Jak spędzacie wakacje? Czy w ogóle koncepcja "wakacje" wchodzi w grę?
Ja marzę o wakacjach. Chciałabym wsiąść rano do samochodu, wbić adres do nawigacji, zapakować kanapki (zawsze jest tak samo: nie rób kanapek, po drodze coś zjemy. A potem, zaraz za granicami Śląska pada pytanie: a z czym masz kanapki? I jedna po drugiej znikają szybciej niż ja je zrobiłam) i ruszyć.
"Ziemia obiecana jest na końcu pustyni". Moja wakacyjna jest na końcu podróży. Najlepiej we Włoszech.
MMŻ pędzi jakby mu ktoś obiecał, że jeśli dojedzie bez postojów, to wygra sieneńskie Palio . Dobrze, że czasem trzeba zrobić siku. I na szczęście, jesteśmy uzależnieni od kawy.
Czasem, więc wyłamujemy się z sznurka samochodów i wpływamy na parking pełni nadziei na dobrą kawę i czysty kibelek. Im dalej, tym lepiej. Szczególnie w kwestii kawy.
Potem jest tylko lepiej. Chmury zostają za nami, a przed przednią szybą pojawia się wielka obietnica. Obietnica słońca, pięknych widoków, powalającego jedzenia i dolce farniente.
Och, jak mi tego brakuje. Tego czekania na wyjazd, pakowania toreb, składania kanapek, miłego dreszczyku na widok tablicy z napisem: Italia, pierwszego espresso przy autostradzie, i widoku odległej florenckiej katedry, widzianej po lewej stronie drogi.
Jak widzicie dalej w marzeniach nie sięgam. W mojej głowie wciąż jestem w drodze. Obawiam się, że gdybym zagłębiła się w szczegóły, natychmiast spakowałabym walizkę i porywając z pracy MMŻ, ruszyła na południe.
Cóż, dziś w cenie jest rozsądek. Nie wiem, czy zdrowy. Przymiotnik "zdrowy" wypowiadany jest dziś pół szeptem. A i z rozsądkiem często mamy problem. Bo czy rozsądne są tłumy nad morzem? Czy pełne pociągi służą naszemu zdrowiu? Czy urlop za wszelką cenę podyktowany jest zdrowym rozsądkiem? Czy nonszalancja w (nie)zakładaniu maseczek jest rozsądna?
Mamy problem i ze zdrowiem, i z rozsądkiem. I chyba nie jest to stan przejściowy.
Na razie będąc zdrową, rozsądnie wracam w myślach do poprzednich wakacji. Dobrze, że ludzie mają wyobraźnię i zawsze mogą się nią wesprzeć. Kto ma jej deficyty, niech pogrzebie w smartfonie. Tam na bank znajdzie dowody, że, kiedyś stał np. pod krzywą wieżą w Pizie i robił głupie miny.
No i trzeba pamiętać, że: "wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija".
Przepis powinien nawiązywać do wstępu. Ale czy koniecznie?
Włochy to kraina jedzenia tak dobrego, że gdybym chciała spotkać pana Boga przy kolacji, to szukałabym go w jakieś włoskiej restauracyjce. Trochę mu zazdroszczę, bo będąc w kilku postaciach, mógłby zjeść kilka kolacji jednocześnie.
Ja skupię się na jednej potrawie. Może moja wieś to nie Italia ale jest i słońce, i piękne widoki. O jedzenie sama zadbam....lub nasi sąsiedzi:))
Kalmary w pomidorach i białym winie
paczka (zazwyczaj) mrożonych kalmarów czyli jakieś 4-5 sztuk
1 czerwona cebula
1 łodyga selera naciowego
pół szklanki białego wytrawnego wina
4 łyżki dobrej oliwy
garść bazylii
garść pomidorków koktajlowych
kilka suszonych pomidorów
1 łyżeczka peperoncino (lub chilli)
sól, pieprz
Kalmary rozmrażamy, kroimy na kawałki.
Na patelni rozgrzewamy 2 łyżki oliwy i smażymy pokrojoną w kostkę cebulę. Po kilku minutach dorzucamy pokrojonego selera. Na koniec dodajemy kalmary. Smażymy aż zaczną się zwijać czyli jakąś minutę. Wlewamy wino i gotujemy aż się znacznie odparuje.
Wtedy dorzucamy pokrojone pomidorki i suszone pomidory. Zmniejszamy ogień, wlewamy ze dwie łyżki wody i wsypujemy przyprawy. Solimy oszczędnie, bo dosolić zawsze zdążymy.Przykrywamy patelnię i na malutkim ogniu gotujemy aż kalmary będą mięciutkie jak masło a pomidory zmienią się w sos.
Po zdjęciu z ognia wlewamy pozostałe 2 łyżki oliwy i porwaną bazylię. Posypujemy pieprzem. Mieszamy i próbujemy. Jeśli czegoś brakuje, to odpowiedni moment by to naprawić.
Potem już tylko mlaskanie i wycieranie talerza foccacią.
Smacznego