sobota, 23 kwietnia 2016

Sukienkowa pułapka i kakaowe ciasto z kremem cytrynowym, frużeliną jagodową i limoncello





















Wybieraliśmy się wczoraj z MMŻ na imprezę. Wiadomo, piątek, koniec tygodnia. Coś się człowiekowi należy.
MMŻ wychodził na swoją, ja na swoją.
Traf chciał, że ja byłam pierwsza.
Oko namalowane, obcas wybrany, sukienka na wieszaku czekała na swoją kolej.
Wskoczyłam w ciuszek, poprosiłam MMŻ o zapięcie zamka na plecach i w oparach wód pachnących, uzbrojona w imprezowy humor wypłynęłam w świat.
Było super, czas płynął, ani mi było w głowie zastanawiać się jak się miewa mój ukochany.
Nawet nie podejrzewałam, że czeka mnie na koniec dnia ogromna dawka tęsknoty.
Wróciłam do domku nie prowokująco późno. Mam taką świetną książkę do czytania, że chyba tylko pojawienie się Marlona Brando mogłoby mnie przykuć do imprezy. On, niestety, nie żyje, więc żadne kajdany i uzależnienia mi nie groziły.
Z ulgą pozbyłam się obuwia, poczochrałam kota i popłynęłam do łazienki, próbując pozbyć się sukienki.
I tu zaczęła się gimnastyczno rozrywkowa część mojego piątkowego wieczora.
Sukienka ma zapięcie na plecach. Długie jest to zapięcie. Sukienka jest z gatunku druga skóra. Nie posiada żadnego marginesu by ją podciągnąć czy przesunąć.
Dziewczyny, wiecie o co chodzi?
Jak zdjąć sukienkę, której nie jesteście w stanie rozpiąć? Kto rozpina sukienki Claire Underwood, kiedy Franka nie ma w pobliżu?
Stałam w przedpokoju wyginając prawą rękę pod absolutnie nieludzkim kątem.
Sukces! Udało się z górną częścią zamka. Lewa ręka powędrowała za plecy ale okolice obojczyka były mi całkowicie niedostępne.
Odsapnęłam chwilkę i próbowałam podciągnąć kieckę. Ale sukienka typu futerał to pułapka.
Pozycja, jaką przybrałam, żeby się z tego nieszczęsnego ciucha wydostać wprawiła w zadumę mojego kota.
Gnojek jeden, zamiast mi pomóc, patrzy tymi swoimi ślepiami z wyższością.
Czas leciał, a ja posunęłam się o jakieś 12 centymetrów. Po głębszym namyśle, doszłam do wniosku, że przede mną jeszcze 40.
Ludzie! Jakbym jakiś Everest zdobywała! Pierwsza baza zaliczona. Co dalej?
Może jeśli się położę, to sukienka się odpręży i jakoś da się przechytrzyć.
Zległam w przedpokoju, przed totalnie zaciekawionym kotem.
Leżąc na brzuchu i mając do dyspozycji dość ograniczone ruchowo dwie ręce, zerknęłam w lustro. I to był koniec. Widok dość elegancko ubranej kobiety, miotającej się jak krab po podłodze w przedpokoju i mającej przed twarzą spokojnie siedzące zwierzę był tak abstrakcyjny, że umarłam ze śmiechu.
Potem z godnością wstałam, doprowadziłam do porządku swoje oblicze, wypiłam herbatę i poszłam spać w nadziei, że kiedyś przybędzie MMŻ i mnie uratuje.


Kilka godzin później:
MMŻ – Słonko, widzę, że impreza się udała wyjątkowo. Nawet nie miałaś siły szatki zrzucić.
Ja – Rozepnij mnie proszę, bo ja w tym pancerzu spać nie umiem.
MMŻ – Trzeba było jeansy ubrać a nie udawać Anję Rubik. I po co? Zarówno w jeansach jak i bez jesteś od niej ładniejsza.

Warto było poczekać





























Biszkopt kakaowy z kremem cytrynowym, jagodową frużeliną i limocello
(forma o średnicy 18 cm)

ciasto:

2 jajka
2 łyżki cukru
2 łyżki mąki pszennej
1 łyżka kakao

krem cytrynowy*:

sok z jednej cytryny
skórka z otartej jednej cytryny
1/4 szklanki cukru
2 żółtka
80 g masła
200 ml kremówki

limoncello do nasączenia

krem z białej czekolady na górę ciasta:

100 g białej czekolady
250 ml kremówki

frużelina jagodowa:

1 szklanka jagód (moje były mrożone ale w sezonie letnim wybiorę świeże)
1 łyżka cukru
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
1 łyżeczka żelatyny
pół łyżeczki soku z cytryny

Włączamy piekarnik i rozgrzewamy do 170 stopni.
Dno formy wykładamy papierem do pieczenia.

Ciasto:
Ubijamy białka na pianę. Dodajemy cukier ciągle ubijając. Wlewamy żółtka i ubijamy aż chwilkę aż otrzymamy kremowo żółtą pianę.
Wyłączamy mikser. Przesiewamy mąkę z kakao. Delikatnie mieszamy z pianą z jajek.
Przekładamy masę do formy, wyrównujemy powierzchnię i wkładamy do piekarnika. Pieczemy 25-30 minut.
Wystudzony biszkopt przekrawamy na dwie części (najlepiej to zrobić następnego dnia).

Krem z białej czekolady.
Zagotowujemy kremówkę. Do miski wrzucamy połamaną białą czekoladę. Wlewamy do niej gorącą kremówkę. Mieszamy do rozpuszczenia się czekolady. Studzimy. Przykrywamy folią i wstawiamy na noc do lodówki.
Następnego dnia ubijamy aż zgęstnieje.

Krem cytrynowy:
Do rondelka wlewamy sok z cytryny i połowę cukru. Podgrzewamy do rozpuszczenia się cukru. Zagotowujemy. Drugą połowę cukru ubijamy z żółtkami na jasny krem. Do kremu jajecznego wlewamy wąską strużką gorący sok z cukrem.
Przelewamy całość do rondla z grubym dnem i zagotowujemy. Nie zostawiajcie rondla samego. Pamiętajcie, że są w nim żółtka. Mieszamy jak szaleni by uniknąć przypalenia masy jajecznej. Kiedy masa się zagotuje i zacznie bulgotać jak budyń, zdejmujemy garnek z ognia.
Gorącą przelewamy do misy i ubijamy aż podwoi swoją masę. W tym czasie powinna też wystygnąć. Do wciąż ubijanej, ale już chłodnej masy, dodajemy otartą skórkę i po łyżeczce masło. Ubijamy ze dwie minutki i przykrywamy masę folią.

Ubijamy kremówkę i delikatnie łączymy z masą cytrynową.

*Cała ta kombinacja przy robieniu kremu może spokojnie być zastąpiona innym rodzajem kremu cytrynowego. Mianowicie kremem powstałym z połączenia lemon curd z ubitą kremówką lub mascarpone. No, ale w tym przypadku musicie zrobić lemon curd. Wy wybieracie.

Frużelina jagodowa:
Połowę jagód sypiemy do rondelka, wlewamy sok z cytryny, wsypujemy cukier. Włączamy ogień i zagotowujemy jagody.
Żelatynę namaczamy odrobiną wody. Kiedy napęcznieje, stawiamy miseczkę na garnuszku z gorącą wodą by się żelatyna rozpuściła.
Łyżeczkę mąki ziemniaczanej mieszamy z 4 łyżkami wody. Wlewamy do jagód i mieszamy do zagotowania się. Zdejmujemy z ognia i dolewamy płynną żelatynę. Mieszamy i studzimy. Kiedy wystygnie, delikatnie łączymy z resztą jagód. Ta sztuczka uda się tylko w przypadku użycia świeżych jagód lub borówek amerykańskich. Zależy jaką wersję zrobimy: letnią czy zimową.

Składamy ciasto:
Jedną część biszkoptu nasączamy limoncello. Wykładamy cały krem cytrynowy i przykrywamy drugą częścią ciasta. Znów skrapiamy go limoncello i smarujemy grubą warstwą kremu z białej czekolady.
Wstawiamy do lodówki na kilka godzin.
Wyjmujemy ciasto z lodówki. Na górę, na środek kładziemy kilka łyżek frużeliny i posypujemy świeżymi jagodami lub borówkami.




Smacznego

wtorek, 19 kwietnia 2016

Różowy koktajl energetyczny i co nieco o Głodzie






















Wiem, że nie powinnam tu o tym pisać. Lecz siła literatury jest ogromna. Emocje, towarzyszące czytaniu zaś są tak wielkie, że muszę się nimi z wami podzielić.

Wyobraźmy sobie taką sytuację.
Idziemy w sobotę na obiad. Do naszej ulubionej restauracyjki. Mamy tam ulubione miejsce, ulubione dania i ulubionego kelnera. Prawie jak w domu, tylko lepiej, bo nie musimy gotować i zmywać.
Dania, które podają w tej knajpce są subtelne, ładnie nazwane i zawsze zbudowane na obowiązującej obecnie zasadzie korzystania z lokalnych produktów.
Na nasz widok pan Marcin (nasz ulubiony) rozkwita uśmiechem. My odpowiadamy uśmiechem, wymieniamy się uwagami, zarezerwowanymi tylko dla ludzi dzielących pewną intymność. On nas karmi, my jesteśmy mu wdzięczni.
Zazwyczaj to pan Marcin, konfidencjonalnie pochylony jakby zdradzał nam sekrety Mędrców Syjonu, kusi nas nowymi smakami.
Tak jest i tym razem. Jednak w jego zachowaniu zaszła pewna zmiana. Zamiast lekko pochylonej sylwetki widzimy stojącego prawie na baczność kelnera. Wygląda jakby miał nam zaprezentować nie menu ale rozkaz marszałka sił połączonych sztabów.
Jesteśmy zaciekawieni. Czy w menu pojawiło się coś nadzwyczajnego? Czy zamiast carpaccio z łososia zostaniemy zaskoczeni dziś potrawą niecodzienną?
Restauracja to miejsce bezpieczne. Czujemy się tutaj otuleni smakiem, zapachem. Zaopiekowani.
Nie chcemy hałasów, wrzeszczących czterolatków i nad aktywnych, przywiązanych do telefonów biznesmenów.
Nasza restauracja to bańka szczęśliwości. I niech wszelkie elementy uwierające pozostaną na zewnątrz.
Dziś jednak czeka nas niespodzianka.

Pan Marcin proponuje - mam nadzieję, że i dzisiaj zaufają państwo mojemu wyborowi. Dostaliśmy przed południem cudownie świeże zwłoki jelenia. We wczesnych godzinach porannych potrącił go samochód.
Pierwsze chwile są przewidywalne. Patrzymy na niego z niedowierzaniem. Przesłyszeliśmy się? Zwariował?
Jak można klientowi, czekającemu na nakarmienie, zaproponować czyjeś zwłoki?!
Ale Marcin snuje swoje kulinarne fantazje – wiszą też w chłodni cztery trupy dobrze skruszałych bażantów. Mogę zasugerować wyborną potrawkę z truflami.
Ogarnia nas oburzenie - pan powinien iść na urlop, panie Marcinie. Gotowanie uszkodziło panu wrażliwość.
Oczywiście wychodzimy, przysięgając sobie, że nasza noga więcej tu nie postanie.

To tylko wymyślona historyjka. Wzięła się z pewnych obserwacji. Komunikacyjnych. Komunikacja między nami odbywa się za pomocą słów. Przede wszystkim.
Zamieńmy słowo „stek” na słowo zwłoki. Użyjmy słowa trup w miejscu „tuszka”.
Widzicie różnicę. Jakby mniej smacznie się zrobiło. Prawda?
Nie zjem niczego, czego nie potrafiłbym zabić własnymi rękami. Nie chodzi o broń palną, bo to broń tchórzy. Chodzi o literalne ręce. Gołe i nie uzbrojone. I nie chodzi o przetrwanie czy obronę konieczną. Nie łapcie mnie za język.
Z góry zaznaczam, że nie jestem wegetarianką. Mięsa jem mało, ale jem. Ale mam wyobraźnię. I ona psuje mi apetyt.
Jakiś czas temu w supermarketach można było kupić zafoliowane małe prosiaczki. Świetną sprawą było obserwowanie reakcji klientów. Oburzenie, niesmak, obrzydzenie nawet.
Jak tak można, to nie może być. Kto to kupi?
Potem te oburzone pchały wózki do lady z porcjowanym karczkiem czy łopatką.
Pachnie hipokryzją.
A gdyby tak rzeźnie miały szklane ściany? No, nie. Na to jesteśmy za wrażliwi. To raniłoby nasze delikatne uczucia. Lepiej kupić świnkę na tacce. Bezosobowo. Kto by smażąc gulasz myślał, że kiedyś ten gulasz miał ogonek i wesoło (lub nie) chrumkał.
MMŻ, który z niejednego pieca chleb (i nie tylko) jadł, w młodości swej odwiedził masarnię i mleczarnię.
Jego wspomnienia do dziś są barwne i długo po jego opowieściach żywię się tylko tym, co na polu urośnie.

Nie lubimy nazywać sprawy po imieniu. Lubimy się mamić ładnymi sformułowaniami.
Może warto czasem zrobić sobie bezmięsny detoks. Spróbujcie i zobaczcie, że istnieje też świat bez zwłok i trupów na talerzu.
Takie oto naszły mnie rewolucyjne przemyślenia w związku z książką „Głód” Martina Caparrosa.

Wrażliwych przepraszam najmocniej, jeśli zepsułam im posiłek. Oburzonym przypominam, że póki co cenzura się nas nie ima.
Chyba dzisiaj jako ilustracja będą tylko kwiatki.
No może jeszcze coś najbardziej odległego od świata zwierzęcego: koktajl energetyczny.



Koktajl energetycznie różowy
pół szklanki soku z buraków
pół szklanki świeżego ananasa
pół szklanki malin
1 banan
pół szklanki wody kokosowej

Miksujemy, przelewamy do szklanek i pijemy.






Smacznego

sobota, 9 kwietnia 2016

Deszczowy poranek i ciasto z brązowym masłem i kremem karmelowym




















Najbardziej lubię biegać w czasie deszczu.
Kiedy dziś rano wstałam i zobaczyłam mokre ulice, wiedziałam, że to będzie dobry poranek.
Pusto na ulicach, pusto w parku. Wniosek jest taki, że mało spotkam świadków moich męczarni.
Dużo ludzi biega. Dużo więcej niż się spodziewałam. I wydaje mi się, że wszyscy biegają szybciej ode mnie. I wszyscy wydają się mniej wykończeni ode mnie. Oj, niedobrze. A może dobrze.
Przecież nie biegam, żeby się z kimś ścigać. Mierzę się przede wszystkim ze sobą. I w tym punkcie, mogę powiedzieć, że daję sobie ze sobą radę.
Myśl o przebiegnięciu kilometra dwa miesiące temu byłaby przerażająca. Dziś sapię, mamroczę pod nosem, spływam potem ale daję radę. Mówi się, że człowiek długo pozostaje pod wrażeniem jakie zrobił na samym sobie. Coś w tym jest.
Dzisiejsze bieganie było samotne, szare, mokre i absolutnie doskonałe.
MMŻ, po moim powrocie, popatrzył na mnie jak na kosmitę. W sobotę rano dopuszczalne jest miękkie łóżko i ewentualnie książka. Bieganie, deszcz nie są elementami wkalkulowanymi w dzień wolny.
Tak, tak, ludzie są dziwni. Niektórzy wstają w sobotę przed siódmą i nie zważając na deszcz pędzą do parku, by się umęczyć jak nieboskie stworzenie.
A wiecie co było najlepsze? Kiedy wracałam, spotkałam podobnego do mnie, niezważającego na deszcz szaleńca w butach do biegania.
Jest jeszcze jedna korzyść z dzisiejszego poranka. Ciasto. Mogę bez wyrzutów sumienia zjeść kawałek. Może nawet dwa?













Ciasto z palonym masłem i kremem karmelowym
absolutne niebo w gębie z bloga call me cupcake

ciasto:
forma o średnicy:17 cm

150 g masła (z niego będziemy robić palone masło)
165 g drobnego cukru
2 jajka
120 ml letniego mleka
1 łyżka esencji waniliowej
180 g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia75 g czekoladowych chipsów lub pokrojonej czekolady
szczypta soli

karmelowy sos:

150 ml kremówki
225 drobnego cukru
100 g zimnego masła
2 łyżki koniaku lub rumu
1 łyżka grubej soli

krem karmelowy:

2 białka (około 75 g)
90 g drobnego cukru
125 miękkiego masła
3 łyżki karmelowego sosu (patrz wyżej)

Całą zabawę zaczynamy od zrobienia brązowego masła.
Jestem jego wielką entuzjastką. Tajemnicą mojej ulubionej jajecznicy jest doprowadzenie masła do stanu lekkiej opalenizny i orzechowego zapachu. Wlanie płynnego jajka na masło w takim stanie, jest doznaniem zmysłowym. Ten zapach...ten dźwięk.
Kiedyś proponowałam już na blogu makaron z palonym masłem. Co tu dużo mówić. Pospolite masło kryje w sobie wielkie pokłady rozkoszy.
Wiem, ja też czytałam o miażdżycy i cholesterolu. I znam rewelacyjne wyniki zmiany diety na bezmasłową w pięknej Finlandii. Ale człowiek jest grzeszny i czasami ma ochotę na mały skok w bok.
Wiecie jak to jest: „lepiej spróbować i żałować, niż żałować, że się nie spróbowało”.


By masło nabrało wyjątkowego urzekającego smaku trzeba je roztopić. Stawiamy rondel na ogniu i wrzucamy do niego masło. Kiedy masło się stopi, gotujemy je, nie spuszczając z oka.
Kiedy zaczyna zmieniać kolor na ciemno złoty i poczujemy zapach lekko orzechowy, zdejmujemy rondel z pieca.
Przelewamy płynne masło do miski. To co zostało na dnie rondla (ciemne farfocle) wyrzucamy.
Wystudzone masło wstawiamy do lodówki by zgęstniało. Lecz nie zostawiajcie go tam na długo. Ono ma się tylko lekko ściąć. Ma zostać w takiej formie, w jakiej da się je zmiksować.

Piekarnik rozgrzewamy do 175 stopni.
Lekko zastygnięte masło miksujemy z cukrem na biały puch. Do niego wbijamy 2 jajka i ubijamy do połączenia się składników.
Mąkę mieszamy z proszkiem do pieczenia i solą. Mleko mieszamy z esencją waniliową.
Do miski z masłem, cukrem i jajkami na przemian dodajemy mąkę i mleko. Mieszamy na gładką masę i na koniec wsypujemy chipsy czekoladowe.
Przekładamy do formy wyłożonej papierem do pieczenia.
Pieczemy ciasto 50 minut.
Studzimy i kroimy na trzy (zdolniejsi niech pokroją na cztery) krążki.

W czasie kiedy ciasto się piecze, możemy zająć się kremem i sosem karmelowym.
Do garnuszka wlewamy kremówkę i mocno ją podgrzewamy. Masło kroimy w kostkę.
Na patelnię z grubym dnem wsypujemy cukier. Włączamy piec i rozpuszczamy cukier.

Nie dotykamy karmelu ani łyżką, ani widelcem i trzymamy z daleka wszystkie części ciała. Jeśli bardzo was korci by coś przy nim majstrować, pokołyszcie patelnią.

Kiedy cukier się rozpuści i zacznie nabierać bursztynowego koloru, wrzucamy kawałki masła. Potem wlewamy gorącą kremówkę. Mieszamy aż sos nabierze aksamitnej konsystencji.
Przelewamy sos karmelowy do miseczki i zostawiamy do wystygnięcia. Po 10 minutach wlewamy do sosu koniak lub rum i mieszamy z solą.

By przejść do kremu potrzebujemy sosu karmelowego. Wystygłego.
Krem robimy na bazie bezy szwajcarskiej. Nie uciekajcie od ekranu, to nie jest jakiś cukierniczy dziwoląg. Jest łatwy do zrobienia i na sto procent przyda się przy robieniu jakiegoś tortu z wyjątkowej okazji.
Białka z cukrem umieszczamy na misce. Miskę stawiamy na garnku z gotującą się wodą. Podgrzewamy białka, mieszając, do rozpuszczenia się cukru. Jak to sprawdzić? Trzeba wziąć kroplę między palce i potrzeć. Jeśli nie czujemy drobinek cukru, znaczy, że białka są gotowe do ubicia.
Ciepłe białka ubijamy mikserem na sztywną pianę. Czekamy aż ostygnie.
Odkładamy końcówki do ubijania piany i bierzemy końcówkę do mieszania.
Ciągle mieszając, dodajemy do białek kawałki miękkiego masła. Nie przejmujcie się, jeśli w pewnej chwili masa będzie wyglądała na zwarzoną. Róbcie swoje a po chwili wszystko wróci do normy.
Krem stanie się zwarty i jedwabisty.
Dodajemy 3 łyżki sosu karmelowego i mieszamy do połączenia.
Przykrywamy miskę z kremem folią i wstawiamy do lodówki.

Schłodzone i pokrojone ciasto smarujemy sosem karmelowym a potem kremem. Każdy krążek ciasta.
Resztą kremu smarujemy boki i wierzch.
Wyrównujemy ciepłym nożem boki i wierzch ciasta.
Wkładamy ciasto do lodówki.
Wyjmujemy z lodówki pół godziny przed podaniem.

Doszliśmy do momentu przestrogi. Ktoś zapyta: do czego służy sos karmelowy? Otóż moi drodzy – do polania ciasta.
Ale tu tkwi małe „ale”
Jeśli polejecie gotowe ciasto sosem karmelowym i wstawicie do lodówki, to marzenie o pokrojeniu swojego dzieła możecie między bajki włożyć. W chłodzie sos karmelowy stanie się krówką lub toffi i pięknie zaskorupi ciasto. Może i ładnie będzie wyglądać, ale zjeść tego się nie da.
Wyjścia są dwa.
Pierwsze to zaprosić z pół tuzina znajomych miłośników słodyczy, polać ciasto sosem o temperaturze pokojowej, udekorować i od razu podać na stół.
Drugie wyjście jest mniej spektakularne. Kroić ciasto na kawałki i każdy kawałek polać sosem i udekorować.
Przyszło mi do głowy jeszcze jedno wyjście. Sos wg tego przepisu jest dość gęsty. Gdyby użyć większej ilości kremówki i nieco bardziej go rozcieńczyć, może dałoby się uniknąć dwóch wcześniejszych rozwiązań.





Życzę pięknego weekendu. Pachnącego wiosną i coraz bardziej zielonego.

I smacznego oczywiście

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Rozważania o czasie i pieczona cykoria z pomarańczową sałatką

























Absolwent” to ramotka. „Absolwent” to rewelacja.
W czasach kiedy kochałam się beznadziejnie w Andrzeju D. film „Absolwent” wywoływał na twarzy rumieniec wstydu. Nikt nie mówił nam wtedy otwarcie o seksie a już o seksie z osoba prawie nieżywą czyli w okolicach 40- tki tym bardziej.
Ktoś kto był w okolicach trzydziestki był praktycznie krok przed śmiercią.
Oglądaliśmy więc „Absolwenta” z wypiekami na twarzy i niektórzy nawet współczuli Dustinowi Hoffmanowi kontaktów intymnych z „starą” panią Robinson.
Czas jednak robi swoje.
Czytaliście kiedyś swoją ukochaną książkę po raz kolejny np. po dwudziestu latach?
Czy brzmiała ona tak samo? Założę się, że nie.
Założę się o mojego ukochanego KA, że za drugim razem, po latach, co innego zrobiło na was wrażenie.
Moim numer jeden wśród książek jest „Mistrz i Małgorzata”. Z premedytacją robię sobie dłuższe przerwy w czytaniu książki, bo już wiem, że za kolejnym razem znów będzie inaczej.
Nigdy nie wiem, co tym razem wprawi mnie w zdumienie ale czekam na ten moment cierpliwie.
Absolwent” zdarzył się nieoczekiwanie. Telewizja, która raczej rzadko jest źródłem kulturalnego olśnienia, zafundowała nam niespodziankę.
Co przychodzi na myśl jako pierwsze, gdy pomyślę o filmie Mike Nicholsa? Muzyka. Sound of Silence, Mrs Robinson, April Come She Will, Scarborough Faire.
Każdy ją zna, nawet jeśli nie wie skąd. Taka muzyka unieśmiertelnia film.
Od pierwszego obejrzenia filmu minęło trochę czasu. Natknięcie się na „Absolwenta” dzisiaj potraktowałam jako prezent wielkanocny. Cóż mnie dawno temu tak urzekło?
I kiedy siadałam do filmu wydawało mi się, ze wiem czego się spodziewać. Sentymentalnie identyfikowałam się po trochu z Benjaminem a po trochu z jego dziewczyną Elaine. Ale film płynął a mnie coraz bliżej było do pani Robinson.
Okazało się, że czas, który upłynął zmienił nie tylko cyferki w moim życiorysie ale też moje spojrzenie na świat.
Jakie to proste i jak łatwo wytłumaczalne. Wczoraj byłam Benjaminem dziś jestem panią Robinson.
Może mało to odkrywcze ale nieco mną wstrząsnęło.

Wstrząśnięta ale nie zmieszana faktem upływu czasu wróciłam do poświątecznej rzeczywistości.
Wyszperałam przecudną płytę Simona i Garfunkel'a Bridge Over Troubled Water i zamieszałam w garach.



Pieczona cykoria i pomarańczowa sałatka

1 cykoria
1 pomarańcza
1 czerwona papryka
1 łyżka małych cebulek w occie
pokrojony w kostkę owczy ser
garść mieszanki sałat
1 łyżka podprażonych pestek dyni

sos:
sok z połówki pomarańczy
sok z połówki cytryny
1 ząbek czosnku zmiażdżony
1/4 szklanki dobrej oliwy
1 łyżeczka łagodnej musztardy
3 krople oliwy z pestek dyni
sól do smaku

Wszystkie składniki sosu, oprócz pestek dyni umieszczamy w słoiku, zakręcamy go i dokładnie wstrząsamy.
Sałaty myjemy, osuszamy i rwiemy na kawałki.
Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni. Cykorię dzielimy na liście i odcinamy grubsze części liści.
Smarujemy liście oliwą i kładziemy na blasze, wyłożonej papierem do pieczenia.
Pomarańczę dokładnie myjemy i kroimy na plastry. Również smarujemy oliwą i kładziemy na blasze obok cykorii.
Wstawiamy blachę do rozgrzanego piekarnika i pieczemy około pół godziny do zbrązowienia brzegów cykorii i pomarańczy.
Wyjmujemy blachę z piekarnika i studzimy.

Wystudzoną cykorię i pomarańczę układamy na sałacie. Posypujemy pokrojoną papryką, cebulką i pokruszonym serem.
Polewamy sosem i na koniec posypujemy pestkami dyni.





Smacznego