie do zniesienia.



Najprostsze brownie z czekoladą Daim*
prostokątna foremka 19 x 21 cm

150 g gorzkiej czekolady
130 g masła
1 łyżeczka pasty waniliowej
100 g brązowego cukru demerara
30 g brązowego cukru muscavado*
3 jajka
70 g mąki pszennej
2 łyżki kakao
pół łyżeczki soli
1 batonik Daim* (można go kupić w Ikea)

polewa czekoladowa:

100 g białej czekolady
1/3 szklanki kremówki

W miseczce ustawionej na garnku z wodą (pamiętamy by woda nie dotykała dna miseczki) umieszczamy masło, wanililię i połamaną czekoladę. Włączamy ogień i rozpuszczamy masło i czekoladę. Mieszamy i zdejmujemy z ognia.
Do czekoladowej masy wsypujemy cukier muscavado (dodaje on ciastkom nieco karmelowego smaku i zwiększa ciągliwość brownie) i brązowy cukier. Mieszamy i studzimy.
Ubijamy jajka i wlewamy do nich czekoladową mieszankę.
Miksujemy chwilkę i wspypujemy mąkę zmieszaną z kakao i solą. Mieszamy tylko do połączenia się składników.

Formę wykładamy papierem (tylko dno) i rozsmarowujemy masę. Na koniec wkładamy w ciasto kawałki połamanej czekolady Daim.
Pieczemy 20-25 minut w 180 stopniach.

Aby zrobić polewę z białej czekolady podgrzewamy mocno kremówkę i zdejmujemy z pieca. Wrzucamy do kremówki połamaną czekoladę i po minucie mieszamy. Wystudzoną polewą pokrywamy ciasto.
Po kilku godzinach ciasto można pokroić w kwadraty.






Smacznego

piątek, 17 kwietnia 2015

Ryba w płatkach róży czyli niecodzienny sposób na obudzenie


















Jedna kawa, druga kawa, trzecia kawa. Czy to pomoże? Czy zmusi moje powieki do bycia otwartymi? Czy czwarta kawa zmyje ze mnie umysłową budyniowatość. Myśli przedzierają się przez mgliste, lepkie zawiłości. Wiosna i pozimowe zmęczenie powoduje, że zasypiam w połowie wypowiadanego słowa. Mam wrażenie, że przyciąganie ziemskie uległo jakiejś tajemniczej zmianie. Jest bardziej przyciągające. I przyciąga mnie do pozycji horyzontalnej.
Najczęściej wypowiadanym do siebie zdaniem jest: nie śpij!
Terapia kawą średnio działa. Dziarskie spacery na świeżym powietrzu powodują, że po powrocie do domu jestem senna jak mucha jesienią.
Drastycznych metod na razie unikam, ale coraz częściej myślę o zimnym prysznicu. Tylko strach przed katarem trzyma mnie z dala od biegunowych klimatów.
Moje całe „ja” nie nadąża za czasem. Kiedy ciałem jestem już za progiem, duch jeszcze marudzi w pościeli.
Jak ja tęsknię za synchronizacją. Ciała z duchem, oczywiście.
Może ja mam coś z niedźwiedzia? One też są budzone wiosennym zewem a potem długo marudzą.
Słońce trochę pomaga. Jest go coraz więcej więc mam nadzieję, że moje baterie powoli osiągną zadowalający poziom. Na razie tyle energii zużywa utrzymanie mnie w pionie, że na wszelki wypadek się jednak położę.
A kiedy poczuję wiatr w żaglach mojego umysłu i przezwyciężę kolejny kryzys „warto czy nie warto”, powędruję do kuchni zrobię coś pysznego do jedzenia. Na przykład to....rybaę w płatkach róży.




Ryba w płatkach róży
(wg Yotama Ottolenghi)

4 filety białej ryby (dorsz, tilapia, sola lub wasza ulubiona)

marynata:
2 łyżki pasty harissa (przepis jak zrobić własną tutaj)
pół łyżeczki soli
1 łyżeczka mielonego kminu rzymskiego
olej do smażenia

kilka łyżek mąki do panierowania ryby
2 cebule pokrojone w plastry

oraz do sosu:
1/3 szklanki czerwonego octu winnego
3/4 szklanki wody
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka harissy
szczypta soli
1 łyżeczka miodu
1 łyżeczka wody różanej
1 łyżeczka mieszanki przypraw do kibby* (niekoniecznie)
płatki róży do posypania

Mieszamy składniki marynaty i smarujemy nią rybę. Wkładamy rybę do naczynia, przykrywamy folią i chłodzimy w lodówce minimum godzinę.

Potem wyjmujemy rybę z lodówki i obtaczamy w mące. Smażymy na średnio rozgrzanym oleju z obu stron do zrumienienia.
Przekładamy usmażoną rybę na talerz a na tę samą patelnię kładziemy cebulę i na małym ogniu przysmażamy ją do momentu aż uzyska złoty kolor. Trwa to około 8 minut.
W miseczce mieszamy składniki sosu oprócz miodu i wody różanej.
Wlewamy sos do rondelka i zagotowujemy go. Gotujemy aż zmniejszy objętość o połowę. Wtedy dodajemy miód i wodę różaną. Gotujemy jeszcze minutę.
Włączamy ogień pod patelnią z cebulą. Na cebuli kładziemy rybę i polewamy całość sosem. Zagotowujemy i posypujemy różanymi płatkami.
Podajemy np. z fioletowymi ziemniakami** lub kuskusem.

*przyprawa do kibby to mieszanka ziela angielskiego, czarnego pieprzu, pieprz cayenne, papryczki chilli, cynamon, goździki, kmin rzymski, gałka muszkatołowa, majeranek i płatki róży.

** o fioletowych ziemniakach wkrótce





Smacznego i nie przejmujcie się weekendowym ochłodzeniem. Potem przyjdzie ocieplenie. Jak zawsze.

sobota, 11 kwietnia 2015

Poezja w czystej postaci czyli czekolada i róże jako tort




















Czekolada i róże. Każdy łasuch na dźwięk tych dwóch słów wpada w stan bliski ekstazie.
Czasami dopada mnie obsesyjna myśl na jeden temat. To jak muzyczny robak. Rano człowiek się budzi i ma wdrukowaną melodię w głowie. Skąd ona się wzięła? Czy to obcy wszczepili nam muzyczny implant? A może umysł robił inwentaryzację.?...nie wiem. W każdym razie budzę się rano a w głowie mi gra Modern Talking. Wyobrażacie sobie? Modern Talking!
Czy tego chcę czy nie brzęczy mi słodkie Cheri, Cheri Lady… I chociażby nie wiem jak mi się to nie podobało, nagle łapię się na tym, że nucę tę głupią melodię.

Z pomysłem aby pożenić czekoladę z konfiturą różaną było podobnie.
Czekolada z różanym aromatem. Róże czekoladowe w smaku.
Uwielbiam zapach róż. Wszystkie moje perfumy pachniały i pachną różą.
Z zamierzchłej wycieczki do Bułgarii najlepiej pamiętam małe drewniane flakoniki skrywające fiolkę z upojnie pachnącym olejkiem róży damasceńskiej. Gdyby jeszcze dało się ją zjeść.
Wtedy może nie ale dziś? Dziś wszystko jest możliwe. I lody o smaku kaszanki, i jabłko smakujące gruszką, i arbuz jako składnik curry.


Od samego początku miałam pod górkę. Biszkopt zamiast zamienić się w puszystą chmurkę urósł jakieś 5 centymetrów i ani centymetra więcej.
Postałam nad nim jak żona Lota i pogodziłam się z faktem.
Najważniejsze przecież, że urósł. Reszta będzie kremem...I różami oczywiście.



Tort różano czekoladowy

Biszkopt kakaowy:
(forma o średnicy 20 cm)

4 jajka
4 łyżki cukru pudru
4 łyżki mąki pszennej
2 łyżki kakao

Zaczynamy od oddzielenia białek od żółtek. Następnie ubijamy białka na sztywno i dodajemy do nich cukier puder. Chwilę ubijamy i po jednym dodajemy żółtka.
Wyłączamy mikser i ostrożnie mieszamy pianę jajeczną z przesianą mąką z kakao.
Dno formy wykładamy papierem do pieczenia i wlewamy masę.
Wstawiamy formę do piekarnika i pieczemy w temperaturze 180 stopni przez 35 minut.
Upieczone ciasto chłodzimy a potem zostawiamy w spokoju najlepiej do następnego dnia.
Wtedy kroimy je na dwie części i przekładamy kremem.

Krem różany:

300 ml kremówki
3 łyżeczki żelatyny
4 łyżki konfitury różanej
oraz
3 łyżeczki żelatyny
odrobina różowego barwnika (niekoniecznie)

Zagotowujemy kremówkę z konfiturą. Studzimy a potem przecedzamy. Bardzo dokładnie odciskamy konfiturę. Jej aromat jest na wagę złota.
Wystudzoną różaną kremówkę przykrywamy folią i chowamy w lodówce na 24 godziny.

Krem czekoladowy:

400 ml kremówki
1,5 tabliczki mlecznej czekolady
oraz
3 łyżeczki żelatyny

Poncz do nasączenia:

1 szklanka herbaty earl grey
2 łyżeczki cukru
1 łyżeczka wody różanej

Podgrzewamy kremówkę prawie do punktu wrzenia i zdejmujemy z pieca. Wrzucamy do gorącej śmietany połamaną czekoladę i zostawiamy na minutę. Potem dokładnie mieszamy do rozpuszczenia się czekolady. Studzimy czekoladową śmietanę i przykrywamy folią. Wkładamy do lodówki na 24 godziny.

Następnego dnia.
Zaparzamy szklankę herbaty earl grey. Studzimy i wlewamy łyżeczkę wody różanej i 2 łyżeczki cukru.

Do miseczki wsypujemy 3 łyżeczki żelatyny i zalewamy letnią wodą (tyle aby żelatyna była przykryta). Zostawiamy do nasączenia. Potem stawiamy miseczkę z napęczniałą żelatyną na garnuszku z gotującą się wodą. Kiedy żelatyna się rozpuści, zdejmujemy miseczkę z garnka.
Studzimy żelatynę.
Ubijamy mikserem różaną kremówkę, wyjętą z lodówki.
Kiedy krem jest gęsty wlewamy schłodzoną żelatynę i jeszcze chwilę miksujemy.

Nasączamy dolny blat ponczem i wykładamy cały krem różany. Wyrównujemy powierzchnię i wkładamy ciasto do lodówki.

Robimy krem czekoladowy tym samym sposobem jak krem różany. Rozpuszczamy żelatynę i schłodzoną dodajemy do ubitego kremu.
Wyjmujemy dolną część ciasta z lodówki i nakrywamy drugą częścią ciasta. Znów nasączmy ponczem i smarujemy górę i boki kremem czekoladowym.
Ponownie schładzamy ciasto w lodówce.

Ostatnim elementem jest polewa czekoladowa.

100 g gorzkiej czekolady
1 łyżka masła
100 ml kremówki
1 łyżka golden syrupu

Doprowadzamy kremówkę z masłem i golden syrupem prawie do wrzenia i zdejmujemy z pieca. Dorzucamy połamaną czekoladę i po minucie mieszamy dokładnie aż nie otrzymamy gładkiej, aksamitnej polewy czekoladowej.
Studzimy ją a potem polewamy górę tortu. Grawitacja zrobi resztę i polewa płynnie spłynie na boki, zasłaniając miłosiernie maleńkie niedostatki.
Tort był urodzinowy i solenizantka była nim zachwycona.
Czekolada i róże... to brzmi jak bajka.




A teraz idźcie i cieszcie się piękną wiosenną pogodą.


środa, 8 kwietnia 2015

Jak fioletowy stał się pomarańczowym i marchewkowe tagliatelle





















Podobno prawdziwy kolor marchewki daleki jest od pomarańczowego. Podobno bliżej marchewce w kolorze do buraka niż mandarynki. Podobno, podobno...
Marchewka, którą ja znam od zawsze jest pomarańczowa. Sok marchewkowy jest taki. I ciasto marchewkowe jest takie. I w parze z groszkiem marchewka zawsze jest ognistego koloru.
Kto i dlaczego pozbawił marchewkę jej naturalnego koloru?
Słyszeliście historię o tym jak marchewka oddała kolor w sprawie politycznej?
Chęć przypodobania się władcy w przypadku poczciwej marchewki skończyło się w rezultacie dyktaturą koloru.
Bo cóż z tego, że pierwsza marchew była fioletowa. Miała korzenie afgańskie, ale kto by się tam pytał Afgańczyków o zdanie. Tym bardziej, że sprawa miała miejsce ponad 900 lat temu.
Chińczycy też nie mieli wiele do powiedzenia z swoimi kremowymi i żółtymi korzeniami marchewkowymi.
Od szesnastego wieku Holendrzy ustanowili, że kolor marchewki będzie idealny kolorystycznie z ich barwami narodowymi. Oranje. Czy to na cześć Willema van Oranje? W końcu był dla Holendrów bohaterem narodowym, stawiając czoło hiszpańskiej potędze Habsburgów.
W każdym razie od tego momentu nie tylko Holandia jest pomarańczowa ale i marchewka zyskała nową, można powiedzieć, historyczną barwę. Od tego momentu żółci, kremowi, czarni kuzyni marchewki zeszli do podziemia.
Zaczęła się i twa do dziś hegemonia pomarańczowej marchewki.
Nie mam nic przeciwko jej obecnemu kolorowi. W końcu nic tak dobrze nie robi na poprawę ducha zimą jak ogniste kolory. Szkoda tylko, że nie bardzo mamy wybór. A ja lubię mieć wybór.
Dziś ugotowałabym zupę krem w kolorze pomarańczy a jutro podałabym fioletową marchewkę z zielonym groszkiem.
Jeżeli więc napotkacie na swojej drodze fioletową lub białą marchewkę nie zastanawiajcie się nad jej losem. Po prostu ją kupcie a potem bawcie się kolorami na talerzu.




pomarańczowe i fioletowe tagliatelle

4 marchewki (kolor nie ma znaczenia)
skórka otarta z jednej pomarańczy
sok z jednej pomarańczy
2 łyżki masła
szczypta soli
2 łyżki cukru
do wyboru szczypta mielonego kuminu lub imbiru
oraz uprażone orzeszki np. piniowe

Marchewki obieramy obieraczką do warzyw. Potem je myjemy i osuszamy np. ręcznikiem papierowym. Tą samą obieraczką ścieramy kolejne paski marchewki. Ta metoda jest najskuteczniejsza i najłatwiejsza. Paski wychodzą cieniutkie i marchewka naprawdę wygląda jak szeroki makaron.
Zagotowujemy rondel z niewielką ilością wody (wody powinno być tyle by marchewka była przykryta). Do wody dodajemy szczyptę soli i łyżkę cukru.
Wrzucamy do wody marchewki (oddzielnie fioletową, oddzielnie pomarańczową) i gotujemy minutę.
Odcedzamy marchewki.
W rondlu rozgrzewamy masło i wlewamy sok pomarańczowy i strartą skórkę. Zagotowujemy i odparowujemy sos. Potem wrzucamy marchewkowe paski (również oddzielnie), wsypujemy resztę cukru. Gotujemy marchewkę do momentu aż większość soku wyparuje.
Teraz musimy użyć kubków smakowych. Od naszego gustu zależy czy dodamy cukru czy nie. Od nas zależy czy dodamy np. mielonego kuminu czy może mielonego imbiru. A może do każdego koloru dodamy inną przyprawę?
Czy zjemy makaron jako samodzielne danie? Wtedy świetnie przysłużą mu się np. podpieczone orzechy.
Jeżeli tagliatelle będą dodatkiem np. do ryby w pomarańczowym sosie, wystarczy posypać je np. tymiankiem.
Możliwości jest sporo. Bez względu na to czy marchewka jest kremowa czy czarna.




P.S.
A wiecie, że ziemniaki też mogą być fioletowe?


Smacznego