Czas wziąć się do roboty. Koniec
balowania i wstawania w okolicach dziesiątej.
Nieco koloryzuję ale kto chciałby
czytać o wstawaniu o siódmej.
Mrozy odeszły w zapomnienie, choinka
chyli się ku upadkowi a święta pozostawiły swoje ślady tu i
ówdzie. Szczególnie przy ubieraniu jeansów.
Siłownia, basen, bieżnia, joga? Hm,
może jutro.
Jak łatwo jest złożyć obietnicę a
jak trudno jest ją zrealizować. Mam nawet wrażenie, że obietnice
składane komuś dotrzymuje się łatwiej. Samego siebie łatwiej się
zwodzi (od jutra już na pewno). Samemu lżej przychodzi
usprawiedliwianie (przecież miałam ciężki dzień, należy mi się
nagroda).
Niedobrze jest zaczynać rok od
narzekania. Porzucam więc marudzenie i poszukam czegoś słodkiego
(znowu).
W wolnym czasie naoglądałam się
książek, przepisów, pięknych zdjęć. O dziwo, zamiast mnie to
zapędzić do kuchni, zatrzymało mnie z dala od niej.
W mojej kuchni rozpanoszyli się inni i
miałam mnóstwo radości obserwując jak trwają poszukiwania a to
gałki muszkatołowej, a to sosu pomidorowego. Zrobienie obiadu wśród
obcych szuflad i półek przypominało miejscami robotę szpiegowską.
Ja sama ze trzy razy zgubiłam cynamon. Za każdym razem kupowałam
nowy, bo skleroza pochowała pamięć o jego miejscu pobytu w
ciemnych zakamarkach.
Zostawienie Córki z zadaniem
ugotowania obiadu było czystą premedytacją, ale Dziecko twarde
jest i łatwo się nie poddaje. Co ja mówię: w ogóle się nie
poddaje. Dokopało się wszystkich elementów potrzebnych do
nakarmienia rodziny.
Dzisiaj znów zostaliśmy sam na sam
czyli moja kuchnia i ja.
Koniec wyręczania się potomstwem,
koniec z dodatkowymi rękami czyli moją Mamą.
I przyznam, że ten po świąteczny
rozruch idzie mi jak po grudzie.
Dzisiejszym ciastem udowadniam sobie, że nie zardzewiałam kompletnie.
Dwa słowa o cieście.
Na mojej liście marzeń gwiazdkowych
była Obfitość Yotam'a Ottolenghi. Nieoczekiwanie przed świętami dostałam bez
okazji Plenty More. I tak się nią upoiłam, że nawet nie
zauważyłam, że Dzieciątko zlekceważyło zamówienie na Obfitość
na mojej liście. Czy to ta sama książka? Coś mi mówi, że tak.
Czy Dzieciątko miało konszachty z
ofiarodawcą Plenty More?
Tak czy inaczej nowy Yotam nie tylko
stanął na półce ale został gruntownie przejrzany.
Ciasto upiekłam nie dlatego, że
jestem wyznawcą chałwy i orzechów. Wybór padł na nie, bo zdjęcie
w książce jest wyjątkowo smakowite.
Po upieczeniu okazało się, że nie
pomyliłam się w oczekiwaniu. Ciasto smakowało dokładnie tak jak
wygląda na zdjęciach u Yotama. Absolutnie genialnie.
Tylko to obieranie orzechów!
Chałwowo
orzechowe ciasto
(forma prostokątna 25 cm na 12cm)
nadzienie:
60 g masła
120 g niedbale połamanych orzechów
(bez skorupki oczywiście)
1 łyżeczka cynamonu
25 g ciemnego cukru muscavado
170 g dobrej chałwy, pokrojonej na 3
cm kostki
ciasto:
85 g miękkiego masła
80 g drobnego cukru
2 lekko ubite jajka
200 g mąki pszennej
3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
3/4 łyżeczki sody
130 g kwaśnej śmietany
szczypta soli
odrobina masła do posmarowania formy
Zaczynamy od przygotowania nadzienia.
Jeśli już uporaliście się z
łupaniem orzechów (są lepsze niż kupione w paczkach już bez
łupin, ale wymagają czasu i nieco siły), do rondelka kładziemy
masło i podgrzewamy do zbrązowienia.
Pilnujcie masła bo w błyskawicznej
przemianie jest podobne do karmelu. Docieramy do momentu, kiedy jest
złoty i pachnący a za sekundę mamy przed sobą cuchnącą
spalenizną czarną masę.
Masło topimy na niedużym ogniu i z
łatwością zauważymy moment, w którym ze złota zacznie się
zmieniać w bursztyn. No i ten zapach...lekko orzechowy, wspaniały.
Zdejmujemy masło z ognia i studzimy. Do przestudzonego dodajemy
cynamon i orzechy. Mieszamy i rozdzielamy do dwóch miseczek. Jedną
zostawiamy w spokoju a do drugiej dodajemy cukier muscavado.
Starajcie się rozetrzeć cukier palcami, bo ma tendencje do
zbrylania się. Mieszamy dokładnie z drugą częścią mieszanki
orzechowo maślanej.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.
Bierzemy się za ciasto.
Ubijamy na puch masło z cukrem.
Dodajemy jajka i miksujemy dokładnie.
Przesiewamy mąkę, proszek, sodę i
sól. Dosypujemy do mieszanki jajecznej na przemian z kwaśną
śmietaną. Ciasto będzie gęste i klejące.
Foremkę smarujemy odrobiną masła i
wykładamy papierem do pieczenia.
Do formy wykładamy połowę ciasta.
Będzie się kleić do łyżki ale jest na to rada. Łyżkę trzeba
zanurzać co pewien czas w wodzie. Wygładzamy ciasto i sypiemy na
nie część orzechów z cynamonem i masłem. Rozprowadzamy
sprawiedliwie po powierzchni. Na orzechy rozsypujemy kostki chałwy.
Teraz czeka nas cięższe zadanie:
przykrycie tej warstwy drugą częścią ciasta. Tutaj znów pomoże
nam zwilżona wodą łyżka.
Kiedy już cała chałwa zostanie
schowana pod ciastem, czas na wysypanie drugiej porcji orzechowej
masy, tej z cukrem muscavado. Tę również rozprowadzamy równo i
wkładamy ciasto do piekarnika.
Przepis książkowy mówi aby piec
ciasto 45 minut. Moje potrzebowało godziny, by patyczek kontrolny
wyszedł czysty.
Po upieczeniu zostawiamy ciasto 20
minut. Potem delikatnie wyjmujemy je z foremki i zdejmujemy papier.
Pozwalamy mu całkowicie wystygnąć na
kratce. Chłodne możemy przechowywać w woreczku. Następnego dnia
jest idealne.
Kiedy trzeciego dnia został tylko
jeden kawałek (troszkę już był zeschnięty), upiekłam go w
tosterze, posmarowałam masłem i polałam miodem. Wiem,
wiem...rozpusta i to na dodatek po świętach. Ale wierzcie mi,
wyrywaliśmy sobie z MMŻ każdy kawałek prawie z nienawiścią.
Chyba na niedzielę znów zaopatrzę
się w chałwę.
Smacznego