piątek, 24 listopada 2017

Czas huraganów i cudowna zupa ramen




Wiecie, że do świąt zostało 37 dni. Robicie już plany sylwestrowe? A może podsumowania? Jaki był kończący się rok?
Lato i jesień zapisały się pod znakiem huraganów. To był czas łamanych drzew, zalanych domów i skrajnej rozpaczy.
Uciekliśmy z domu pod lasem jakby front wojenny się zbliżał. Wywieźliśmy katar, zapalenie oskrzeli, dwa słoje suszonych grzybów i worek pytań bez odpowiedzi.
Huragany wymiatające śmieci z pod płotów i zrywające dachy nie ominęły i nas. Może nie wyrywały drzew i nie pozbawiły nas domu ale spowodowały zamęt, o którym nawet mi się nie śniło.
Trzeba być czujnym, to wiem na pewno. Brak czujności oznacza rękę w nocniku. Oznacza rewolucję. A rewolucja ciągnie za sobą ofiary.
Huragany nadciągają czasami znienacka. Rano świeci słońce a po południu załamujesz ręce nad zmarnowanym dobytkiem.
Po śniadaniu zanurzałaś bose stopy w miękkiej trawie a pod wieczór próbujesz utrzymać równowagę na lotnych paskach, potykając się o resztki tego, co zostało z twojego życia.
Trzymasz kurczowo klucze do domu a domu już nie ma.
Nie, nie, na martwcie się o mnie. Mnie nie dotknął kataklizm nieobliczalnej pogody.
Ale wiatr czasem wieje. Bronię się przed nim, otwieram wszystkie parasole jakie znajduję w domu. Lecz czy parasol chroni przed huraganem?
A do słonecznej wiosny daleko.

Podobno jest danie, które jest lekiem na całe zło świata.
Oprócz znanych mi i testowanych sposobów, ten był mi do tej pory obcy.
Nadszedł czas by poddać go próbie. Czy naprawdę ma moc uzdrawiania duszy i ciała?
Nie zaszkodzi spróbować. Nawet jeśli nie doznam umysłowego oświecenia i nirwany, ciepłe danie w deszczowy dzień ma moc promiennego uśmiechu.
Kto nie wierzy w cudowną moc kalorii niech posłucha tego. Przypomni sobie wtedy, że "muzyka jest dowodem na to, że są miejsca nie zrobione z kamienia".


Ramen czyli japońska zupa cudo 
To przepis dla cierpliwych. Uczciwie powiem, że zajęło mi trzy dni zrobienie tej zupy. Trochę z winy mojego ociągania a trochę z przyczyn technicznych.
Tak czy owak, przepis jest wielowątkowy i wielopoziomowy.
Nie jest to zupa, którą można machnąć w jedno popołudnie. Jest jednak warta każdej minuty jej poświęconej.
Nie wiem czy ma działanie magiczne ale na pewno jest smaczna.
Raz na długi czas można oddać jej trochę swego czasu.
Zapraszam.

pasta do zupy:
1 mała marchewka
pół małej cebuli
ćwiartka jabłka
pół łodygi selera naciowego
1 duży ząbek czosnku
60 ml rozpuszczonego klarowanego masła lub tłuszczu z gęsi
1 łyżka oleju sezamowego
1 łyżeczka startego imbiru
pół łyżeczki sosu sriracha
1 łyżka sosu sojowego
pół łyżeczki soli
pół łyżki tahini
150g pasty miso

Wieprzowina gotowana w sosie sojowym:

pół kg łopatki wieprzowej lub boczku bez kości
woda
3/4 szklanki ml ciemnego sosu sojowego
1 szklanka cukru
¼ szklanki mirinu
1 gałązka szczypioru, posiekanego
łyżeczka startego imbiru

Marynowane jajka:

3 jajka
¾ szklanki sosu sojowego
130 g cukru
1½ łyżeczki startego imbiru
1 zmiażdżony ząbek czosnku
¼ szklanki mirinu
2 łyżki płatków bonito

oraz:
płat nori,
szczypiorek,
2 szalotki,
szklanka oleju ryżowego lub innego roślinnego,
1,5 litra bulionu,
kilka grzybów mun
makaron ramen


Przygotowujemy pastę miso.
Cebulę, marchewkę, jabłko i łodygę selera kroimy. W malakserze rozdrabniamy warzywa (nie na miazgę, raczej z grubsza).
Rozgrzewamy łyżkę oleju i smażymy warzywa nie niedużym ogniu około 5 minut. Potem dodajemy sos sojowy, starty imbir i starty czosnek, srirachę i pół łyżeczki soli.
Po następnych 5 minutach wkładamy wszystko do malaksera plus pastę miso i tahini. Miksujemy na pastę, przekładamy do pojemnika i odkładamy do lodówki.

Przygotowujemy mięso.
Owijamy nicią mięso by przybrało ładny, zwarty kształt.
W garnku łączymy wszystkie składniki (wody dolewamy tyle, by całe mięso było przykryte) i gotujemy po przykryciem na małym ogniu do czasu aż mięso będzie miękkie czyli około 2 godzin. Po tym czasie wyłączamy ogień, studzimy mięso, nie wyjmując z zalewy. Schłodzone wkładamy do lodówki.
Jajka marynowane w sosie sojowym.
Zagotowujemy składniki marynaty, wyłączamy ogień i studzimy. Do wystudzonej marynaty wkładamy jajka ugotowane na pół twardo*(najlepiej użyć plastikowego pudełeczka z przykrywką). Papierowy ręcznik kładziemy na wierzch marynaty. Niech dobrze nasiąknie marynatą. Dzięki niemu jajka nie wypłyną na powierzchnię. Na wierzch sypiemy 2 łyżki płatków bonito. Wkładamy pojemnik z jajkami do lodówki. W marynacie jajka przechowujemy 2 dni.
  • By jajka były idealne wkładamy jajka o temperaturze pokojowej do zimnej wody. Stawiamy garnek na ogniu i zagotowujemy. Po trzech minutach wyłączamy ogień a po następnych dziesięciu wyjmujemy jajka z wody i przekładamy do zimnej wody. Potem obieramy ze skorupek.
Smażymy szalotki.
2 szalotki kroimy na cienkie plasterki. W niedużym rondelku rozgrzewamy olej (około pół szklanki)
Kiedy olej jest rozgrzany wrzucamy szalotkę. Powinna być zanurzona w gorącym oleju. Na niedużym ogniu smażymy szalotkę około 15 minut. Powinna powoli zmieniać kolor na złoty.
Usmażoną szalotkę wyjmujemy na papierowy ręcznik by ją odsączyć z nadmiaru tłuszczu.


Czas na podanie zupy.
W tym momencie potrzebny będzie zmysł organizacyjny. Dobrze jest przygotować sobie wszystkie części składowe zupy a potem tylko połączyć je w misce.
  1. Grzyby mun zalewamy gorącą wodą. Po 10 minutach stawiamy je na ogień i gotujemy 10 minut.Ugotowane, wyjmujemy z wody, w której się gotowały i kroimy na paseczki.
  1. Płat nori, smarujemy olejem i kroimy na trójkąty (tyle trójkątów i le miseczek z zupą) i prażymy na suchej patelni aż staną się chrupkie.
  2. Zagotowujemy bulion i dodajemy do niego 1 szklankę pasty miso*. Mieszamy i zagotowujemy krótko.
  3. Mięso wyjmujemy z marynaty i osuszamy papierowym ręcznikiem. Obsmażamy, zdejmujemy nici i kroimy w plasterki.
  4. Jajka również wyjmujemy z zalewy i kroimy na połówki.
  5. Gotujemy makaron, a ugotowany odcedzamy.
  6. Do misek kładziemy po porcji makaronu, zalewamy zupą.
  7. Na wierzch kładziemy jajka, plastry mięsa, pokrojone grzyby mun, smażoną szalotkę. Całość posypujemy szczypiorkiem. Na koniec wstawiamy kawałek nori.
*resztę pasty można przechować w lodówce przez tydzień lub zamrozić

Wierzcie lub nie ale ta zupa to jest moc. Tak bogatej i różnorodnej w smaku już dawno nie jadłam. Może się z nią równać tylko nasz 8 godzinny rosół lub wietnamskie pho.
Zdecydowanie polecam.

Kto ciekawy niech zajrzy tu i tu. Sama poezja.

wtorek, 14 listopada 2017

Gorzka pigułka i coś na osłodę czyli….naleśniki suzette







Gdyby urządzić ranking słów, najbardziej znienawidzonych przez facetów w tzw. codzienności jak myślicie, które zajęłoby miejsce na szczycie?
Wierność?
Pracowitość?
Trzeźwość?
Umiar?
Nie, moje drogie. Słowem, które wywołuje popłoch u każdego rasowego faceta jest "powtarzalność". Czyli czytaj: nuda, bezsens, nuda, nuda...
- Wakacje co roku u cioci Jolci (z braku tzw. środków)
- Codzienne odstawianie młodej do przedszkola (czasem zdarza się zapomnieć, że młoda wciąż siedzi na tylnym siedzeniu)
- Napełnianie zmywarki/opróżnianie zmywarki (na to znaleźli sposób: dwie zmywarki)
- Wynoszenie śmieci (znowu pełny kosz!!! Kiedy i czym ty to, kobieto napełniasz!!!)
- Rocznice (o zgrozo!!! Kiedy i która?!!!)
- Wizyty u mamusi (żony)
- Mówienie "kocham cię" (przecież wiesz....)
Jakoś cykliczne piątkowe spotkania z kolegami nie podlegają pod kategorię "powtarzalność".
No, ale oni załatwiają wtedy Bardzo Ważne Sprawy. Faceci w ogóle mają tylko BWS do załatwienia. Inne to zwykła strata czasu. Wbicie gwoździa czy wizyta u teściowej nie mieści się w grupie priorytetów. Zresztą jak tu porównywać ich życie z naszym. Przecież wiadomo, że u nich wszystko pisze się dużą literą.
A co z nami? Tu nas mam!
My uwielbiamy powtarzalność. Powtarzalność to nasze drugie ja. To nasza gwarancja bezpieczeństwa i spokoju.
Codzienny buziak na dzień dobry, herbata z mlekiem, koniecznie w tym samym kubeczku. Samochód parkujemy zawsze w tym samym miejscu, na kawę chodzimy do tej samej knajpki od liceum.
Nic tak dobrze nie uspokaja skołatanej duszy jak dobrze znana droga przez park. Ta sama połamana ławeczka, ta sama wiewiórka, może petów dziś więcej niż przedwczoraj.
Lubimy słuchane od lat te same piosenki i wciąż układamy ten sam pasjans.
Coś tam, ktoś bąknął, że powtarzalność to bezpieczeństwo.
Szybciutko zrobiłam ankietę u znajomych pań. Co jest dla nich najcenniejsze w związku? Zakładałam, że dla większości szczyt miłosnych uniesień nieco się już spłaszczył.
Otóż na siedem przetestowanych, sześć odpowiedziało: poczucie bezpieczeństwa. Bingo!
Ta jedna jest w świeżym związku i jej jeszcze tylko fikołki w głowie.
Czyli jednak. Co testosteron robi z człowiekiem?
Jak dajemy radę na co dzień nie oszaleć z pędzącym od zmiany do zmiany facetem?
Jakim sposobem on nie popadnie w letarg z nudów, między jednym wynoszeniem śmieci a drugim.
Jakim cudem gatunek ludzki jeszcze nie wymarł?
Gdyby się zastanowić, to różnic między nami jest więcej niż to na pierwszy rzut oka widać. I żadne poradniki, przewodniki, instruktaże, godziny szczerości z mamusią czy psiapsiółkami nie wyczerpują tematu.
Facet inny jest i basta. Ale żeby aż tak….?

Naleśniki suzette zrobię na przekór powyższemu tekstowi.
Powtarzalność powtarzalnością ale zrobienie suzette może grozić w najgorszym przypadku spalonym karmelem. Voila!




Naleśniki najlepsze z najlepszych czyli suzette:

Zakładam, że macie z przedwczoraj kilka więdnących naleśników. Macie też po dziurki w uszach(od kolczyków) wszelkiego rodzaju powideł, musów jabłkowych, dżemów truskawkowych i twarogów jakże patriotycznych.
Krótko mówiąc macie ochotę na odrobinę szaleństwa i niebezpieczeństwa. W takim razie to propozycja dla tych, łaknących adrenaliny.

kilka naleśników (bez wkładki)
Starta skórka z połowy pomarańczy
40 g drobnego cukru
40 g masła
sok z 2 małych pomarańczy
2 łyżki  Cointreau
2 łyżki  brandy
paseczki pomarańczy tzw. zest
kwaśna śmietana

Zaczynamy od górnego „c” i od razu idziemy na całość. Robimy karmel.
Na patelnię sypiemy drobny cukier. Na małym ogniu doprowadzamy go (nie dotykając) do złotego koloru.
Kiedy osiągniemy ten punkt, dodajemy masło i sok pomarańczowy. Zagotowujemy.
Wlewamy cointreau. Odparowujemy nieco sos by zgęstniał. Kładziemy na niego naleśniki poskładane w kopertę.
Polewamy brandy i podpalamy.
Ła! Znów ten dreszczyk emocji!
Kiedy ogień zgaśnie (wstrzymajcie się z gaśnicą i wzywaniem ukochanego na pomoc) przekładamy naleśniki na talerze.
Do sosu na patelni wrzucamy część skórek pomarańczowych i po chwili (niech będą ciepłe) polewamy sosem z pomarańczą naleśniki. Nonszalancko rozrzucamy po wierzchu skórki z pomarańczy i podajemy.
Kto ma barokowe upodobania, może postawić obok dzbanuszek z kwaśną śmietaną.





Smacznego


środa, 8 listopada 2017

Gdzie by tu wcisnąć kit czyli banana monkey bread

























Kawę sobie zrobiłam by nieco złagodzić gorzki smak porażki. Choć nie wiem czy kawa jest najlepszym pomysłem na gorzkość;)
Skąd smak porażki?
Otóż moi Kochani, kitowanie, ogólnie rzecz biorąc, nie jest łatwe. Trzeba być błyskotliwym, czujnym i w miarę przekonującym.
Nie sądziłam jednak, że do kitowania będą mi potrzebne silne ręce.
Ustrojstwo, które nabyłam by zgrabnym i wdzięcznym ruchem wcisnąć kit w dziury okienne, okazało się niewdzięcznym skurczybykiem.
Rusza się to to jak nienaoliwiony tłok. Ja się zapieram, a tu wyskakuje z dziurki gówienko wielkości koziego bobka. Porażka piękna jak rocznice smoleńskie.
Parapet uwalany w szarej masie, moje rękawiczki (doceńcie jaka jestem przezorna) przyklejone do szpachli. Ta ostatnia też jakby żyła swoim życiem bo nijak nie umiem wyrównać tego, co mi się cudem udało wcisnąć.
Ziąb na dworze, grupa kibiców na ulicy i ja miotająca zniewagi pod adresem okienników, znanego wszem i wobec "inżyniera" i MMŻ.
Co robię nie tak? Przecież teorię znam. To nie jest test na inteligencję? Choć czy ja wiem?
A muszę powiedzieć, że to moja druga próba. Obie niestety trudno zaliczyć do udanych.
Za pierwszym razem miałam tubkę kleju. Fachowiec sklepowy powiedział, że jest genialny (klej nie fachowiec). Mam jednak podejrzenia, że od razu się zorientował z kim ma do czynienia i wcisnął mi, nomen omen, kit.
Klej, jak łatwo się domyślić, skleił mnie z framugą, nożyk z gazetą, a szpachlę z tubką. Był wszędzie, tylko nie w dziurze.
Wtedy po raz pierwszy poważnie przeklęłam moich „fachowców” i jego kompanów.
Całe szczęście, że nie muszę okien oglądać od zewnątrz. Żenada.
Podsumowując: przetestowałam klej. Okazał się do kitu a na dodatek tubka starczyła tylko na połowę dolnej framugi.
Zaliczyłam próbę z Profesjonalnym Wypełniaczem Szczelin i tu ja dałam plamę na całej linii.
Choć może powinnam przeczytać instrukcję obsługi? Może w niej jest malutkim druczkiem napisane, że do tuby w komplecie dodają naoliwionego osiłka, który bicepsem swym trójgłowym i "palcoma" zręcznymi, w rytmie disco polo zapełni moje szczeliny (wciąż mówimy o oknach).
Porażka. Albo ja taka niemota, albo sprzęt do bani.
I tu następuje moment, kiedy w tle zaczyna rozbrzmiewać optymistyczna muzyka a kolory zdecydowanie się ożywiają. Pojawia się nadzieja.
Mam jeszcze chamską i prymitywną Zaprawę Murarsko Tynkarską. Ha, taka jestem przewidująca.
Chciałam być nowoczesna? Nie wyszło?
Trudno. Trzeba wrócić do wieków średnich i zamieszać beton z wodą. Jaja i krowią krew sobie daruję.
Obawiam się jedynie, że straty, które spowoduję przy tej, jakby nie było, brudnej robocie przewyższą wartość okien.
No cóż, zawsze będę mogła je wymienić.
Od tej wesołej (nie dla moich okien) historyjki mogę lekko i krotochwilnie przemknąć do przepisu na ciasto. Proszę bardzo. Nazwa nawet się dobrze wpasowała.


banana monkey bread

20 g niesolonego masła
112 ml letniego mleka
25 ml letniej wody
17 g drobnego cukru
10 g brązowego cukru
4 g drożdży
275 g mąki
sól
1 duży banan
syrop:
100 g masła
100 g brązowego cukru
1 łyżeczka cynamonu
forma okrągła o przekątnej 23 cm

Topimy 20 g masła i studzimy. Mieszamy z mlekiem, wodą, cukrami i drożdżami.
Mąkę przesiewamy i posypujemy solą. W środku robimy dołek i wlewamy mleko z dodatkami.
Mieszamy np widelcem by lekko połączyć składniki. Uruchamiamy mikser i nich on za nas zrobi brudną robotę. Niech zamiesza ciasto. Po około 10 minutach powinniśmy otrzymać piękną, lśniącą kulę ciasta.
Przykrywamy miskę i zostawiamy na godzinę by ciasto urosło.
Kiedy ciasto urośnie, odrywamy kawałki wielkości piłek golfowych i układamy w formie wyłożonej papierem do pieczenia. Układamy jedną warstwę (niezbyt ciasno, bo ciasto urośnie), polewamy syropem a na wierzch układamy plastry banana. Kładziemy następną warstwę ciasto, polewamy syropem i kładziemy banany.
Wypełnioną formę przykrywamy i odstawiamy na około 45 minut w ciepłe miejsce by ciasto jeszcze urosło.
Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni.
Pieczemy ciasto przykryte folią 35 minut. Powinno jeszcze urosnąć i nabrać złotego koloru. Jeśli brakuje mu koloru, zdejmujemy folię i pieczemy jeszcze 5 minut.
Upieczone i jeszcze ciepłe polewamy resztą syropu.
Nie mówcie mi, że w taki dzień jak dzisiaj, kiedy panuje niepodzielnie szarość, kawałek lepkiego bananowego ciasta nie poprawi nastroju. 





Smacznego