sobota, 30 stycznia 2016

Niech gra muzyka czyli szybki torcik pinacolada




















Dziś bez wstępów lirycznych bo jest sobota i czas najwyższy czerpać radość z leniwego przedpołudnia, nieśpiesznej kawy i towarzystwa MMŻ.
Co prawda małżonek mój sprawił sobie wczoraj prezent i jest dziś nim pochłonięty ale prezent jest niejako uzupełnieniem wolnej soboty. Dzięki niemu słuchamy sobie muzyczki.
O zachwycie MMŻ niech świadczy fakt, że wstał dziś wcześniej ode mnie. Za to do śniadania grało nam nareszcie to, czego sami chcieliśmy słuchać.
Niech żyje technologia i dobra muzyka!
Nie przynudzam, bo co tam będziecie siedzieć przed komputerem skoro można posłuchać np. Steve'a Hacketta i poczytać książkę bez wyrzutów sumienia.












Biały torcik pinacolada

(Foremka okrągła o średnicy 17 cm lub 3 małe o średnicy 12 cm)
spód kruchy:

1 szklanka ciastek owsianych
3 łyżki topionego masła

krem kokosowy:

1 szklanka mascarpone
1 puszka mleczka kokosowego (tylko gęsta część)
200 ml kremówki
1 łyżka żelatyny
3 łyżki cukru pudru

2 galaretki pinacolada (kupione w Kaufandzie)
ananas do dekoracji

Ciastka mielimy w blenderze na okruchy. Wlewamy wystudzone masło i miksujemy kilka sekund.
Otrzymamy ciasto podobne do mokrego piasku. Wykładamy nim małe foremki lub jedną większą.
Chłodzimy pół godziny w lodówce.

W tym czasie przygotowujemy krem kokosowy.
Zalewamy żelatynę 2 łyżkami wody by napęczniała. Potem stawiamy miseczkę z żelatyną na garnek z gotującą się wodą. Żelatyna się pięknie rozpuści.
Płynną żelatynę odstawiamy na bok by nieco wystygła.
Ubijamy śmietanę kremówkę. Dodajemy cukier puder.
W osobnej misce miksujemy mascarpone z kremem kokosowym (rzadszą część mleczka kokosowego możemy użyć do zrobienia porannego smoothies).
Łączymy ubitą śmietanę z kremem kokosowym.
Do schłodzonej żelatyny dodajemy łyżkę kremu. Mieszamy dokładnie. Dodajemy jeszcze łyżkę kremu. I znów mieszamy.
Teraz możemy wymieszać resztę kremu z oswojoną żelatyną. Jest duża szansa, że się nie zetnie przedwcześnie.

Wyjmujemy spody ciasta z lodówki. Nakładamy krem do foremek i znów wstawiamy do lodówki.
Galaretki rozpuszczamy w 2 szklankach wrzątku. Kiedy wystygnie, wylewamy ją na zastygły krem kokosowy.
Wstawiamy do lodówki.
Gotowe ciasto dekorujemy śmietanowymi rozetkami i cząstkami ananasa.





Idźcie i cieszcie się sobotą. Smacznego

czwartek, 28 stycznia 2016

Empanadas czyli narada w Pentagonie


























Dawno, dawno temu. Może nie tak dawno jak w Kopciuszku ale na tyle dawno, że dzieci zdążyły urosnąć i mieć swoje dzieci, miałam zeszycik. Był brzydki, z wyjątkowo burą, plastikową okładką.
Wtedy wszystko było buro szare, od małych fiatów po zeszyty szkolne.
Ale w fiatach jeździli całkiem weseli ludzi a zeszyty kryły w sobie cenne skarby.
Wybaczcie, że nie wspomnę o matematycznych czy biologicznych mądrościach szkolnych.
Mój brzydki zeszyt trzymał się z dala od wszelkich szkolnych treści.
Był przeznaczony do wyższych celów. W nim kryły się tajemnice wydarte światu.
Jeśli spodziewacie się teraz, że dowiecie się kto zabił Kennedy'ego lub czy strefa 51 widziała kiedyś obcych, to muszę was rozczarować.
Żadne spiski i tajne sprawki zimnej wojny, lądowania na księżycu czy potwora z Loch Ness nie znajdą tu wyjaśnienia.
Zeszyt zawierał przepisy kulinarne. Niektóre miały całkiem zagadkowe nazwy: Kupa Ewy, Pijany Izydor, Fuga placek, Czarna masa...
Wszystkie, absolutnie wszystkie miały swoich znanych mi autorów. Nie z telewizji czy kina. Nie, nie... autorami były moje koleżanki, znajome, mamy koleżanek, ciocie i babcie.
I każdy przepis poznałam organoleptycznie. Nieco zmieniając klasyka mogę powiedzieć, że: veni, vidi, comedi czyli przybyłam, zobaczyłam, zjadłam.
Zapisywanie przepisów przypominało czasem pisanie palcem po wodzie. Jak nakłonić 86 letnią babcię koleżanki by podała mi proporcje na placek kiślowy?
Ona piekła go od zawsze tak jak robiła go jej babcia. Proporcje? A co to są proporcje?
Męczyłyśmy się i ona, próbując ująć w karby historię, i ja mając nadzieję, że placek kiślowy nie zmieni się w moich rękach w bombę zapalającą.
Różnie bywało z efektami końcowymi. Niektóre przepisy nie lubią nonszalancji. Wszystkie próby upieczenia czegoś z drożdżami w tamtych czasach kończyły się produktem końcowym w postaci cegły. Długo potem nie odważyłam się eksperymentować z drożdżami.

Potem pojawiły się pierwsze książki kulinarne, jedna przeprowadzka, druga. I zeszycik przepadł.
Odnalazł się przy okazji kolejnych przenosin.

Lubię napotykać na drodze pamiątki z przeszłości. Takie, które młodsza Ja pozostawiła dzisiejszej Mnie. Jestem ciekawa takich spotkań, bo zeszyt ze starymi przepisami na zupę czy album ze zdjęciami działają jak maszyna czasu. Dziwią, zaskakują, wzruszają a nawet zawstydzają. Może też wyjaśniają skąd wzięło się uwielbienie dla tego a niechęć do czegoś innego.

W zeszycie znalazłam przepis na pizzę. W czasach, z których pochodzi moja pierwsza „książka kucharska” pizza była mało precyzyjnym pojęciem. Większość z nas więcej o niej słyszała niż ją jadła.
Kombinacje jak upiec coś na kształt pizzy przypominały czasami burzę mózgów w Pentagonie.
Aż pewnego dnia jedna z moich koleżanek obwieściła sukces. Udało się. Wszyscy zaproszeni na degustację byli wniebowzięci.
Nie pamiętam jak smakowała ale przepis mam.
I pomyślałam (teraz mam coś na kształt wyobraźni kulinarnej), że ten przepis można by użyć do innych celów.
Tak urodziło się po raz drugi ciasto o dość wszechstronnym zastosowaniu.
Po raz kolejny udowodniłam samej sobie, że historia ma znaczenie.


























Drugie wcielenie ciasta na pizzę (nieco zmodyfikowane) czyli

Empanadas
na około 30 pierogów

1,5 szklanki mąki pszennej
2 łyżki mąki kukurydzianej
pół łyżeczki soli
70 g margaryny
70 g masła
100 g serka kremowego (np. philadelphia)

nadzienie:
mięso z grillowanego kurczaka
kawałek chorizo
1 cebula
2 ząbki czosnku
1 łyżeczka wędzonej papryki
2 łyżki świeżej kolendry
pieprz
olej do smażenia

Podsmażamy na oleju pokrojoną cebulę i czosnek. Dorzucamy drobno pokrojone chorizo i posypujemy papryczką wędzoną. Smażymy aż cebula będzie miękka.
Kurczaka kroimy na kostkę i dodajemy do reszty składników. Pieprzymy.
Zostawiamy do wystygnięcie i mieszamy z kolendrą.

Schłodzone masło i margarynę kroimy w kostkę. Przesiewamy mąki, mieszamy z solą i wsypujemy do masła. Dodajemy serek. Siekamy wszystko nożem lub miksujemy mikserem do połączenia się składników.
Zagniatamy ciasto, rozpłaszczamy na placek i wkładamy do torby foliowej. Chłodzimy godzinę w lodówce.
Schłodzone ciasto wyjmujemy z lodówki i rozwałkowujemy na grubość ciasta na pierogi.
Wykrawamy koła wielkości np. szklanki
Kładziemy łyżkę nadzienia. Brzeg pieroga smarujemy wodą i sklejamy. Brzegi zawijamy jak falbankę lub ściskamy widelcem.
Zostawiamy pierogi na 10 minut. Potem smarujemy je rozmąconym jajkiem,
W tym czasie rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia. Na papierze umieszczamy pierogi i wsuwamy do piekarnika.
Pieczemy 20 minut, aż będą złote i rumiane.

Podajemy z sosem pomidorowym lub skropione sokiem z limonki.



piątek, 22 stycznia 2016

Jak trudno dotrwać do świtu czyli makowa tradycja pod postacią makowca
























Sytuacja była dramatyczna. Stał chwiejąc się z wyczerpania. Oczekiwanie i długi okres niejedzenia były ponad jego możliwości. A czas płynął tak wolno. Co prawda przez zaciemnione okna zaczęła się sączyć szarość, ale na razie nic nie wskazywało na to, by jego sytuacja miała ulec zmianie. Nikt, zupełnie nikt nie interesował się jego losem. A on umierał. Z głodu.
Jak można być tak okrutnym i skazywać go na takie męki.
Czasami miał nadzieję, ze jego przeciągłe jęki skruszą mur ciszy i bezruchu. Jednak ciągle nic się nie działo.
Nie miał już sił. Ich resztkę zużył na beznadziejne wpatrywanie się ciemność.
Postanowił spróbować jeszcze raz. Może jeśli skoczy na głowę, to ktoś w końcu zareaguje.
Skoczył i usłyszał, ze nareszcie ktoś się obudził. Niestety tylko po to, by rzucić w niego kolejnym przedmiotem.
To koniec. Usiadł i pogodził się z losem. Skoro ich serca są z kamienia, to pierwszym na co natkną się rankiem będą jego zwłoki.

Kilka minut później zadzwonił budzik.
  • O, Lolo, ty znów pilnujesz zegarka? Tak, tak, wiem. Pewnie umierasz z głodu? Jakżeby mogło być inaczej, skoro od kolacji minęło już z dziewięć godzin!

Wszystkie troski zmyły się w jednej chwili. Długo wyczekiwany głos oznaczał, że za chwilę rozlegnie się najukochańszy dźwięk: stukot miski o kamienny blat. Jeszcze tylko zaszura szuflada a potem otworzą się niebiosa. Zadarty ogon to wystarczający dowód na to, że śmierć głodowa tym razem przeszła bokiem. Napełnianie michy to najważniejszy moment dnia. Tylko potem znów widmo śmierci głodowej do kolacji.... Och, ciężkie jest życie domowego pieszczocha!

Taki wpis do pamiętnika mógłby codziennie robić mój kot.





Makowiec jak najbardziej tradycyjny

spód:
forma 23 na 33 cm

1,5 szklanki mąki
100 g masła
1 jajko
2 łyżki cukru pudru
1 łyżka kwaśnej śmietany
1 łyżeczka proszku do pieczenia.

Wszystkie składniki utrzeć. Nie przejmujcie się, że nie łączą się w całość. Tymi okruchami wysypujemy formę i lekko przyciskamy je ręką. Wkładamy do lodówki.

masa makowa:

700 g mielonego maku
pół litra mleka
3 łyżki cukru
3 łyżki miodu
pół szklanki rodzynków
pół szklanki płatków migdałowych
2 łyżki kandyzowanej skórki pomarańczowej
4 jajka
1 łyżka płynnego masła

kruszonka:

pół kostki zimnego masła
1 szklanka mąki
4 łyżki drobnego cukru

Zalewamy mak wrzącym mlekiem i dokładnie mieszamy. Dodajemy, miód, i masło i znów mieszamy.
Dorzucamy rodzynki, skórkę pomarańczową i migdały. Mieszamy. Ubijamy żółtka z cukrem na jasny krem i dodajemy do maku.
Ubijamy białka na sztywno i delikatnie łączymy z masą makową.
Masę wykładamy na kruchy spód, wyjęty z lodówki.

Palcami rozcieramy składniki kruszonki i posypujemy masę makową.

Piekarnik rozgrzewamy do 185 stopni i pieczemy makowiec 50 minut.
Po upieczeniu zostawiamy by wystygł w piekarniku.
Posypujemy cukrem pudrem.




Byłam pewna, że makowiec nie leży w kręgu kocich zainteresowań. Myliłam się. Jeżeli do kolacji zostało jeszcze półtorej godziny, to nawet makowiec może uratować kocie życie.


Smacznego

wtorek, 19 stycznia 2016

Kokosowe pancakes z syropem klonowym i nieświeże wiadomości


























Miniony tydzień był smutny dla świata. Takie tygodnie powinny być zakazane pod groźbą zesłania.
W piątek postanowiłam nie kupować gazety i nie włączać komputera.
Może to dziecinne ale chociaż w ten sposób chciałam się ustrzec przed ewentualnymi kolejnymi złymi wieściami.
Upłynął tydzień i kolejne newsy przykryły gorące jeszcze niedawno wieści.
Czy tylko mnie się wydaje, czy coraz mniej przywiązujemy się do „świeżych” dziś wiadomości.
Jak tu przetrawić jedno, skoro po piętach depcze mu już drugie?
Jak przejmować się Syrią, kiedy nastał czas Ukrainy?
Kto pamięta o zamachach w Paryżu, jeżeli bomba wybuchła w Indonezji?
Przelatują wiadomości przez nasze głowy jak przysłowiowy pasek na kanałach informacyjnych. Do żadnego nie przywiązujemy specjalnej uwagi i wagi. Przecież to, czym dziś żyje medialny świat jutro będzie już nieświeże, zjełczałe. Nie jestem pewna czy to dobra droga.
Ilość wiadomości pchająca się nam w uszy i oczy jest porażająca. Wyobraźcie sobie, że każda z nich ma rozmiar kartki z zeszytu. Zamieńcie newsy na kartki. Co zobaczycie? Pokój zasypany papierem. Po tygodniu nie będzie można w nim znaleźć drzwi i okien.
Czy potrafimy selekcjonować wiadomości? Jak śmieci?
Ha,ha, ha....ze śmieciami nie dajemy sobie rady a co dopiero z wiadomościami.
Jak tu odmówić sobie zajrzenia na Pudelka by podejrzeć jakie skarpetki ma na nogach dziś pani S.
Nie ma mowy. Bez tej wiedzy dzień byłby niepełny. Czy jutro będziemy pamiętać o tych nieszczęsnych skarpetkach? Na szczęście nie. Niestety, nie będziemy też pamiętać wielu innych, może bardziej przydatnych wiadomości.
Kiedyś zastanawiałam się dokąd udają się wszystkie wypowiedziane słowa. Bo przecież słowo to energia. Wylatując z naszych ust przestają być naszą własnością. Zyskują wolność. Ilość wypowiadanych codziennie słów na świecie jest niepoliczalna. Szkoda by było marnować taki potencjał. Może gdzieś znajdują zastosowanie wypowiedziane słowa?
Czy może są jak dym, powoli rozpływający się w powietrzu?
Są na szczęście ludzie i przedsięwzięcia, pozostawiające coś więcej niż mgliste wspomnienie. Zostawiają płyty, książki, spektakle, role. Pamięć o sobie. Na szczęście.

Pancakes też są warte zapamiętania. To placuszki w tysiącach wariantów. Każdy dom ma swój przepis. I swoje dodatki. I założę się, że każdy uważa swoje pancakes za najlepsze na świecie. I tak trzymać.




Kokosowe pancakes z syropem klonowym

1 szklanka mąki pszennej
pół szklanki mąki kokosowej
2 jajka
220 ml mleka (może być migdałowe lub kokosowe)
70 g stopionego i wystudzonego masła
ćwierć łyżeczki soli
2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżki cukru pudru

olej kokosowy do smażenia

Mieszamy wszystkie suche składniki i przesiewamy je do miski.
W osobnej misce miksujemy wszystkie mokre składniki.
Mokre składanki wlewamy do suchych. Miksujemy by nie było grudek. Jeśli ciasto jest za rzadkie, dosypujemy nieco mąki. Jeśli jest za gęste, dolewamy odrobinę mleka. Gęstością powinno przypominać śmietanę.
Odstawiamy na 15 minut.
Na patelni rozgrzewamy łyżkę oleju. Kładziemy łyżką porcje placuszków. Smażymy na złoto na średnim ogniu i odwracamy na drugą stronę.
Upieczone pancakes układamy na talerzu w zgrabny stosik i polewamy syropem klonowym lub miodem. Lubię podać do nich karmelizowane banany. W wersji wyrafinowanej można położyć na nich wysmażony plaster boczku. Totalna rozpusta!


















































Smacznego i samych dobrych wiadomości

czwartek, 14 stycznia 2016

Nigdy nie mów nigdy czyli cud sałatka z brukselki

























Moje kontakty z brukselką są....zerowe. Grzebałam w pamięci i za żadne skarby nie mogłam sobie przypomnieć kiedy miałam z nią ostatnio do czynienia. Obawiam się, że było to w zeszłym stuleciu.
Nie tęskniłam za nią, bo w moim rankingu największych świństw smakowych, brukselka zajmowała miejsce na podium.
Czasami, ktoś wyrażał się o niej entuzjastycznie ale ja swoje wiedziałam Brukselka nie może być smaczna.
Jestem na bakier z większością kapust ale brukselka to całkiem inna kategoria. Niejadalna.
Przynajmniej do dzisiaj.
Nie ukrywam, że dzisiejszą bohaterkę opowiadania oglądałam zawsze z przyjemnością. Nie, nie ma w tym żadnego zgrzytu. Nigdy nie przyglądałam jej się jako obiektowi do zjedzenia. Raczej miała dla mnie wartość tylko ze względu na walory estetyczne. Zarówno jej kolor jak i zgrabne, krągłe kształty przyciągały moje oko. Ale zjeść to, to? Nigdy w życiu!
Niewiele jest produktów, w stosunku do których byłabym równie kategoryczna. Brukselce mówiłam zawsze stanowcze „nie”.
Tkwiłam w tym zacietrzewieniu, przyzwyczajona do swoich niechęci, kiedy złapałam się pewnego dnia na tym, że strona, którą czytam to opis sałatki z ...brukselki?!
Co mi szkodzi? Przeczytać zawsze mogę. Potem poczytam o paju z dorszem.
Otóż moi kochani, ten przepis stał się momentem zwrotnym w moim niebrukselkowym życiu.
Zazwyczaj, czytając przepis, w mojej głowie mieszają się składniki. Wyobraźnia podpowiada mi smaki i zapachy. Jeśli tak się nie dzieje, to są dwie możliwości: albo jestem chora albo przepis mnie nie zainteresował.
W przypadku zagapienia się na przepis z brukselką moja wyobraźnia ruszyła. Nie oglądając się na zatwardziałą wrogość do małej kapustki czułam zapach i smakowałam niuanse.
Co było zrobić?
Dyskutować z własną intuicją nie mam zwyczaju. Ona zazwyczaj wie lepiej.
Tak na stole pojawiła się sałatka z brukselki.
Musielibyście widzieć minę MMŻ, kiedy postawiłam przed nim miskę. Założę się, że przemknęła mu myśl, że ktoś mu podmienił żonę.
Nigdy nie mów nigdy... tak tak, panie Bond. Nawet jeśli to dotyczy tylko małej kapustki.




Pieczona brukselka z grapefruitem i anyżem
(wg Plenty More - Yottama Ottolenghi)
70 g cukru
2 pałeczki cynamonu
3 anyżowe gwiazdki
3 łyżki soku z cytryny
połówka pomelo lub grapefruita
pół kilograma brukselki
4 szalotki, pokrojone w ćwiartki
4 łyżki oliwy z oliwek
sól
pieprz
liście kolendry

Zaczynamy pracę na sałatką od zagotowania 70 ml wody z cukrem, cynamonem, anyżem i łyżką soku z cytryny.
Gotujemy przez minutę i odstawiamy do wystudzenia.

Obieramy grapefruita. Pozbywamy się skórki i białych błonek. Róbcie to nad talerzem, bo soki będą potrzebne. Dzielimy miąższ na cząstki i wkładamy do wystudzonej wody z cukrem i cynamonem. Zostawiamy na godzinę.

W drugim garnku zagotowujemy wodę i do wrzątku wrzucamy brukselkę i ćwiartki szalotki. Blanszujemy 2 minuty i odcedzamy. Przelewamy zimną wodą, by przerwać proces gotowania.
Brukselkę kroimy na pół.
Rozgrzewamy piekarnik do 220 stopni i wykładamy blachę papierem do pieczenia.
Brukselkę i szalotkę wykładamy na papier, polewamy łyżką oliwy, solimy i wstawiamy do piekarnika. Pieczemy 15 - 20 minut aż lekko się zbrązowi na brzegach.
Upieczoną pozostawiamy do wystygnięcia.

Aby podać sałatkę, wyjmujemy cynamon i anyż z soku. Lekko odsączamy cząstki grapefruita.
W misce mieszamy brukselkę, szalotki, grapefruit i liście kolendry. Polewamy resztą oliwy i soku z cytryny i 1 łyżką marynaty anyżowej. Solimy szczyptą soli i pieprzymy.

Nie wierzyłam, że kiedykolwiek to powiem: brukselka jest świetna.






Smacznego

piątek, 8 stycznia 2016

Chałwa, orzechy, ciasto czyli wracam do garów

























Czas wziąć się do roboty. Koniec balowania i wstawania w okolicach dziesiątej.
Nieco koloryzuję ale kto chciałby czytać o wstawaniu o siódmej.
Mrozy odeszły w zapomnienie, choinka chyli się ku upadkowi a święta pozostawiły swoje ślady tu i ówdzie. Szczególnie przy ubieraniu jeansów.
Siłownia, basen, bieżnia, joga? Hm, może jutro.
Jak łatwo jest złożyć obietnicę a jak trudno jest ją zrealizować. Mam nawet wrażenie, że obietnice składane komuś dotrzymuje się łatwiej. Samego siebie łatwiej się zwodzi (od jutra już na pewno). Samemu lżej przychodzi usprawiedliwianie (przecież miałam ciężki dzień, należy mi się nagroda).
Niedobrze jest zaczynać rok od narzekania. Porzucam więc marudzenie i poszukam czegoś słodkiego (znowu).
W wolnym czasie naoglądałam się książek, przepisów, pięknych zdjęć. O dziwo, zamiast mnie to zapędzić do kuchni, zatrzymało mnie z dala od niej.
W mojej kuchni rozpanoszyli się inni i miałam mnóstwo radości obserwując jak trwają poszukiwania a to gałki muszkatołowej, a to sosu pomidorowego. Zrobienie obiadu wśród obcych szuflad i półek przypominało miejscami robotę szpiegowską. Ja sama ze trzy razy zgubiłam cynamon. Za każdym razem kupowałam nowy, bo skleroza pochowała pamięć o jego miejscu pobytu w ciemnych zakamarkach.
Zostawienie Córki z zadaniem ugotowania obiadu było czystą premedytacją, ale Dziecko twarde jest i łatwo się nie poddaje. Co ja mówię: w ogóle się nie poddaje. Dokopało się wszystkich elementów potrzebnych do nakarmienia rodziny.
Dzisiaj znów zostaliśmy sam na sam czyli moja kuchnia i ja.
Koniec wyręczania się potomstwem, koniec z dodatkowymi rękami czyli moją Mamą.
I przyznam, że ten po świąteczny rozruch idzie mi jak po grudzie.
Dzisiejszym ciastem udowadniam sobie, że nie zardzewiałam kompletnie.
Dwa słowa o cieście.
Na mojej liście marzeń gwiazdkowych była Obfitość Yotam'a Ottolenghi. Nieoczekiwanie przed świętami dostałam bez okazji Plenty More. I tak się nią upoiłam, że nawet nie zauważyłam, że Dzieciątko zlekceważyło zamówienie na Obfitość na mojej liście. Czy to ta sama książka? Coś mi mówi, że tak.
Czy Dzieciątko miało konszachty z ofiarodawcą Plenty More?
Tak czy inaczej nowy Yotam nie tylko stanął na półce ale został gruntownie przejrzany.
Ciasto upiekłam nie dlatego, że jestem wyznawcą chałwy i orzechów. Wybór padł na nie, bo zdjęcie w książce jest wyjątkowo smakowite.
Po upieczeniu okazało się, że nie pomyliłam się w oczekiwaniu. Ciasto smakowało dokładnie tak jak wygląda na zdjęciach u Yotama. Absolutnie genialnie.
Tylko to obieranie orzechów!



Chałwowo orzechowe ciasto 
(forma prostokątna 25 cm na 12cm)

nadzienie:
60 g masła
120 g niedbale połamanych orzechów (bez skorupki oczywiście)
1 łyżeczka cynamonu
25 g ciemnego cukru muscavado
170 g dobrej chałwy, pokrojonej na 3 cm kostki

ciasto:
85 g miękkiego masła
80 g drobnego cukru
2 lekko ubite jajka
200 g mąki pszennej
3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
3/4 łyżeczki sody
130 g kwaśnej śmietany
szczypta soli
odrobina masła do posmarowania formy

Zaczynamy od przygotowania nadzienia.
Jeśli już uporaliście się z łupaniem orzechów (są lepsze niż kupione w paczkach już bez łupin, ale wymagają czasu i nieco siły), do rondelka kładziemy masło i podgrzewamy do zbrązowienia.
Pilnujcie masła bo w błyskawicznej przemianie jest podobne do karmelu. Docieramy do momentu, kiedy jest złoty i pachnący a za sekundę mamy przed sobą cuchnącą spalenizną czarną masę.
Masło topimy na niedużym ogniu i z łatwością zauważymy moment, w którym ze złota zacznie się zmieniać w bursztyn. No i ten zapach...lekko orzechowy, wspaniały. Zdejmujemy masło z ognia i studzimy. Do przestudzonego dodajemy cynamon i orzechy. Mieszamy i rozdzielamy do dwóch miseczek. Jedną zostawiamy w spokoju a do drugiej dodajemy cukier muscavado. Starajcie się rozetrzeć cukier palcami, bo ma tendencje do zbrylania się. Mieszamy dokładnie z drugą częścią mieszanki orzechowo maślanej.

Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.

Bierzemy się za ciasto.
Ubijamy na puch masło z cukrem. Dodajemy jajka i miksujemy dokładnie.
Przesiewamy mąkę, proszek, sodę i sól. Dosypujemy do mieszanki jajecznej na przemian z kwaśną śmietaną. Ciasto będzie gęste i klejące.
Foremkę smarujemy odrobiną masła i wykładamy papierem do pieczenia.
Do formy wykładamy połowę ciasta. Będzie się kleić do łyżki ale jest na to rada. Łyżkę trzeba zanurzać co pewien czas w wodzie. Wygładzamy ciasto i sypiemy na nie część orzechów z cynamonem i masłem. Rozprowadzamy sprawiedliwie po powierzchni. Na orzechy rozsypujemy kostki chałwy.
Teraz czeka nas cięższe zadanie: przykrycie tej warstwy drugą częścią ciasta. Tutaj znów pomoże nam zwilżona wodą łyżka.
Kiedy już cała chałwa zostanie schowana pod ciastem, czas na wysypanie drugiej porcji orzechowej masy, tej z cukrem muscavado. Tę również rozprowadzamy równo i wkładamy ciasto do piekarnika.
Przepis książkowy mówi aby piec ciasto 45 minut. Moje potrzebowało godziny, by patyczek kontrolny wyszedł czysty.
Po upieczeniu zostawiamy ciasto 20 minut. Potem delikatnie wyjmujemy je z foremki i zdejmujemy papier.
Pozwalamy mu całkowicie wystygnąć na kratce. Chłodne możemy przechowywać w woreczku. Następnego dnia jest idealne.
Kiedy trzeciego dnia został tylko jeden kawałek (troszkę już był zeschnięty), upiekłam go w tosterze, posmarowałam masłem i polałam miodem. Wiem, wiem...rozpusta i to na dodatek po świętach. Ale wierzcie mi, wyrywaliśmy sobie z MMŻ każdy kawałek prawie z nienawiścią.
Chyba na niedzielę znów zaopatrzę się w chałwę.




























Smacznego

niedziela, 3 stycznia 2016

Flan karmelowy i kolejny dobry początek

























I już. Znów mamy czyste konto. Wystarczyło dotrwać do północy, trochę powrzeszczeć, wypić szampana, poprzytulać się z tym i tamtym i pewną ręką skreślić krótki numer 2015.
Po tych symbolicznych czynnościach możemy się poczuć rześko, świeżo i całkiem niewinnie. Przecież zaczynamy wszystko na nowo. Stare grzechy się nie liczą. Niespełnione obietnice odchodzą do lamusa. Niespłacone kredyty do pierwszego ponaglenia nie istnieją. Cieszymy się naszym entuzjazmem i nowymi zobowiązaniami, w których realizację święcie wierzymy.
Mijające lata niczego nas nie uczą. Pierwszego stycznia powinien mieć drugą nazwę: „ dzień świstaka”. Nie macie uczucia deja vu? Nie mówcie, że nie idziecie co roku tą samą ścieżką. Impreza, suknia, oko, szampan, balonik, „ona tańczy dla mnie”, cmoki, życzenia, lekki szumek w głowie rankiem.

U mnie było nieco inaczej. Wpłynęłam w nowy rok na kanapie, w ciepłych skarpetkach i z MMŻ obok. I wybraliśmy ten sposób najzupełniej świadomie. Zero spinania się i przymuszania do czegokolwiek. Zrobiliśmy przegląd Sylwestrów Naszego Życia i doszliśmy do wniosku, że czas spróbować czegoś innego.
Nagadaliśmy się jak rzadko, pochyliliśmy się nad tłumem (podglądniętym za pomocą TV) marznącym pod Spodkiem i obsłuchaliśmy się muzyki samodzielnie tego wieczoru wybranej przez nas samych.
O północy wypiliśmy po szklance wody mineralnej, bo cały gin wypiliśmy wcześniej a na szampana nie mieliśmy ochoty. Niczego nie porzucaliśmy ani niczego nie przyrzekaliśmy.
Prawie jak co dzień.
Potem grzecznie poszliśmy do łóżeczka by jeszcze przez kwadrans poczytać książki. Rankiem obudziliśmy się jak skowronki.
Na śniadanie zafundowaliśmy sobie wycieczkę do lasu. Nie było fajnie, bo aby było fajnie musiałabym oślepnąć. Ale o tym następnym razem.
Jutro z trudem trzeba będzie wrócić do normalnego trybu. Ale tylko na dwa dni.
Prawdziwe życie zacznie się dopiero 11 stycznia.
Dziś życzę wszystkim łagodnego przejścia z imprezy do pracy. Dla tych, którzy się martwią, mam dobrą wiadomość. Do wiosny już tylko 79 dni i z każdym dniem ta liczba się zmniejsza. 
Po drodze mamy mnóstwo okazji do świętowania: jest dzień Babci 21 stycznia i Dzień Dziadka dzień później,
Jest "śledź" 9 lutego, są 13 lutego Walentynki. W międzyczasie 11 stycznia zaliczymy Dzień Sprzątania Biurka. 25 wypijemy za powodzenie Kryptologii, 27 wstrzemięźliwie odniesiemy się do Dnia Dialogu z Islamem a 31 z radością oddamy się Dniu Przytulania się. Dzień ten możemy połączyć z Dniem Narodzin Rosyjskiej Wódki.
Drugiego lutego przyda nam się Dzień Pozytywnego Myślenia. Potem mamy jeszcze Dzień Kota i Dzień Wieloryba przeplatane Dniem Pizzy i Dniem Nutelli.
Krótko mówiąc, nie jest źle. Świąt przed nami bezliku.
Życzę również mocnych nerwów, cierpliwości i podchodzenia do życia z przymrużeniem oka. Przynajmniej od czasu do czasu.





Flan karmelowy
na około 4 foremki

3 jajka
1 żółtko
1 szklanka zgęszczonego mleka
pół szklanki kremówki
1 łyżeczka wanilii

karmel
pół szklanki cukru
1/3 szklanki wody

Na patelnię z grubym dnem wsypujemy cukier i wlewamy wodę. Obracamy patelnią aby woda dotarła do wszystkich zakamarków cukru. Włączamy ogień pod patelnią i nie mieszając topimy cukier. Możemy obracać patelnią ale wszelkie urządzenia do mieszania odkładamy do szuflady.
Jeśli nie mamy termometru cukierniczego, musimy zdać się na intuicję i sprawne oko. Cukier najpierw stanie się przeźroczysty a z upływem minut będzie przyjmował kolor od słomkowego do złotego. Dalsza przemiana cukru nas nie interesuje więc zdejmujemy patelnię z ognia.
Wlewamy karmel do foremek, w których mamy zamiar zrobić flan.

Jajka miksujemy z wanilią, mlekiem i śmietanką. Wlewamy masę jajeczną do foremek.
Rozgrzewamy piekarnik do 175 stopni.
Do naczynia np. prostokątnej formy do ciasta wlewamy gorącą wodę i wstawiamy foremki z flanem.
Ostrożnie wkładamy do piekarnika i pieczemy w kąpieli wodnej 45 minut.
Po upieczeniu studzimy deser i chłodny wstawiamy na kilka godzin do lodówki.
Potem wyjmujemy, odwracamy do góry dnem i podajemy na dobry początek nowych planów.


























Szczęśliwego Nowego Roku i smacznego