sobota, 28 lutego 2015

Tort "opera" czyli z miłości do klasyki


























Pamiętacie Scarlett O'Hara z Przeminęło z wiatrem?
Pamiętacie jaki miała sposób na oswojenie problemu? - „Pomyślę o tym jutro.”
Wzięłam z niej przykład. Jeżeli masz problem i nie potrafisz go rozwiązać, nie martw się, bo twoje zamartwianie się nic nie zmieni. Jeżli zaś potrafisz znaleźć rozwiazanie, to nie martw się tym bardziej.
Co prawda łatwiej powiedzieć niż zrobić, ale przynajmniej się staram.
Mam też w mieście zadania do wykonania i muszę się skupić na tym, co budujące, a nie na tym, co dołujące.
Obiecuję, że wszystkie perypetie rozpoczęte w Domu na końcu zostaną opisane i udokumentowane stosownymi zdjęciami.
Tutaj wracam do pieczenia i gotowania.
Dziś zaczęłam serię cukierniczą pod tytułem Klasyka Tortowa.
Jak to się stało, że dotychczas nie wpadł mi ten pomysł do głowy? Operę uwielbiam, muzykę klasyczną w znakomitej większości również. Przecież są ciasta, słynne na cały świat, które i z jednym, i z drugim pięknie się kojarzą.
Tort „opera”, tort Pawłowej, Fedora na cześć Sarah Bernhard zaczynają moją listę. Potem będą klasyki może mniej muzyczne, ale nie mniej sławne.
Większość z nich będę piekła po raz pierwszy i już jestem ciekawa efektów.
Na pierwszy ogień poszedł tort "opera".
Przepisów jest bez liku. Wszystkie do siebie podobne, bo jakże by inaczej. Do klasyków trzeba podchodzić z należnym im szacunkiem. Różnice między przepisami polegały na różnych ilościach poszczególnych składników.
Po gruntownym przygotowaniu teoretycznym przyszedł moment wyboru tego jedynego. Padło na Erika Lanlarda. Dość często zaglądam do jego książki „Chocolat” i wiem, że mogę na niego liczyć.
Tym razem się przeliczyłam. Zamiast jednego tortu wyszedł mi jeden i jedna trzecia. Albo autor nie był precyzyjny, albo moje ciasto urosło ponad przeciętną.
Oto szczegóły.




Ciasto „opera”
blaszka 20 na 30 cm

biszkopt migdałowy:
3 białka
150 g mielonych migdałów
150 g cukru pudru
3 jajka
35 g mąki
20 g topionego, wystudzonego masła

krem kawowo maślany:
200 g drobnego brązowego cukru
2 łyżki wody
1 jajko
1 żółtko
200 g miękkiego masła
2 łyżki zaparzonego, wystudzonego espresso

czekoladowy ganasz:
250 g ciemnej czekolady
35 g masła
125 ml kremówki
125 ml mleka

syrop kawowy:
50 ml mocnego espresso
2 łyżki dobrego rumu
1 łyżeczka cukru

Włączamy piekarnik i nastawiamy temperaturę na 180 stopni.

Zaczynamy jak zwykle od biszkoptu.
Potrzebujemy dwóch misek. W jednej ubijamy białka na sztywno z łyżką brązowego cukru. W drugiej mieszamy mielone migdały, cukier puder i 3 jajka. Ubijamy mikserem na puszystą masę. W przepisie jest powiedziane, że krem powinien podwoić swoją objętość.
Mój mikser ubijał jak szalony ale podwoić masy się nie udało.
Jako, że co innego zaprzątało mi głowę, nie przejęłam się tym odstępstwem od książkowej normy.
Do ubitej masy sypiemy przesianą mąkę i mieszamy dokładnie.
Na koniec delikatnie łączymy z ubitymi białkami.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia i wlewamy ciasto. Wyrównujemy powierzchnię i wkładamy do piekarnika. Pieczemy 10- 15 minut. Kiedy ciasto jest złocistego koloru wyjmujemy je z pieca.
Nie wiem czy to wina piekarnika, ale moje ciasto potrzebowało 25 minut aby być złote. Wierzę Erikowi, że siedem minut wystarczy, ale chyba tylko w przypadku absolutnej symbiozy cukiernika i sprzętu.

Stygnące ciasto daje nam czas na zrobienie wypełnienia czyli ganaszu i kremu.

Maślany krem kawowy:
Ubijamy na puch jajko z żółtkiem.
Solidną patelnię z grubym dnem stawiamy na ogniu. Lejemy wodę i sypiemy cukier. Lekko kręcimy patelnią by woda zamoczyła cukier.
Nie używamy żadnych narzędzi bo karmel się skrystalizuje. Kiedy temperatura karmelu osiągnie 120 stopni (termometr cukierniczy był moim początkiem sukcesów z karmelem), zdejmujemy patelnię z ognia.
Teraz następuje niebezpieczna część naszego zadania. Musimy wlać gorący karmel do misy wciąż miksowanych jajek. Róbcie to ostrożnie, bo karmel może poparzyć. Nie przejmujcie się tym, że karmel osiadł częściowo na ścianach miski. Reszta wylądowała gdzie trzeba i stworzyła pyszny początek kremu.
Studzimy masę karmelowo jajeczną. Do wystudzonej masy dodajemy po łyżce miękkiego masła, ciągle miksując.
Podobno na tym etapie może nam się wydawać, że masa się zwarzyła. U mnie nic podobnego się nie wydarzyło. Wszystko ubiło się perfekcyjnie i dało puszysty, gładki krem.

Czas na ganasz czekoladowy. Do miski postawionej na garnku z gotującą się wodą wkładamy wszystkie składniki. Kiedy czekolada i masło zaczynają się topić wyłączamy ogień. Mieszamy do idealnego połączenia się w gładki sos czekoladowy. Studzimy sos.

Aby zrobić syrop do nasączenia ciasta musimy połączyć kawę, rum i cukier.
Czas na poskładanie tortu.

Jeżeli wasz biszkopt upiekł się jak trzeba a jego grubość nie przekracza dwóch centymetrów, to pokrójcie go na trzy równe części, w poprzek szerszej ścianki blachy.
Mój biszkopt urósł jak na drożdżach i musiałam go pokroić wzdłuż na dwa placki.
Do poskładania tortu potrzebne są trzy części ciasta.
Dolną część skrapiamy syropem kawowym i grubo smarujemy ganaszem czekoladowym.
Na nim kładziemy drugą część ciasta, którą również skrapiamy syropem. Wykładamy cały maślany krem kawowy, wyrównujemy i przykrywamy trzecią częścią ciasta. Znów skrapiamy syropem i pokrywamy resztą ganaszu. Wyrównujemy powierzchnię i odkładamy ciasto w chłodne miejsce.
Kiedy wszystkie części zastygną, możemy udekorować tort.

Co mogę o nim powiedzieć? Jest barokowy. To pierwsze co przyszło mi do głowy. Jest cieżki, słodki, mocno czekoladowy z wyraźnym smakiem kawy.
Jest cudnie aksamitny i rozpływający się w ustach.
Jest zdecydowanie nie dla mnie. Wolę lżejsze klimaty. I choć barokowa opera z jej muzycznym i scenicznym przepychem trafia w mój gust, to jednak ciasto w tej konwencji niekoniecznie.
Wypróbowałam i długo do niego nie wrócę. Można zjeść malutki kawałek z dużą filiżanką gorzkiego espresso.
Dla tych, co lubią baaaaaaaaardzo słodkie i ciężkie smaki to ciasto wymarzone.
Zadecydujcie sami.




























Smacznego i słodkiej niedzieli

czwartek, 26 lutego 2015

Wczoraj i dziś. A jutro?



























Jeżeli komuś wydaje się, że jest częścią Europy i czuje pokrewieństwo z obywatelami krajów o ugruntowanej demokracji to muszę go wyprowadzić z błogostanu. Do Europy jest nam równie daleko jak na Marsa.
Nie mamy nic wspólnego z Francuzem, Anglikiem, Hiszpanem czy nie przymierzając z Niemcem. Przypadkiem trafił nam się kawał ziemi leżący w centrum Europy ale to nie czyni z nas europejczyków.
Wrzawa, jaka podniosła się z okazji sukcesów pewnego filmu wprawiła mnie z zażenowanie. Już zapomniałam, że radość z czyichś sukcesów nie jest wpisana w polski genotyp. Zapomniałam jak prześcigaliśmy się w opluwaniu pewnego prezydenta, bo traf chciał, że dostał Nobla. Puściłam w niepamięć to, że uwielbiamy zaszczuwanie tych, którzy wyrastają ponad szereg. Jak lubimy się umartwiać, jak kochamy obnosić się ze swoim (często wyimaginowanym) cierpieniem.
Podejrzewam, że gdyby nad naszym krajem pewnego dnia zaświeciło wieczne słońce i cudownym trafem na wzgórzach urosły cyprysy, gdyby w rzekach popłynęła źródlana woda, starzy odmłodnieli, młodzi zmądrzeli i wszyscy trafilibyśmy kumulację w totka, to i tak znalazł by się niejeden, który stwierdziłby, że należy mu się więcej. Bo ci inni są...głupsi, mniej patriotyczni, nie zasługują, oszukiwali, ukradli lub po prostu ich nie lubimy.
Aby daleko nie szukać, wystarczy rozejrzeć się po sąsiadach. Moi poprzedni pisali na mnie donosy, wycinali mi drzewa w ogródku, próbowali otruć psa. Przeszkadzało im chodzenie po schodach (w moim domu!!!) i szum wody nalewanej do wanny.
Na szczęście zawsze można zmienić miejsce zamieszkania.
I wydawało mi się, że mam takie miejsce na ziemi, gdzie to całe nasze polskie bagienko nie dotrze. Mam swoje drzewa, sarny, nawet dziki, ryjące jak...dziki.
Do czasu.
Po kilkunastu latach błogiego spokoju i braku ludzi pojawili się sąsiedzi. Dookoła las, łąki, ptasie gniazda i cisza.
Wiecie co zrobili nowo przybyli w środku lasu? Najpierw wycięli drzewa, potem postawili płot. Nie byle jaki płot. Betonowy. Osłupiałam na jego widok. Po co kupować działkę w środku lasu a potem odgrodzić się od tego lasu betonem.
Płot nie chroni niczego, bo na działce nie ma ani wody, ani prądu, ani nawet łopaty wbitej w ziemię.
Powiedzcie mi czy my jesteśmy normalni. Wyobraźcie sobie toskańskie wzgórze przeryte dwumetrowym betonowym płotem lub prowansalską wioskę z barbakanem chroniącym francuskie powietrze. A może angielską prowincję, gdzie jedno pole od drugiego odgradza szary potwór.
Mam teraz podejrzenia, że może jakiś zakład karny tu powstanie, bo chyba nie obóz?
Jak bardzo trzeba się bać świata, że pierwsze co postanawiamy zrobić, to budowa ponad dwumetrowego ogrodzenia? Jak bardzo trzeba być ślepym, żeby od tego, co wydawało się największym walorem tego miejsca, odgrodzić się szarym paskudztwem?
Dla mnie to tragedia.
Co stało się z zajęczycą, która od lat miała swoją jamkę w tarninie?
Już więcej nie pokażę wam dzikich szparagów, bo na ich miejscu stoi mur. I gdzie teraz lisica będzie szukała truskawek?
Dziką różę, którą chodziłam przycinać i spryskiwać przeciw robalom znalazłam obciętą i porzuconą pod płotem. To nieważne, że nie rosła u mnie. Dbałam o nią, bo była tego warta. Jak wszystko dookoła.
Czy przylecą do sadu dzięcioły? Boję się, że za dużo w okolicy zmian.
I jak będzie wyglądała wiosna?

Na razie utonęłam w smutku.


sobota, 21 lutego 2015

Czasem trzeba na poważnie czyli ciasto mango śmietanowe na imbirowym spodzie





















Co tam panie w Hoolywoodzie?
Stan gotowości podobny do stanu wrzenia. Czy Polacy będą dziś zwycięzcami?
Trzymam kciuki ale optymizm wykazuję ostrożny. Najbardziej trzymam kciuki za naszych dokumentalistów bo zrobili świetną robotę. Nie są to filmy, które się ogląda parząc kawę czy pogryzając popcorn.
Joanna” Anety Kopacz i „Nasza Klątwa” Tomasza Śliwińskiego są na wskroś pozytywne. Mimo, że oba opowiadają o stanie, który na pewno na optymistyczny nie wygląda. Absolutnie nie zgodzę się z opinią, że są przygnębiające.
W obu tych filmach jest tak ogromna dawka pozytywnej energii, że każdy z nas powinien je obejrzeć w ramach walki z użaleniem się nad samym sobą.
Życie jest piękne, niepowtarzalne, trudne i okrutne. Gdzieś w nas tkwi malutka cząsteczka, która nie pozwala by te ostatnie przymiotniki zajmowały pierwsze miejsce na podium. Walczymy i ciągle odnosimy małe sukcesy. Choć czasami ta walka jest skazana ostatecznie na przegraną.
Liczy się to co pomiędzy.*
Piękny kawałek polskiego dokumentu.
Ida” nie jest moim faworytem. Szczerze mówiąc nie rozumiem tej fali uniesień nad filmem. Jest schematyczny, idący na skróty i zbyt przypomina mi kino lat 60 tych.
Niczego nie wyjaśnia, nawet niczego nie sygnalizuje..
Jedynym genialnym elementem tego filmu jest pani Agata Kulesza (przepraszam za słowo „element”). Zapierająca dech w piersi i nie pozwalająca spuścić z niej wzroku. Do ostatniej, totalnie wstrząsającej, z nią sceny.
Trzymam kciuki ale raczej patriotycznie niż z sympatią.

*Przy okazji pozwolę sobie na małą prywatę. Dostałam linka do pewnego artykułu. Pasuje tematycznie do naszych dokumentalnych oskarowych kandydatów. Przeczytajcie go, bo jest dowodem na to, że nawet w najdramatyczniejszym momencie życia ciągle jesteśmy ciekawi i pełni nadziei. A autor jest bohaterem naszych czasów. Tak myślę.

Głupio teraz pisać o ciasteczkach.
Ale przecież oprócz wielkich słów i kosmicznych emocji potrzebujemy też odrobiny cukru, czekolady czy słońca.
Więc może jednak ciastko?



Morelowo śmietanowe ciasto na imbirowym spodzie
(forma o średnicy 21 cm)

paczka imbirowych herbatników (moja miała 180 g)
1/3 kostki masła, stopionego

3/4 tabliczki białej czekolady
2 łyżki kremówki

Mus śmietanowy musem z mango

200 ml kremówki
200 g mascarpone
400 g mango z puszki, odsączonych na sicie (będziemy ich potrzebowali w dwóch częściach)
2 łyżeczki żelatyny
3 łyżki cukru pudru

Spód ciasta:

Zaczynamy od pokruszenia ciastek (najlepiej blenderem) i połączenia ich ze stopionym masłem.
Okruszkami przypominającymi mokry piasek wykładamy dno formy i mocno przyciskamy np. szklanką.
Potem formę wkładamy do lodówki.

Na garnku z gotującą się wodą stawiamy miseczkę. Wlewamy do niej 2 łyżki kremówki i dodajemy połamaną czekoladę. Kiedy czekolada zaczyna się rozpuszczać, zdejmujemy miskę z garnka. Biała czekolada ma niższą temperaturę topienia i można przegapić moment kluczowy. Potem już będzie rozwarstwiona masa z warstwą tłuszczu. By tego uniknąć, musimy pilnować miski i czasu.
Po pół godzinie wyjmujemy formę z chłodu i smarujemy ciasteczkowe dno za pomocą pędzelka rozpuszczoną czekoladą. Następnie znów wkładamy do lodówki.

Operacja smarowania spodu ciasta czekoladą ma ważny cel. Zapobiegnie rozmoczeniu się spodu ciasta. Śmietana zawsze ma ciągotki do moczenia ciasta. Ja uważam, że jeżeli coś w swoim zamierzeniu powinno być kruche, to trzeba zrobić wszystko, żeby kruchym pozostało. Warstwa czekolady na kruchym spodzie działa izolacyjnie i śmietana nie do niej dostępu.
Trochę trwało, zanim odkryłam ten patent, bo dżem nie zawsze smakowo pasował jako izolacja.
Jedna uwaga: ta metoda zadziała tylko jeżeli spód schładzacie a nie pieczecie. Ale przecież nie piecze się ciast z śmietanowym kremem z żelatyną:)

Mus śmietanowy z mango:

Żelatynę sypiemy do miseczki zalewamy trzema łyżkami syropu z mango, pozostałego po odsączeniu owoców.
Kiedy żelatyna napęcznieje stawiamy miseczkę na garnku z gotującą się wodą. Zostawiamy aż żelatyna się rozpuści. Potem zdejmujemy z garnka, aby przestygła.
Odkładamy do dekoracji plaster mango a resztę odsączonego mango miksujemy na pulpę.

Ubijamy kremówkę i dodajemy do niej cukier puder. Do miseczki z rozpuszczoną żelatyną dodajemy 1/3 pulpy z mango i mieszamy dokładnie. Do tej mieszanki dodajemy 3 łyżki ubitej śmietany i znów mieszamy.
Całość dodajemy po łyżce do ubitej kremówki. Ubijamy kilka sekund by wszystko się połączyło i dodajemy (też po trochu) mascarpone.
Zazwyczaj ubijam osobno kremówkę a osobno mascarpone, a potem je łączę. Ubite mascarpone łatwiej wchodzi w związki z ubitą kremówką.
To jest też dobry moment by do masy dodać pokrojone w kosteczkę kawałki owoców (jeżeli macie ich na tyle dużo).


Wyjmujemy formę z lodówki i wykładamy boki formy paskiem papieru do pieczenia lub celofanu.
Unikniemy w ten sposób metalicznego posmaku (niektóre formy oferują takie „bonusy”) i po zdjęciu obręczy nic nam się nie rozjedzie.
Śmietanową masą wypełniamy formę. Wyrównujemy wierzch i odkładamy formę do lodówki.

Miękka galaretka z mango

3/4 pozostałej pulpy z mango
2 łyżeczki żelatyny
3 łyżki cukru pudru
3 łyżki syropu z glukozy*

Rozpuszczamy żelatynę jak w przepisie wyżej. Łączymy z mango i cukrem . Lekko ubijamy trzepaczką i dodajemy syrop z glukozy.
Studzimy masę i po wystudzeniu wlewamy na stężałą część śmietanową na naszym cieście.
Wyrównujemy powierzchnię, dekorujmy paskami pozostawionego wcześniej plasterka mango o odstawiamy do lodówki na minimum 2 godziny.

*syrop z glukozy.
Zdaję sobie sprawę, że nie występuje w każdym sklepie. Ba, nie występuje wcale (przynajmniej w mojej okolicy). Swój przywiozłam z daleka. Pozostaje internet, lub jeżeli już zaczęliście robić ciasto mój patent na rozwiązanie problemu. Zastąpcie syrop z glukozy płynnym miodem lub syropem cukrowym.
Powinno zadziałać. W zastosowaniu syropu chodzi o to by galaretka nie była zbyt zwarta.
Jeżeli nie ufacie eksperymentom, pomińcie ten nieszczęsny syrop i po prostu zróbcie galaretkę ze zmiksowanego mango.
Założę się, że też będzie udana.

P.S.
Wydaje mi się, że przeczytanie tego przepisu twa dłużej niż zrobienie tego ciasta. Całość pracy (łącznie z chłodzeniem poszczególnych warstw) zajęła mi godzinę i siedem minut. Dokładnie.




Słońca i długich spacerów dziś życzę. I smacznego.

wtorek, 17 lutego 2015

Zupa fasolowa z harrisą czyli od czegoś trzeba zacząć


No i koniec. Wydawało się, że ciągle mamy czas, że jeszcze zdążymy a tu okazało się, że nawet butów nie zdążyłyśmy porządnie rozchodzić. Jak ocierały pięty tak ocierają. Trzeba będzie poczekać do następnego karnawału.
Raz, dwa i po karnawale. Pączki zaliczone, teraz jeszcze śledzik i już.
Od jutra zero słodyczy, ani kropli rozweselaczy. Zostanie tylko „memento mori”. Do Wielkanocy.
A może jednak niezupełnie?
Robicie krótki karnawałowy rachunek sumienia? Teraz jest nie gorsza okazja niż w noc sylwestrową.
Znów jest pretekst, żeby spróbować zmienić coś na lepsze. Przytyć, schudnąć, przeprosić, porzucić (tylko używki, oczywiście). I poczuć się lepiej.
Ale dopiero od jutra.
Dziś jeszcze zaszalejemy, pójdziemy na całość. Zjemy michę churros bo dieta dopiero od jutra. Wypijemy morze...wody, bo popiół to dopiero jutro.
Ile wytrwamy w twardych postanowieniach?
Niektórzy pewnie wytrwają. Potem z dumą będą obnosić swoje szczupłe talie i zdrowe cery.
Ci, którym znów się nie powiedzie, pocieszą się kolejną okazją do złożenia sobie kolejnej obietnicy.
Jak zwykle, jak co roku.
Próbujemy i próbujemy. Czasem nam się uda, czasem średnio.
Ale to dopiero jutro.
Dziś nie martwmy konsekwencjami. Dziś ważna jest zabawa. Dziś nie zastanawiajmy się nad postem i wyrzeczeniami.
Kiedy jutro wstaniemy, wypijmy dużą szklankę wody z miodem i cytryną i wróćmy do myśli o ascezie.
A potem zjedzmy zupę. Taką ratunkową. Od niej możemy zacząć czas wyrzeczeń i pokuty.
Jeżeli oczywiście mamy taką potrzebę.




Zupa z harrisą i fasolą

1,5 litra bulionu
1 puszka białej fasoli
1 łyżka harrisy
1 cebula
1 ząbek czosnku
2 łyżki kaparów
puszka pomidorów
1 liść laurowy
1 łyżeczka mielonej kolendry
pół łyżeczki zaataru (niekoniecznie)
2 łyżki oliwy

Na oliwie podsmażamy pokrojoną cebulę i czosnek. Dorzucamy liść, kapary i pomidory. Gotujemy 5 minut i dodajemy przyprawy. Odsączamy i przepłukujemy fasolę i dodajemy ją do garnka z cebulą i pomidorami. Następnie wlewamy bulion. Mieszamy i doprawiamy do smaku. Zagotowujemy zupę i wlewamy do miseczek.

Najlepiej przygotować sobie takie lekarstwo dzień wcześniej.
A potem spokojnie planować poprawę.




Smacznego z lekkim przymrużeniem oka.

piątek, 13 lutego 2015

Ciasto kakaowe z kremem maślanym i śmietankowym oraz konfiturą z czarnej porzeczki





















Bliskość to dotyk. Bez niego dzieci marnieją w oczach a dorośli dziczeją. Naprawdę.
Wystarczy popatrzeć na znajomych. Jestem przekonana, że są wśród nich takie pary, które nie mogą się od siebie oderwać a są takie, które dryfują w przeciwne strony.
Im częściej para szuka kontaktu fizycznego, tym relacje między nim i nią (nią i nią lub nim i nim) są lepsze.
Nie mam na myśli wielkich patetycznych gestów. Chodzi mi o drobiazgi. Muśnięcie ramienia, dotknięcie dłoni, przelotny buziak, poprawienie temu drugiemu kołnierzyka...
Dotknięcia, które nie są zamierzone, wykalkulowane i oczekiwane. Fruwają w powietrzu i jakoś tak mimochodem znajdują swoich odbiorców.
Ludzie, którzy się dotykają nawzajem lubią siebie nawzajem. Lubią ze sobą być.
Rozejrzyjcie się dookoła. Obserwacja prowadzi do ciekawych wniosków. Dziecko jest w ciągłym „namacalnym” kontakcie z mamą lub tatą. Lubi być blisko i nie ma przed przyklejaniem się oporów.
Z wiekiem ta kleistość maleje, szczególnie w kierunku rodziców. Kleimy się, i owszem, ale już rzadziej do mamy czy taty.
Najbardziej intensywny okres dotykania przechodzimy wchodząc w relacje damsko męskie. Hormony biorą nas w posiadanie i trudno wtedy oderwać się od swojej połówki. W sensie dosłownym.
A potem bywa różnie. Relacje między ludźmi nie są trudne do odgadnięcia. Wystarczy uważniej im się przyjrzeć.
Kiedy jesteśmy wkurzeni ostatnią rzeczą jakiej chcemy jest aby druga strona nas dotykała. Zezwolenie na dotknięcie jest początkiem końca konfliktu.
Nie musimy obdarowywać się brylantami (choć nie powiem nie) ani znajdować na drodze do sypialni pół wywrotki płatków róż (och ta alergia!). Wystarczy przytulić w przelocie, pogłaskać po włosach lub wziąć za rękę. I już jest dobrze. Już wiemy, że jesteśmy kimś ważnym.
Pamiętajcie też, że to działa w obie strony. Was przytulają...wy przytulacie.
I zrobił się walentynkowy wpis. Niezamierzenie.



Ciasto kakaowe z kremem śmietankowym i konfiturą z czarnej porzeczki

1 szklanka mleka
pół szklanki oleju
1 szklanka cukru
3 jajka
4 łyżki kakao
1,5 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody

W rondelku podgrzewamy mleko, oliwę, kakao i pół szklanki cukru. Podgrzewamy do rozpuszczenia się cukru. Potem studzimy.
Białka ubijamy na pianę i dosypujemy po łyżce cukier. Kiedy cały cukier już połączymy z białkami dodajemy, ciągle ubijając, żółtka. Zmniejszamy obroty miksera na bardzo wolne i wlewamy masę kakaową. Na koniec wsypujemy mąkę zmieszaną z sodą i proszkiem i delikatnie łączymy z masą.
Formę kwadratową wykładamy papierem do pieczenia i wlewamy ciasto. Wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni na 35 minut.
Potem ciasto studzimy. Wystudzone przekrawamy wzdłuż na trzy części.

Krem maślano serowy:
wszystkie składniki powinny być w tej samej temperaturze

100 g miękkiego masła
400 g serka śmietankowego
4 łyżki cukru pudru

Krem śmietankowy:
wszystkie składniki powinny być w tej samej temperaturze

250 g mascarpone
100 g jogurtu greckiego
200 g kremówki

1 słoik konfitury z czarnej porzeczki

poncz do nasączenia:

1/3 szklanki likieru porzeczkowego
1/3 szklanki wody

Robimy krem maślany.
Ubijamy miękkie masło z cukrem na puszysty krem. Dodajemy po łyżeczce serek. Nie ubijajcie masy zbyt długo, bo istnieje niebezpieczeństwo ścięcia się masła. Jeżeli zrobicie to szybko i krótko, to nic wam i kremowi nie grozi.

Czas na krem śmietankowy. Ubijamy kremówkę. Osobno mieszamy mascarpone z jogurtem i cukrem. Łączymy delikatnie śmietanę z mascarpone.

Dolny płat ciasta nasączamy ponczem. Smarujemy ciasto konfiturą. Nakładamy krem maślany i rozsmarowujemy i wyrównujemy powierzchnię. Nakładamy drugi płat ciasta i też nasączamy ponczem. Smarujemy resztą konfitury. Wykładamy krem śmietankowy i przykrywamy go trzecim płatem ciasta.
Ciasto wkładamy do lodówki na dwie godziny.
Potem posypujemy wierzch ciasta startą czekoladą lub polewamy polewą czekoladową.





Ciasto pycha nie tylko na walentynki. Słowo.

czwartek, 12 lutego 2015

Rzut na taśmę czyli zbite faworki

























Ile pączków macie dziś na sumieniu?
Upiekliście czy kupiliście?
Z różą czy nadzieniem czekoladowym?
Posypane pudrem czy polane lukrem?
Macie już wyrzuty sumienia czy zostawiacie je na jutro?
Dietę planujecie od kolacji czy może dopiero po Walentynkach?
Przyznam, że zjadłam tylko jednego pączka z lukrem i konfiturą różaną. Wyrzuty sumienia już dawno porzuciłam. Życie jest za krótkie by się przejmować nadprogramowymi 200 kaloriami i niezdrowym cukrem.
Oprócz pączka zjadłam z tuzin faworków i też mi z tym dobrze.
Faworki upiekłam sama, bo okazało się, że nie jest to tak trudne jak sądziłam. Na dodatek całą niezbyt pozytywną energię, która we mnie siedziała od jakiegoś czasu wyładowałam waląc w ciasto wałkiem przez kwadrans. Dorobiłam się odcisku na dłoni kropli potu na czole.
Nie mam pojęcia czy to faworkom pomogło. Mój Tata przez całe życie nie uderzył żadnego ciasta a faworki robił najlepsze na świecie. Może teraz jest moda na brutalne traktowanie deserów.
Jako, że staram się nadążać za nowościami, tłukłam to biedne ciasto aż mi go było żal.
Efekt okazał się zadowalający.
Wiem, że przepis na faworki o tej porze to trochę jak musztarda po obiedzie ale przecież karnawał jeszcze trwa. Może w sobotę komuś się przyda.



Faworki czyli chrust:

250 g mąki pszennej
3 żółtka
3 łyżki cukru pudru
1 łyżka zimnego masła
szczypta soli
20 ml rumu
100 ml kwaśnej śmietany

3 kostki smalcu do smażenia
cukier puder do posypania

Wszystkie składniki ciasta włożyłam do misy miksera i wyrabiałam aż połączyły się w gładką kulę. Ciasto wyszło nieco mniej gęste jak makaronowe. Potem rozłożyłam je na desce, wzięłam do ręki wałek do ciasta i waliłam nim aż nie powstał placek. Złożyłam go na pół i znów użyłam wałka.
Bawiłam się w ten wyrafinowany sposób piętnaście minut.
Po tym czasie, zgrzana jak po seansie w siłowni owinęłam ciasto ściereczką i włożyłam na kwadrans do lodówki.
Podobno walenie wałkiem powoduje powstawanie pęcherzyków powietrza. Miałam wątpliowości ale dzielnie maltretowałam ciasto.
Następnym razem nie zapomnę zdjąć obrączki, bo zrobiła mi krzywdę.
Schłodzone ciasto rozwałkowałam bardzo cieniutko. Potem pokroiłam na paski. W paskach rozbiłam nacięcia, żeby przełożyć ciasto.
Smalec rozgrzałam do temperatury 170 stopni (kawałek chleba natychmiast skwierczy) i smażyłam faworki aż nie nabrały bursztynowej barwy.
Wyjęłam na papierowe ręczniki a potem posypałam cukrem.
Im cieńsze ciasto rozwałkowałam tym bardziej kruche były faworki.
Polecam zamiast lub jako uzupełnienie pączków.






Smacznego Tłustego Czwartku

sobota, 7 lutego 2015

A może by coś zmienić czyli sałatka z brokuła, papryki i mozzarelli

























Długie nogi. O tak. Chciałabym mieć długie nogi. Pończochy i jeansy rurki nosiłabym od rana do nocy. Niekoniecznie razem.
I chciałabym być wyższa. Nie jakoś ekstremalnie, ale te 10 centymetrów byłoby mile widziane.
I chciałabym być szczuplejsza. To akurat łatwo osiągnąć. Przynajmniej teoretycznie. Nie jem od zaraz ciastek, ograniczam obiady a drinki wylewam do zlewu. I biegam, dużo biegam. Niekoniecznie od razu maratony (choć to one są najbardziej modne teraz), ale wchodzenie po schodach zamiast windy też się liczy.
No i chciałabym być młodsza. Tu niestety mam problem. Tego faktu nie da się zignorować. Co prawda data w dowodzie przeszkadza mi tylko w mocnym świetle i po założeniu okularów ale nieco mnie to uwiera.
Pocieszanie się, że młodość nie wieczność a teraz do uroku osobistego doszło doświadczenie brzmi nieco fałszywie.
Zapytajcie mnie czy chciałabym mieć np. 20 lat mniej. Nie łatwo jest odpowiedzieć. Czy chodzi tylko o lata czy może o to, co się nagromadziło w głowie również. Bo moja głowa dziś i głowa kiedyś to dwie różne głowy. Moja głowa lubi mieć tyle lat ile ma.
Co do reszty pewne zmiany mogłyby mi wyjść na dobre.
Tak więc nogi mi nie urosną. Wzrost jaki mam taki mam. Z wagą bywa różnie.
Teraz wszystko zależy od siły woli. Ta, nie rozpraszana usilnym skupianiem się na wydłużaniu nóg, powinna dać radę zmienić to, co zmienić można. Czyli nastawienie do samej siebie.
Może podejdę do tego tak... zużywam mniej plastrów depilacyjnych (bo mam mniej nóg), potrzebuję mniej materiału na uszycie sukienki (bo wzrost mam mikry), nikt nie nabije sobie guza w zderzeniu ze mną (bo jestem miękka). Nad pożytkiem z wieku nawet się nie zastanawiam bo to on daje mi dystans do samej siebie. Czyli krótko mówiąc jest dobrze.
Na wszelki wypadek zamiast ciasta w sobotę będzie dziś przepis, który można zastosować w parze z chodzeniem po schodach ( na wszelki wypadek gdybym jednak uznała, że pięć kilo mniej jest wskazane).



Sałatka z brokułów z papryką i mozzarellą

1 brokuł
3 ząbki czosnku
1 słodka papryka czerwona (teraz można kupić długie hiszpańskie)
1 papryczka chilli
1 łyżka kaparów
1 kulka mozzarelli
sok z połówki cytryny
5 łyżek oliwy
sól, pieprz
listki bazylii

Brokuły gotujemy (najlepiej na parze). Mam nadzieję, że lubicie chrupiące, bo inaczej wszystko w efekcie końcowym zamieni się w papkę. Pilnujcie więc brokułów a po ugotowaniu przelejcie je lodowatą wodą. Dzięki temu zatrzymacie proces gotowania a brokuły będą pięknie zielone.
Na oliwie smażymy paprykę pokrojoną w paseczki, czosnek pokrojony w plasterki i drobno pokrojone chilli (ilość zależy od waszej tolerancji ostrości). Dorzucamy kapary i smażymy minutę, mieszając.
Na koniec wyłączamy ogień i na patelnię z papryką i czosnkiem dodajemy brokuły. Solimy, pieprzymy i polewamy sokiem z cytryny.
Wstrząsamy zawartość i przekładamy do miski. Dodajemy porwaną na kawałki mozzarellę i listki bazylii. Polewamy 2 łyżkami dobrej oliwy i podajemy.

Co wy na taką propozycję zamiast sernika?
Ja uważam, że słowo „zamiast” jest tu niepotrzebne. Można przecież mieć jedno i drugie.





Smacznego

środa, 4 lutego 2015

Uciekający czas i smażona makrela z Pondicherry

























Mam kłopoty z dogonieniem samej siebie. Staram się poukładać plany, ująć w karby swój czas a on i tak ucieka mi przez palce.
Czy tylko ja zauważyłam, że z wiekiem czas ma inną postać. Bardziej skondensowaną i ograniczoną. Wydaje mi się, że kiedyś czas był zdecydowanie pojęciem względnym. Dziś każda godzina ma swój ciężar gatunkowy. Mało tego, kiedyś godzina miała 60 minut a dziś czasami ma tylko 55. Rok miał zawsze dwanaście miesięcy a od pewnego czasu ma niecałe jedenaście.
Wytłumaczenie tego tajemniczego faktu teoretycznie jest mi znane; tak podobno działa na postrzeganie czasu wiek.
Im jest się młodszym, tym czas płynie wolniej. Z każdym rokiem czas przyspiesza, by w drugiej połówce zasuwać jak kula śniegowa z górki.
W tej chwili nie ma znaczenia czy są wakacje, czy zima. Wiadomo, że po Bożym Narodzeniu zaraz będzie Tłusty Czwartek. Kiedy minęły te dwa miesiące będące zazwyczaj pośrodku? Nie mam pojęcia.
Jeszcze dobrze nie wyzbierałam igieł choinkowych z pod dywanu a już zauważam w sklepach torebki z nasionkami. Wszystko dzieje się szybciej, coraz szybciej.
Dawniej, w czasie wakacji miało miejsce przedziwne (z dzisiejszego punktu widzenia) zjawisko. Siedzieliśmy nocą na ławce. Była dziesiąta. Gadaliśmy, milczeliśmy kilka godzin. Spojrzeliśmy na zegarek. Była dziesiąta dwadzieścia. Tak płynął czas kiedyś.
Dziś siedzimy na ławce. Jest dziesiąta. Gadamy, milczymy, patrzymy na zegarek. Minęły dwa dni.

Axel Munthe napisał w mojej ulubionej „Księdze z San Michele”, że „świat, w którym żyliśmy wczoraj, nie był światem dzisiejszym. Niewzruszenie i bez odpoczynku zmierza on przez nieskończoność do zagłady, my zaś idziemy wraz z nim. „Żaden człowiek nie kąpie się dwukrotnie w tej samej rzece” - mówi Heraklit. Jedni z nas pełzają na kolanach, drudzy jadą konno lub autem, inni prześcigają w samolotach gołębie pocztowe. A właściwie do pośpiechu nie ma powodów; możemy być zupełnie pewni, iż osiągniemy cel we właściwym czasie.”

Może potrzeba mi nieco stoicyzmu?
Zastanawiając się nad naturą czasu zgłodniałam. Nic tak nie zaostrza apetytu jak nierozwiązana zagadka.

Rick Stein nie odpowiedział mi na pytanie dokąd czas tak pędzi ale podsunął mi pomysł na piękny obiad.




smażona makrela z Pondicherry

6 filetów z świeżych makreli
pół szklanki naturalnego jogurtu
5 zmiażdżonych ząbków czosnku
1 łyżeczka papryczki chilli
1 łyżka słodkiej papryki
1 łyżeczka soli
sok z połowy limonki
1/3 szklanki wody
olej do smażenia
garść świeżej kolendry
ćwiartka limonki do podania

W misce mieszamy dokładnie jogurt z czosnkiem, chilli, papryką, solą, limonką i wodą. Wody dolewamy tyle, by marynata miała gęstość kwaśniej śmietany. Do marynaty wkładamy filety makreli i marynujemy kwadrans.
Rozgrzewamy olej na patelni. Makrelę wyjmujemy z marynaty i kładziemy na rozgrzany olej. Zmniejszamy ogień i na średnim ogniu smażymy rybę około 3 minut z każdej strony.
Usmażoną makrelę posypujemy na talerzu kolendrą i podajemy z ćwiartką limonki.

Rick Stein nie mówi ani słowa o dalszych losach marynaty. Mnie szkoda było ją wyrzucić, bo smakowała lepiej niż ryba. Zagotowałam ją więc i polałam nią makrelę.

Makrela jest dość specyficzną rybą; bardzo tłustą i pachnącą rybim tłuszczem. Mięso ma zwarte i nie rozpada się na patelni.
Kupując makrelę, nie krępujcie się jej powąchać. Wasz nos jest gwarancją, że kupicie świeżą rybę.






Smacznego i pilnujcie czasu, bo ma skłonności do uciekania.