środa, 30 listopada 2011

Ciasto czekoladowo pomarańczowe dedykowane Radkowi


Jest taka zasada, że jeśli ktoś uśmiechając się brzydnie, najprawdopodobniej nie jest dobrym człowiekiem. Podobnie jeśli ktoś nie lubi czekolady. Miejcie na niego oko. Nie można żyć w zgodzie ze sobą i światem nie lubiąc czekolady.
Czekolada to wypróbowany sposób na chandrę, pusty portfel, odległość i brak pomysłów. W pokoju Darii jest mały ołtarzyk poświęcony temu smakołykowi. Hasła tego typu: "There are four basic food groups: milk chocolate, dark chocolate, white chocolate, and chocolate truffles", nie są tam rzadkością.
Rodzina nasza jest jego zdecydowanym fanem, chociaż każde z nas lubi go w nieco innej postaci. Ale dzięki temu nie podjadamy sobie nawzajem zapasów.
Ciasto czekoladowe jest ponad podziałami. Przy nim milkną spory na temat wyższości czekolady gorzkiej nad czekoladą białą. Każdy pilnuje swojego talerza i sprawdza, czy nie zostały jakieś okruszki.
Moja dzisiejsza propozycja jest zapowiedzią nadchodzącego. Zawiera w swoim składzie elementy niezmiennie kojarzące się ze świętami. Bo czyż pomarańcze, cynamon, czekolada nie są gwarantami zimowych smaków? W przedsionku grudnia coraz częściej sięgamy po cytrusy. Zresztą, teraz są najsmaczniejsze.
Połączenie czekolady i pomarańczy to klasyka. A ta, podobnie jak "jutro", nie umiera nigdy.
Mnie zachciało się ciasta, gdzie smak zarówno gorzko-cytrusowy jak i słodko-cynamonowy będą równorzędnymi partnerami.



Do ciasta potrzebujemy przede wszystkim  1,5 tabliczki czekolady i 3 pomarańcze. Dwie będą walczyły o zwycięstwo z czekoladą a ta ostatnia uwieńczy dzieło.

aby zrobić ciasto:150 g czekolady gorzkiej
150 g masła
100 g mielonych orzechów włoskich
  1 szklanka cukru
  6 jajek
  1 łyżka cynamonu
    skórka starta z jednej wyszorowanej pomarańczy
    kilka kropej wody pomarańczowej (jeśli macie)

oprócz tego potrzebujecie na pomarańczową glazurę:
  4 solidne łyżki dżemu pomarańczowego
  2 łyżki syropu pomarańczowego (np Herbapolu)
    sok z jednej pomarańczy

polewa czekoladowa:
 100 g czekolady (użyłam deserowej)
  50 g masła
     skórka starta z jednej pomarańczy

dekoracja   1 pomarańcza
     pół szklanki wody
   2 łyżki cukru
   2 łyżki syropu pomarańczowego

forma potrzebna do pieczenia o średnicy 23 cm

Włączamy piec i nastawiamy temperaturę 180 stopni. Formę wykładamy tylko na dnie papierem do pieczenia i bierzemy się do pieczenia.
Zaczniemy od przygotowania dekoracji. Pomarańczę, która będzie zdobić wasze ciasto, porządnie umyjcie. Potem pokrójcie na plasterki. W rondelku zagotujcie wodę z dwiema łyżkami syropu pomarańczowego i cukrem. Włóżcie do gotującego sie syropu plastrki pomarańczy i gotujcie około 10 minut.Po tym czasie płynu musi być zdecydowanie mniej i ma być zdecydowanie gęstszy. Ostrożnie wyjmijcie plasterki na papier do pieczenia i niech sobie podeschną.
Robimy przygotowania do ciasta. Żeby stopić czekoladę, nalejcie do garnka wodę i postawcie na piecu. Niech się zagotuje. Na garnek stawiamy miskę (ale tak by nie dotykała powierzchni gotującej się wody) i do niej wkładamy połamaną czekoladę i masło.Gotująca się w garnku woda pięknie zmieni dwa składniki w czekoladowy staw.
Powinna  trochę przestygnąć.   
Bierzemy się za ciasto. Do miski wbijamy umyte jajka i wsypujemy cukier. Miksujemy aż cała masa będzie prawie biała i potroi swoją objętość. Jeśli osiągnęliśmy ten stan, delikatnie, po łyżce wsypujemy mielone orzechy, cynamon i startą skórkę pomarańczy. Kto ma, dodaje parę kropli wody pomarańczowej. Mieszamy bardzo delikatnie, żeby nasza napuszona jajeczność nie opadła.
Przekładamy masę do formy i wkładamy do piekarnika na 45 minut.

W czasie, kiedy ciasto się piecze robimy dwie rzeczy. Po pierwsze, w jednym rondelku topimy czekoladę (patrz wyżej) z resztą składników na polewę. Po drugie, w innym rondelku mieszamy ze sobą elementy glazury. Podgrzewamy je aby połączyły się  w jedną całość i wyłączamy palniki.

Kiedy ciasto się upiecze, pozwólcie mu ostygnąć. Zapewne wyrośnie mu na brzegach formy czekoladowy kołnierzyk. Odkrójcie go, bo potrzebujecie prostej powierzchni. Te odkrojone resztki możecie wykorzystać w inny sposób*.
Wierzch ciasta posmarujcie glazurą pomarańczową i wstawcie je do lodóki na pół godziny. Chłód pomoże glazurze okrzepnąć. Następnie wylejcie polewę czekoladową na ciasto i wyrównajcie powierzchnię. Na bokach ciasta niech utworzą się naturalne czekoladowe strumyki. Dekorację pozostawiam waszej bogatej wyobraźni.
Ciasto jest gęste, "bagienne" i wciągające. Cytrusy powodują, że nie jest nudne. Polecam.



I życzę smacznego

* Jak spożytkować czekoladowy kołnierzyk? Zostawcie go na talerzu na noc. Do rana pięknie się wysuszy. A wtedy na dno wysokiej szklanki włóżcie pokruszone ciasto, nałóżcie solidną łychę jogurtu i posypcie wiśniami z kompotu. Jeśli starczy miejsca, to zróbcie powtórkę. I tak pyszne śniadanie macie niejako przypadkiem.
Jeszcze raz smacznego 

wtorek, 29 listopada 2011

Kurczak teriyaki czyli mała porcja matematyki


"Kochanie, będziemy niedługo na obiedzie ? Będzie coś dobrego, prawda?"Pytanie na pozór niewinne. Ale zwróćcie uwagę na liczbę mnogą.
Zawsze jest COŚ na obiad. MMŻ lubi zaskakiwać. Nie jest specjalistą od wcześniejszego uprzedzania. Po prostu dzwoni i radosnym głosem obwieszcza, że za pół godziny ląduje w domu z pół tuzinem znajomych.
Wiecie jak wygląda różnica między obiadem dla dwojga, a nakarmieniem sześciu chłopa? Sześć zawsze znaczy  więcej niż dwa.
Pół biedy jeśli chodzi o zupę. Ta nigdy nie jest obliczona precyzyjnie. Zjedzą dwie, cztery i osiem osób. Niezapowiedziany zastęp zuchów nie wyszedłby z mojej kuchni głodny. Ale z drugim daniem sprawa wygląda nieco inaczej. Rozmnożenie steków czy ryb to nie moja specjalność. W historii ludzkości udało się tylko jednemu. Byli tacy, co też chcieli. I na tym się kończyło.
"Zrobić obiad w pół godziny nie jest problemem." Zawsze na takie stwierdzenie kiwam z politowaniem głową. Oczywiście, to prawda. Ale musimy najpierw założyć, że krasnoludki lub niewolnik przygotują nam wszystkie niezbędne składniki do takiej postaci, że nic tylko smażyć lub gotować. Jeśli się dobrze zastanowić, to najdłuższym etapem są przygotowania do gotowania. Czyli, startując od zera np, wyciągając mięso z zamrażarki, nie tylko nie uda nam się niczego w 30 minut ugotować, ale też nawet przygotować. Wyjątkiem są gotowe pierogi, skwapliwie schowane do chłodu z myślą o takich właśnie sytuacjach.
Najważniejszą sprawą w nagłych wypadkach jest spokój i chłodna kalkulacja. Jeśli zdacie sobie sprawę, że nawet mając sztab pomocników w tak krótkim czasie nie zrobicie boeuf bourguiguon, to zamiast popadać w czarną rozpacz, rozważcie coś mniej skomplikowanego.
Czyli trzeba wziąć problem na klatę, lub obejść go, przeskoczyć, zignorować (niepotrzebne skreślić).
Jeśli w domu macie makaron, jajka, śmietanę i odrobinę boczku to jesteście mistrzami patelni. Carbonara to coś co da się zrobić w pół godziny. Do tego jakaś zielenina i szeroki uśmiech od drzwi.
Jeżeli majaczy wam jakieś mięso, to ratunkiem jest pokroić je na drobne kawałki. Wygląda wtedy bardziej imponująco. Zdaję sobie sprawę, że dwa filety z kurczaka nie załatwią sprawy, ale jeśli macie jeszcze dwa, to już jest szansa, że obiad będzie satysfakcjonujący. Jako wypełniacze podacie makaron z dodatkami i michę sałaty. Goście nie będą jęczeli z przejedzenia, a maleńki niedosyt sprawi, że konwersacja będzie ożywiona. Nic tak nie zaćmiewa ducha rozmowy jak przepełnione żołądki.
Ja miałam do dyspozycji cztery filety z kurczaka i zapewniam was, że nikt nie odszedł od stołu głodny.
Od momentu wyjęcia kurczaka z lodówki (na szczęście, mięso było nie mrożone) do chwili podania je na stół upłyneło dokładnie 37 minut. Przepis nie jest wymyślny. Jego inność tkwi jak zwykle w szczegółach, jakimi są przyprawy.
Tak oto uratowałam od śmierci głodowej małe męskie grono.

Kurczak teryaki z surówką z kapusty pekińskiej:
marynata:
4 filety z kurczaka, umyte i pokrojone na kawałki
4 łyżki sosu sojowego
4 łyżki mirinu
2 łyżki sake (przyznam się ze skruchą, że użyłam wódki)
1 łyżeczka brązowego cukru
1 łyżka soku imbirowego (łatwo ją wycisnąć przez sitko ze startego imbiru)
olej do smażenia

Pokrojone kawałki kurczaka włóżcie na kwadrans do marynaty. Czas marynowania się mięsa możecie poświęcić na zrobienie sałatki.

sałatka z kapusty pekińskiej:
szklanka pokrojonej kapusty pekińskiej
mała marchewka pokrojona w słupki
mała czarna rzodkiew również pokrojona w słupki (nie martwcie się jeśli jej nie macie, bez tego składnika  sałatka też smakuje dobrze)
cebulka dymka pokrojona ukośnie dla egzotycznego efektu
2 łyżki majonezu
1 łyżka octu ryżowego
1 łyżeczka sake (patrz: sugestia z kurczaka)
1 cm pasty wasabi
1 łyżeczka sosu sojowego
pół łyżeczki brązowego cukru
kilka kropel oleju sezamowego
ziarna sezamowe
biały pieprz



Sos do sałatki, jak każdy inny sos, trzeba wymieszać, aby całość miała jednolitą konsystencję. Jeśli sos już zrobiliśmy, to wlewamy go do miski, w której czeka sałata, marchewka i rzepa. Mieszamy i przekładamy do innej misy, żeby zaprezentować walory wizualne a nie warsztat pracy. Posypujemy dymką i sezamem. Wkładamy do lodówki.
W czasie kiedy my dopieszczaliśmy sałatkę, nasz kurczak przygotował się do swojego zadania.
Patelnię stawiamy na piecu, rozgrzewamy patelnię i na gorący olej wkładamy odsączone kawałki kurczaka. Smażymy krótko z każdej strony. Dla dociekliwych powiem precyzyjniej, że około trzech minut na każdą stronę. Potem wyjmujemy usmażone mięso na papierowe ręczniki i odlewamy z patelni olej. Stawiamy ją ponownie na piecu i wlewamy do niej marynatę, w której moczyliśmy kurczaka. Mocno zagotowujemy i ponownie kładziemy do niej mięso. Szybko doprowadzamy do gwałtownego wrzenia i wyłączamy piec.
Przekładamy danie do miseczek, obok stawiamy miskę z sałatką i spokojnie witamy gości.




Na zdjęciach jest jeszcze miska z makaronem soba. Obiecuję, że przy innej okazji podam na niego przepis, bo był elementem dzisiejszego obiadu.


Smacznego


niedziela, 27 listopada 2011

Tort jabłkowo śmietanowy zamiast rękawiczek


To nie był mój ulubiony tydzień. Niby nic katastrofalnego się nie zdarzyło, ale drobne niepowodzenia są jak drzazga za paznokciem. Umrzeć od tego nie można, ale skutecznie uprzykrzają życie. Tu mnie coś bolało, tam mi coś nie wyszło, jeszcze coś innego mnie rozczarowało. A na finiszu tygodnia zgubiłam rękawiczki. Niby nic wielkiego. Przecież to tylko rękawiczki. Ale te były wyjątkowe. Były prezentem od MMŻ. Takich prezentów jest w roku niewiele, więc tym bardziej je sobie cenię. Rękawiczki miały już kilka lat i były zżyte z moimi dłońmi w sposób przysłowiowy. Szkoda mi ich.
Nie lubię gubić czy rozstawać się z przedmiotami. Te, które mam w najbliższym otoczeniu są oswojone, przewidywalne i są częścią mojego świata. Choć na co dzień nie poświęcam im specjalnej uwagi, to ich brak odczuwam jako duży dyskomfort.
Nie lubię sprzedawać samochodu, bo kiedy nim jeżdżę oddaję mu część samej siebie. Sprzedaż to trochę jak zdrada. Zazwyczaj okupiona łzami.
Wszystkie drobiazgi, które mnie otaczają mają swoją historię i większości nie oddałabym za żadne skarby. Rękawiczki były jak stary przyjaciel. Od listopada mogłam na nie liczyć. Powiedzcie mi, komu potrzebne są cudze, znoszone rękawiczki. Chodzilibyście w czymś, co ma w sobie cały obcy mikrokosmos?
Jeśli poszukać winnego, to winna jest Francja. I jej bezmyślne potraktowanie polskich pilotów w czasie II wojny światowej. Nie, nie, nie zwariowałam.
Zgubienie rękawiczek ma ścisły związek z polskimi pilotami we Francji. Jechaliśmy na otwarcie wystawy poświęconej temu właśnie tematowi. A jeśli dodać, że zagrożeni byliśmy spóźnieniem, to mój pośpiech i jego konsekwencje stają się jasne. Klucze do samochodu, czapka, pilot do garażu, torebka, rękawiczki, to wszystko nie zmieściło się w moich dłoniach. Coś musiało polec. Tym razem padło na rękawiczki. Gdybym miała wybierać.... nie dałabym rady wybrać. Najlepiej by było nic nie zgubić.
Francja ma to do siebie, że w kontekście historycznym zawsze nam komplikowała życie.
Do tego bilansu tygodniowego, robionego w momencie roztkliwiania się nad sobą, muszę uczciwie dodać, że coś też znalazłam. Nie założę tego, co prawda, na siebie, ani nie ogrzeje mnie w chłodne dni. Za to pomoże ogrzać moją nieco zasmuconą duszę. I mogę wykombinować coś na pocieszenie samej siebie. Moja spiżarnia jest wam znana. To w niej dokonałam pocieszającego odkrycia. Znalazłam mus jabłowy. Skąd on się tam wziął, nie wiem. Nie przypominam sobie faktu pakowania jabłek do słoików. Najważniejsze, że wiedziałam co z nim zrobić.
Zbytnia słodycz spowodowałaby potoki łez nad moją stratą, za dużo kwaśności pogłębiłoby mój listopadowy spadek formy. A gdyby tak połączyć kwaśne ze słodkim w zrównoważonych proporcjach?
Tak pojawił się na stole tort jabłkowo śmietanowy.

Tort jabłkowo śmietanowy czyli przekładaniec jesienno zimowy

Biszkopt:

2 jajka
2 łyżki cukru
2 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
Oddzielamy białka od żółtek. Białka ubijamy na sztywną masę za szczyptą soli. Do ubitej piany dodajemy po łyżce drobnego cukru. Do ubijanej masy białkowo cukrowej po jednym wkładamy żółtka i ubijamy dalej. Kiedy caął masa jest puszysta i lśniąca wyłaczamy mikser i bierzemy się za prace ręczne. Po jednej łyżce wsypujemy mąki. Mieszmy delikatnie od dołu, żeby nam nasza jajeczna wysokość nie oklapła. Do przygotowanej tortownicy (czyli z papierem do pieczenia na spodzie) wkładamy masę biszkoptową i wkładamy ją na 15 minut do piekarnika rozgrzanego wcześniej do 180 stopni. Kiedy się upiecze, zostawmy je w piekarniku do wystygnięcia.

masa jabłkowa:

1 kg jabłek, obranych i pokrojonych (sugeruję antonówki lub renety)
1 galaretka cytrynowa
ewentualnie cukier
Jabłka obieramy, kroimy i w nieprzywierającej patelni smażymy aż nabiorą konsystencji musu. Jeśli nie macie cierpliwosci do takiej zabawy lub wiary we własne umiejętności, możecie gotową masę jabłkową kupić w sklepie. Nie próbowałam , ale wiem, że można takową nabyć. Do przesmażonych jabłek dodajcie cukru tyle ile lubicie.
Gorący przecier jabłkowy zdejmijcie z pieca i wsypcie do niego galaretkę cytrynową. Zamieszajcie i odstawcie do wystygnięcia.
Jeśli biszkopt i masa jabłkowa wystygły, to czas zacząć składać je w całość. Z biszkoptu zdejmujemy papier i ciasto z powrotem wkładamy do formy. Na ciasto wykładamy mus jabłkowy, wyrównujemy powierzchnię i wkładamy do lodówki. Po kwadransie już powinien wykazywać pierwsze oznaki popadania odrętwienie. Jakże pożądane, zresztą.

masa śmietanowa:

400 ml śmietany kremówki
starta skórka z jednej cytryny (wyszorowanej i wyparzonej)
2 łyżki żelatyny
3 łyżki cukru pudru

Zaczynamy od żelatyny. Wsypujemy ją do miseczki i zalewamy 3 łyżkami wody. Musi napęcznieć. Potem stawiamy na ogniu garnek z wodą i do niego wkładamy miskę z żelatyną. Naszym zadaniem jest rozpuścić żelatynę. W czasie, kiedy ona zmienia stan skupienia, my ubijamy śmietanę. Do ubitej śmietany wsypujemy otartą cytrynową skórkę i cukier puder. Na koniec do śmietany wlewamy rozpuszczoną żelatynę. Nie musicie jej studzić. Bez obaw możecie wlać jeszcze ciepłą. Jeszcze raz porządnie mieszamy i wykładamy na wyciągnięty z lodówki biszkopt z jabłkami. Ponownie wyrównujemy, żeby nie wyglądał jak stok narciarski i nich wraca do lodówki.
Po 2 godzinach wszystko ładnie zastyga w niemym zachwycie i bez wpadki daje się wyjąć z formy i gładko pokroić.
Efekt jest wyjątkowo lekki, niesłodki, w niczym nie przypomina przysłowiowego tortu z kremem.
A wygląda jak jesienne liście przykryte pierwszą śniegową pierzynką.


Szkoda tylko, że na jesienne przymrozki będę jak dziewczynka z zapałkami. Bez rękawiczek. Na szczęście zapałek mam spory zapas.
Pilnujcie swoich rzeczy i cieszcie się nimi. Pozdrawiam i smacznego.

piątek, 25 listopada 2011

Zielona faworyta Charles'a



Zupy są niedoceniane. Nigdy nie grają głównej roli. Zawsze danie główne je przyćmiewa. Już sama nazwa "danie główne" sugeruje, że cała reszta gra drugie skrzypce. Niby tak. Ilu może być solistów? Jednak myślę, że są zupy, zasługujące na coś więcej.
Kiedy zaczynają się chłodne jesienne dni częściej sięgamy po rozgrzewające potrawy. Talerz gorącej, aromatycznej zupy jest idealnym spełnieniem naszych oczekiwań. W Anglii sezonowo można kupić kubek gorącej marchewkowej czy dyniowej w kawiarni. Na lunch zamiast opatrzonej i nudnej kanapki. Jeśli można kupic kawę na wynos to dlaczego nie zupę? Pomyślcie.
Jestem do zup przywiązana. Właściwie, nie wyobrażam sobie bez nich obiadu. I nie traktuję ich po macoszemu Tak jak starannie wybieram danie główne, tak podchodzę do wyboru zupy. Nawet poczciwa pomidorowa może być gniotem lub małym dziełem sztuki. Każde z nas ma swoich faworytów, każde z nas ma odwiecznych wrogów. Założę się, że we wszystkich domach jest żelazny repertuar zup, te żurki, ogórkowe, rosoły, cebulowe czy zalewajki.
Jedne gotuje się od święta, jak np siemieniotkę, inne są jak domownik w znoszonych kapciach. Niby trochę zużyte ale rozstać się szkoda. Niektóre są niespodzianką, którą sprawiliśmy sobie sami, bo droga do ich ugotowania została odkryta przypadkiem.
Kilka razy w roku w naszych progach pojawia się gość. Jest oczekiwany i mile widziany. Ale jest też źródłem maleńkiego stresu. Układanie menu dla Niego jest prawdziwą radością, bo jest roślinożerny. Jest więc okazja do wykorzystania zieleniny wszelakiej. Wiem, że na codzień zupami się nie para, więc zawsze mam nadzieję, że moje wybryki przypadną mu do gustu. Jak na dobrze wychowanego kornwalijczyka przystało, je grzecznie i chwali wylewnie. Ale nie spodziewałam się, że zupa, która ugotowała się właściwie w akcie desperacji, tak przypadnie mu do gustu. Może sprawił to kolor, bo jest soczyście zielona. Może pora roku, bo była zima, a o kolory o tej porze trudno. W każdym razie zupa groszkowa okazała się ulubienicą Charles'a i weszła do naszego menu na stałe.
Podobno namawia On swoją drugą połówkę do jej ugotowania na Wyspie. Ciekawe, czy już się doczekał? Jeśli nie, to obiecuję, że za miesiąc dostanie ją u mnie.
Zupa groszkowa
paczka groszku mrożonego
litr bulionu
pęczek cebulki
4 listki mięty
pół szklanki śmietany (jakiej kto lubi, ja używam gęstej kremówki)
sól, pieprz
grzanki do posypania lub grubo starty cheddar
Najpierw zagotujcie bulion. Włóżcie do niego miętę i cebulkę dymkę (nie musicie jej kroić). Pogotujcie wszystko około 5 minut. Po tym czasie wyjmijcie je z bulionu. Teraz do gotującego się płynu wsypcie cały groszek. Poczekajcie aż się zagotuje i dajcie mu pięć minut. Tyle mu wystarczy, żeby być miękkim ale nie zmienić koloru. Odstawcie garnek na bok i lekko przestudźcie.
Pora użyć blendera czy miksera. Wszystko jedno czego użyjecie, róbcie to ostrożnie. Gorąca miksowana zupa ma skłonności do erupcji. Jeśli mogę coś zasugerować, to nie miksujcie całego bulionu od razu. Włóżcie najpierw groszek i połowę płynu. Miksujcie. Dolewajcie bulion w takiej ilości, żeby zupa zadowoliła was swoją gęstością. Kto lubi zupy aksamitne, powinien ją przelać przez sitko. bo drobinki groszku są wyczuwalne. Ostatnią rzecz, którą robicie, jest dodanie śmietany.  Miksujecie znów lub po prostu mieszacie. Dodajecie soli i pieprzu zgodnie ze swoimi upododobaniami.
Nalewacie gorącą do talerza i posypujecie grzankami albo wiórkami cheddara.
Założę się, że towarzystwo miłośników zielonej zupy się powiększy.


Smacznego

P.S
Charlie jest fotografem. I to nie byle jakim. Sprawdźcie sami na jego stronie: http://charliecliftphotography.com/

środa, 23 listopada 2011

Brownie z karmelizowanymi bananami czyli jak poprawić nastrój




Znam ludzi, którzy nie przykładają wagi do wyglądu. Uważają, że ważna jest zawartość a nie powierzchowność. Niektórzy pamiętają czasy, kiedy sklepy dzieliły się na spożywcze i przemysłowe. Nie było środka, chociaż zdarzało się spotkać sklep rzemieślniczy, w którym straszyły potwory. Dużo się u nas zmieniło pod tym względem w ostatnich latach, ale ciągle jeszcze obowiązuje przewaga praktyczności nad duchowością. W moim mieście, na głównej ulicy (niebrzydkiej, zresztą) ilość sklepów obuwniczych i wszelakiej maści banków najlepiej świadczy o naszym praktycznym podejściu do życia. Ktoś powie, że trzeba jechać do Krakowa. Zaraz, zaraz. Czy sklepy z ładnymi drobiazgami są tylko w miastach o zacięciu turystycznym? Nie wiem, czy Bristol jest mekką turystyczną, ale wiem, że odwiedzenie wszystkich sklepów z zupełnie nie praktycznymi, ale jakże pięknymi rzeczami na jednej tylko ulicy, zajęło mi cały dzień. Nie mówcie, że Anglicy mają bardziej wyrafinowane poczucie estetyki. Jasne, można poszperać w necie. Ale, czyż nie jesteśmy wyposażeni w zmysły. Lubimy popatrzeć, dotknąć, powąchać.
Jak uroczo prezentuje się ciastko ubrane w odpowiednią oprawę. Zwykły cukierniczy bibelocik, a może wywołać zachwyt. Bo i papilotka nietuzinkowa i posypka adekwatna  a do tego jeszcze pudełko. Każdy się zachwyci takim drobiazgiem. Oczywiście, jeśli nie upieczemy ciastek (bo po co, przecież był kotlet), nie udekorujemy ich wyjątkowo, nic się nie stanie. Ale sama świadomość, że takim maleństwem możemy sprawić komuś radość, powinna zagonić nas do działania. Nie trzeba koniecznie gór przenosić lub ratować Grecję od bankructwa, żeby poprawić nastrój. Wystarczy drobiazg, ładne opakowanie i uśmiech. Szukajmy ładnych rzeczy wokół, otaczajmy się nimi. Będzie się żyło nam i z nami łatwiej, a na pewno ładniej.
Muffiny, magdalenki, całuski, brownie, pierniczki. Każde z nich można z osobna zapakować jak czekoladkę. Na dużej paterze są po prostu propozycją deseru, dodatkiem do kawy. Ale opakowane w tiule, muśliny czy koronki stają się wydarzeniem. Warto podnosić wartość zawartości w ten prosty i nie pracochłonny sposób. Brownie piecze się prawie od niechcenia. Nie trzeba długo mieszać, nie trzeba ostrożnie ubijać, ani chodzić na palcach. Znam takich, którzy uważają, że brownie to nie ciasto. Ciekawe, co powiedzieliby na pudełko takich bananowo czekoladowych śliczności. Upiekłam je wczoraj, dziś pozostały mi po nich tylko zdjęcia. Wyobraźcie sobie smak karmelizowanych bananów i zapach czekolady. Czujecie? Nie zwlekajcie, raz dwa i wasz dom wypełni się zapachem siódmego nieba. Potrzebujecie tylko:

na brownie z karmelizowanym bananem

2 banany
pół szklanki cukru
100 ml śmietanki kremówki
5 jajek
pół szklanki białego cukru
pół szklanki brązowego cukru
szklanka i 1/3 szklanki mąki
200 g gorzkiej czekolady
200 g masła
szczypta soli
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni i bierzemy się do stopienia czekolady. Kiedy czekolada stygnie, przygotujemy sobie banany. Obieramy je ze skórki i kroimy wzdłuż na 3-4 plastry. Na patelnię wsypujemy pół szklanki cukru i włączamy palnik. Nie mieszajcie cukru i broń Boże nie oblizujcie łyżki, zamoczonej nieopatrznie w karmelu. Nie będę was przerażać drastycznymi opowieściami, ale sama jestem ofiarą lekkomyślności, której efekty wprawiły mojego dentystę w osłupienie. Gorący karmel równa się niebezpieczeństwo. Im dalej znajdzie się od waszych ust tym lepiej.
Cukier powoli się stopi i nabierze pięknego złotego koloru. Wtedy dolewacie do niego śmietanki i wkładacie plastry bananów. Wszystko zawrze, zabulgocze i zapachnie jak milion złotych. Wytarzajcie banany w tym dobrodziejstwie i odstawcie na bok.



Do miski wbijcie jajka i wsypcie cukier. Czas na ubicie masy jajeczno cukrowej. Kiedy oba składniki się połączą, powoli wmieszajcie do masy stopioną czekoladę z masłem. Resztę pracy musicie wykonać sami. Nie miksujcie masy z mąką, tylko drewnianą łychą zamieszajcie wszystko razem. Nie zapomnijcie przedtem przesiać mąki przez sito.
Prostokątną formę wyłóżcie papierem do pieczenia i wylejcie połowę czekoladowej masy. Na nią rozłóżcie skarmelizowane banany i wylejcie resztę ciasta. Powinno przykryć bananowy środek.
Pieczcie ciasto 45 minut. Środek powinien być wilgotny, a banany tę wilgoć gwarantują.
Pozostaje wam tylko poczekać aż ciasto wystygnie i zastanowić się jak pięknie podkreślić jego walory opakowaniem. Albo, nie zawracajcie sobie głowy, tylko łapcie za widelczyki i jedzcie ku pokrzepieniu. 


Smacznego

poniedziałek, 21 listopada 2011

Ryba bez komplikacji


Łosoś jest wdzięczną rybą. I wszechstronną. Oczywiście nie w dziedzinie talentów malarskich, czy zamiłowania do starych parowozów. Jest wszechstronny pod względem zastosowania. Jest kompatybilny z pieczywem, makaronem, ryżem, czy tortillą. Cudo nie ryba. Nie wymaga obróbki, ości z niego wyłażą prawie na zawołanie i trudno jest go zepsuć. Choć portugalczycy potrafią. Ale to temat na zupełnie inny post.
Kiedy opuszcza mnie kulinarna wena, kiedy nie mam czasu i ochoty na celebrowanie obiadu, biorę się za łososia. Ponieważ to jest w nim pociągające, że moze być bazą dla sushi, jak i składnikiem zupełnie przyzwoitej paelli. Daje pole do popisu zarówno w formie surowej jak i wędzonej.
Sądząc po kilku ostatnich dniach, można by dojść do wniosku, że moje podstawowe menu ma postać płynną. Nic podobnego. Tak się złożyło, że to co mi przychodziło do głowy dobrze się komponowało z napojami.
Ale strawa podstawowa ma się całkiem dobrze. Mogę was zapewnić, że nie głodujemy a napitki są tylko na marginesie.
Po kombinacjach z kuchnią japońską apetyt na rybę pozostał. Pod ręką był świeży łosoś i tak post sam się napisał. To danie jest dobrym wyjściem, kiedy macie mało czasu, a wielki apetyt. Skombinujcie tylko odpowiednio solidny kawał ryby a ja wam zapewnię przepis na błyskawiczne i niekonwencjonalne danie.

Łosoś w sosie kaparowym
(przepis na jedną porcję)

filet z łososia, czyściutki, umyty i bez ości
sok z połowy cytryny
1 duża łyżka kaparów + 3 łyżki kaparowej zalewy (kapary kupujecie w słoiku w zalewie)
3 łyżki śmietany kremówki
sól, pieprz biały mielony
olej do smażenia
To nieskomplikowane danie zaczynamy od przygotowania ryby. Skrapiamy ją sokiem cytrynowym i posypujemy solą. Odstawiamy na chwilkę. Rozgrzewamy patelnię oraz stawiamy na piecu rondelek. Patelnia będzie na rybę, rondelek na sos. Do rondla wkładamy śmietanę. Dlaczego napisałam "wkładamy"? Bo najlepiej użyć śmietany bardzo gęstej. Jest taka na rynku w biało czerwonym opakowaniu, chyba produkcji Piątnicy.Jej ogromną zaletą jest to, że sos na niej zrobiony jest gęsty i nie trzeba go ani odparowywać ani zagęszczać mąką. Podgrzewamy śmietanę i dodajemy kapary, nieco zalewy kaparowej oraz dosmakowujemy solą i pieprzem. Kiedy sos wykazuje pierwsze objawy zagotowania zdejmujemy go z ognia i przykrywamy, by uchronić od kożucha.
Na patelnię wlewamy nieco oleju i smażymy łososia z obu stron. Smażenie zajmuje około 6 minut. Po trzy minuty na każdą stronę ryby.
Po tym czasie odkładacie rybę na papierowy ręcznik, żeby ten wchłonął ewentualny tłuszcz. Wszystko jest gorące i tylko czeka, żeby zostać zjedzonym. Bierzemy talerz, kładziemy rybę, lejemy sos. I jemy.


Ciekawe doznania smakowe gwarantowane
A tak na marginesie daleko od napojów nie odeszłam. Ryba przecież lubi pływać.
I tym nieco niepoprawnym wnioskiem was żegnam i życzę smacznego

sobota, 19 listopada 2011

Sobotnie śniadanie



Z wszystkich posiłów tygodnia, najbardziej lubię sobotnie i niedzielne śniadania. Może dlatego, że kojarzą mi się z wakacjami, spędzanymi gdzieś daleko. Poranki latem, w innych klimatach mają leniwy, nieśpieszny rytm. Na wyjeździe zawsze jest niedziela. Późne wstawanie, nakrywanie do stołu w ogrodzie, mnóstwo rąk do pomocy. Jedni kroją pomidory, inni rozkładają talerze, ktoś stawia kawiarkę na ogniu, a zapach kawy zwleka z łóżek nawet najbardziej odpornych. Niektórzy uważają się odpowiedzialni za konwersację a co gorliwsi otwierają pierwszą butelkę Asti. Bo kto to widział rozpoczynać dzień bez szampana? Nie obowiązuje dress code, tu piżama, tam szlafrok.
Ale nie tylko ten rodzaj śniadań wspominam, choć te chyba kocham najbardziej.
Te, które jadaliśmy w hotelach były zupełnie innego charakteru. Były.. luksusowe. Nie w znaczeniu podawanych czy jedzonych potraw. Były luksusowe pod względem traktowania gościa. Naszym jedynym obowiązkiem, było po prostu przyjść. Cała reszta działa się sama. Stoł nakrywał się sam, naczynia same się wymieniały, kawa parzyła się sama. Nam pozostawał do  rozwiązania dylemat czy zjeść omlet, czy tost francuski. Co było cechą wspólną obu rodzajów porannych posiłków? Czas przy nich spędzony. Te śniadania się celebrowało. Trwały i trwały. Nikomu nie wpadło do głowy wrzucić kawałek sera na kromkę chleba i wypić kawę na stojąco. Po co?  Siedzieliśmy, jedliśmy, gadaliśmy, planowaliśmy kolejne dni i wydawało się, że taka sielanka nigdy się nie kończy.
Trochę z klimatu takich poranków mamy latem w domu pod lasem. Tam też centralnym miejscem życia rodzinnego jest taras. Spędzamy na nim większość dnia, ale to poranki są magiczne. Herbata nie smakuje już potem tak dobrze, jak podczas śniadania. Koty wystawiają brzuszki do słońca, pachną kwiaty, brzęczą muchy, jest zielono i spokojnie. Czyli, nie trzeba wyjeżdzać za morza i góry, żeby śniadanie było udane? Oczywiście, że nie. Ale dobrze jest dojść do wniosku, że nieważne gdzie i  nieważne co. Ważne z kim dzieli się śniadanie. Życzę wam, aby wszystkie wasze śniadania były zapowiedzią udanego dnia.
Zakładam, że macie czas w sobotni poranek i możecie ucieszyć siebie i innych czymś przełamującym śniadaniową rutynę. Zróbcie może placuszki z syropem klonowym, albo jajka po benedyktyńsku. Zaparzcie herbatę lub kawę.

Jaja po benedyktyńsku
jajka (ile kto chce)
zimne masło (po pół łyżeczki na jajko)
garnek z wodą
łyżeczka octu

To danie nie jest fanaberią. To po prostu poczciwe jajko na miękko, tylko pozbawione pancerza. Taki rycerzyk w alkowie. Wiem, że można zjeść jajko po bożemu. Ale dlaczego ma być zawsze tak samo? Zaskoczcie siebie i jeszcze kogoś czymś niby znajomym, ale jednak innym. Na szczęście jajka ma w lodówce każdy. Więc namawiając was do popełnienia tego dania, nie sugeruję wam wyprawy na inny kontynent. Trzeba tylko odwiedzić lodówkę. I oczywiście obudzić w sobie w porannym rozmemłaniu otwartość na coś nowego.
Nastawcie czajnik na herbatę lub powołajcie do życia kawiarkę. A w czasie, kiedy po kuchni zaczną się  rozpełzać rozkoszne aromaty, wy nalejcie do płaskiego rondla wody na trzy palce. Niech się zagotuje, wtedy dodacie do niej małą łyżeczkę octu. Nie bójcie się, nie wyczujecie go w jajkach.
Nie będę oryginalna mówiąc, że najlepsze są jajka od kur, które znacie osobiście. Bądźmy jednak realistami. Ilu z nas ma takie znajomości?
Więc niech będą po prostu świeże i umyte. Wybijamy jajko na płaski spodeczek. Z niego łatwo jest je zsunąć do gotującej się wody. I to robimy. Delikatnie, bez pośpiechu, nerwów. Pamiętajcie,że nasz rycerzyk jest goły.
Jajko chlupnięte do wody momentalnie się zetnie. Odczekajcie minutkę i łyżką cedzakową wyjmijcie je na talerz. Na pięknie ścięte jajko nakładacie zimne masło, które momentalnie się rozpuszcza. Razem komponują się rozkosznie. Jak to zjeść?
Dróg jest kilka. Możecie takie jajo zjeść na grzance, super smakuje w szklance. Jest idealnym dodatkiem do wędzonego łososia. Posypcie, jeśli chcecie szczypiorkiem. Całkiem udane jest posypanie drobno pokrojonym chili. Wasz wybór.
Macie kawę, jajka po benedyktyńsku, pieczywo, jakiś dżem, perspektywę soboty przed sobą. Usiądźcie i cieszcie się towarzystwem i spokojną atmosferą śniadania. To się nazywa dobry początek dnia.


Smacznego

czwartek, 17 listopada 2011

Truskawkowe imperium i baileys w nagrodę


Macie w domu takie miejsca, które śmiało można nazwać "ziemie zapomniane"? Na pewno. Nie chodzi mi o oczywiste strychy czy piwnice. Raczej myślę o tych terenach, które mamy pod ręką. Co więcej, na codzień jesteśmy w nich częstymi bywalcami. A jednak te mroczne zakamarki umykają naszej uwadze.
Kiedy po jakimś czasie (zazwyczej odległym) zapalamy tam światło lub wkładamy rękę, spotyka nas niespodzianka. Bo oto zaginione dwa lata temu rękawiczki znalazły spokojną przystań w towarzystwie starych listów i lalki bez głowy. Albo ku własnemu zawstydzeniu, trafiliście w okolicach lutego na prezent kupiony pod choinkę. Mnie się to przydarzyło. Z wyrazem triumfu na twarzy (w końcu czułam się jak odkrywca) wkroczyłam do kuchni trzymając w ręce cudownie odnaleziony kubeczek z żabą. Z wrażenia aż zapomniałam czego szukałam. Dziecko nie wyraziło zdziwienia. Chyba zna mnie dobrze i wie, że w moim królestwie tajemnych przejść w inny wymiar, magicznie znikających rzeczy jest bez liku.
Gorzej, że nawet dla mnie moje włości bywają tajemnicą. Dno szafy, najniższa szuflada w komodzie, no i oczywiście spiżarnia, jakie w nich tkwią możliwości!
W moim prywatnym rejestrze rzeczy zagubionych jedno z pierwszych miejsc zajmuje nori. Sushi, które ostatnio robiłam, wymagało ich obecności. A ja byłam pewna, że paczka wielkości jaśka czeka grzecznie w szufladzie. Nori nie igła. A jednak. Zniknęło. Może planując upieczenie pierników natknę się na nie szukając tym razem anyżu.
Od poniedziałku odgrażam się, że porządki w spiżarni to priorytet. I stało się. Martwiłam się, że czeka mnie nudna praca. Nic bardziej mylącego. Ile ja tajemnic w prozaicznych słoikach odkryłam, ile zawartości jest tajemnicą do teraz. Bo albo nalepki czas zjadł, albo ich po prostu nie było. Czy to konfitura wiśniowa, czy powidła? A sok jest porzeczkowy czy jagodowy? W niektórych okazach pojawiło się nowe życie. Daria byłaby zachwycona. Ja trochę mniej i przezornie wystawiłam je za próg.
Ładuję więc te słoje do toreb i robię im przeprowadzkę. Wyciągam po jednym na światło dzienne i rozwiązuję zagadkę co to może być.
Ostatnie lata chyba obfitowały w truskawki. Co trzeci słoik to dżem truskawkowy. Porzeczka, wiśnia, truskawka, ogórek, morela i znów truskawka. Jeśli ktoś w przyszłym roku wspomni o przetworach truskawkowych, to go pogonię. Truskawki darzę miłością sezonową, w czerwcu. Co mi do głowy wpadło, żeby zapełnić nimi 300 słoików?
A słoiki sobie cichutko stały na najbardziej oddalonej półce, w półcieniu ukryte. I nikt nie podejrzewał, że one tam rosną w siłę. Gdyby nie oczyszczająca moc wody, to długo nie byłabym świadoma truskawego mrocznego imperium.
Tak, tak, ziemie zapomniane.
Po całym dniu kursowania tam i z powrotem został mi jeden karton do wyładowania. I jakaż miła niespodzianka. Ktoś schował do niego butelkę szampana, parę butelek wina i butelkę whisky. Czyżbym to była ja? Kiedy? I dlaczego?
Jak myślicie, jak skończy się ta opowieść?
Ledwo wyczołgałam się ze spiżarni postanowiłam, że czas na nagrodę. Szampan odpada. Aż takiego heroicznego czynu nie dokonałam. Wino to rutyna. I już wiedziałam, że chwila spożytkowania whisky nadeszła. To czas domowego Baileysa.
Ten trunek ma to do siebie, że jest smacznym pocieszaczem, słodkim uzupełnieniem posiłku lub stosowną nagrodą (jak w moim przypadku). Nie wymaga długiego leżkowania, choć kiedy pozwolicie mu kilka dni postać, to smakuje wybornie. Ale kto by tam chciał czekać. Ja nie chciałam i wypiłam szklaneczkę od razu. Jak błogo. Teraz mogę zapomnieć o zastępach truskawek czających się w spiżarni.
Tak, ziemie zapomniane mają swoje tajemnice.

Baileys po domowemu:

1 szklanka kremówki
1 szklanka mleka słodzonego zgęszczonego
1 łyżka kawy rozpuszczalnej
5 kostek gorzkiej czekolady (stopionych)
3 krople esencji waniliowej
1,5 szklanki whisky

Wszystko razem oprócz alkoholu miksujemy około 30 sekund. Teraz powoli wlewamy whisky mieszając. Pamiętajcie, że zawsze wlewamy alkohol do mleka. To przydatne również w przypadku robienia ajerkoniaku czy malibu. Przelewamy nasz likier do butelek. Najprostszy przepis na smaczne zakończenie dnia.


Życzę wam słodkich odkryć i smacznego

wtorek, 15 listopada 2011

Makaronowe nałogi i spiżarniana katastrofa


Czas porzucić niefrasobliwość soboty, która miała kolor niebiesko-zielony i smakowała jak grzech.
Tydzień się zaczął i do weekendu daleko. Po drodze żadnych świąt. Krótko mówiąc, będzie ciężko. Tylko znojna praca i zupa fasolowa w nagrodę.
Oprócz tradycyjnego zmagania z codzienną materią, nadszedł dla mnie czas poważnej rozmowy ze sobą.
Pamiętacie mój wodny świat dwa tygodnie temu? No właśnie. Tsunami opadło, gruzy pozostały. Moje 800 słoików (nie liczyłam, ale mam skłonności do przesady) ciągle mieszka w saunie. Prysznic wciąż zieje dziurą, a podłoga w spiżarni przypomina kretowisko.
Zima nadciąga i za chwilę jakiś zmarźnięty domownik zażąda dostępu do pary i ciepła. A tu na drewnianych deskach gazety a na nich karnie stojące grzybki w occie, buraki w zalewie, pomidory w oliwie, dżemy, konfitury i cała reszta morskiego lata.
Pora na przeprowadzkę.
Już, już, za chwilkę. Jeszcze tylko coś dokończę. Za momencik, tylko wrócę z zakupów. Właściwie to już się zabieram do pracy, tylko jakoś mnie paluszki bolą. Zawsze znajdzie się jakaś wymówka.
Dzisiaj postanowiłam rozmówić się z moim wewnętrznym leniem. Wziąć się w garść i przestać szukać okoliczności łagodzących.
Nawet dobrze mi szło. A potem otwarłam drzwi do spiżarni. I ogrom nieszczęścia mnie przytłoczył (zdajecie sobie sprawę, że koloryzuję. Nie musicie przysyłać ekipy, ratującej mnie z depresji). Na razie włożyłam zepsute przetwory do siaty i poczułam, że na dziś swój obowiązek wypełniłam.
Na pocieszenie ugotowałam makaron.
Makaron jest nieodłączną częścią pogodnego nastroju. Żeby go w sobie reaktywować (nastrój, nie makaron) wystarczyło wyciągnąć gar, nalać wody i znaleźć jakąś pastę. Nie komplikowałam sobie życia, bo od tego są ekonomiści.
Zrobienie dania makaronowego nie może być orką na ugorze. Ta czeka mnie za drzwiami spiżarni. Praca ma być łatwa, lekka i przyjemna. Gwarantująca sukces i dobry humor.
Kiedy chcecie zaszaleć, zróbcie carbonarę, ale jeśli wiecie, że jakimiś drzwiami czyha na was nieunikniona praca, to proponuję wam coś mniej skomplikowanego. Makaron z brązowym masłem.
Podobno brązowe masło jest niezdrowe. Niezdrowe to jest słuchanie wywiadów z panem Ziobro. Stanie obok ciężarówki z włączonym silnikiem jest niezdrowe.
Jedna porcja brązowego masła was nie zabije. Istnieje, co prawda, niebezpieczeństwo, że się uzależnicie od tej postaci masła, ale jesteście dorośli i wiecie, że nałogi są zgubne. Niestety, w większości wypadków, również przyjemne. Brązowe masło jest najniewinniejszym z nich.
Jeśli lubicie jajecznicę. to spróbujcie ją kiedyś usmażyć na takim maśle. Kiedy masło przestanie się pienić i zaczyna nabierać bursztynowego koloru, wbijcie jajka. Całość spektakularnie się spieni i tak pachnie, że już zaczniecie się rozglądać za łyżką.
Na tak przydługi wstęp mogłam sobie pozwolić bez wyrzutów sumienia. Przepis na makaron z brązowym masłem zajmie dwie linijki. Obiecywałam przecież kompletny brak kopmlikacji.
A oto przepis:
makaron tagliatele (ze trzy garści na jednego zjadacza)
1/3 kostki masła (na każde trzy garści)
parmezan (do woli)
sól, pieprz, zielenina do dekoracji
Bierzemy duży gar*. Nalewamy wodę i zagotowujemy. Solimy. Do bardzo gotującej się wody wrzucamy makaron.**
Gotujemy do momentu al dente, czyli około 10-15 minut. W tym czasie topimy masło na patelni, doprowadzjąc je do brązowego koloru. Musimy tego pilnować, bo od momentu kiedy zaczyna brązowieć, wszystko przebiega błyskawicznie. I lubi się wymykać z pod kontroli. A spalone masło nadaje się tylko do wylania. I wtedy jest naprawdę niezdrowe. Ścieramy parmezan na wiórki.
Makaron się ugotował, więc go odcedzamy i wlewamy masło. Solimy i pieprzymy. Rozkładamy na talerze i posypujemy serem. Dekorujemy. Voila!
Jeśli taki makoron onieśmiela was swoją skromnością, zróbcie do niego wypasioną sałatkę. Ja jadłam go dziś bez okoliczności towarzyszących. I był pycha.



Wam też życzę smacznego
*  gotując makaron nie oszczędzajmy na garnku. Musi być spory. Makaron lubi mieć w wodzie dużo przestrzeni.
** i za żadne skarby nie przykrywajcie gotującego się makaronu. Od momentu wrzucenia go do garnka, zapominacie o pokrywce!

niedziela, 13 listopada 2011

Dozwolone od lat 18. Po prostu sobota


Drinki,, drinki, drinki. Dzieci nie czytajcie tego wpisu. To jest wpis z gatunku po 22. Czyli co ludzie lubią robić późnym wieczorem, szczególnie sobotnim. Lubią czytać książki. Pasjami słuchają opery. No, ostatecznie grają w scrabble. Ha, ha, ha. Zastanówmy się. Czy to jest cała prawda? No, może  niezupełnie. Początek wieczoru ma całkiem kulturalny początek. Idziemy do Teatru. Pojedynek w Korezie jest super. Zaostrza nam apetyty na równie atrakcyjny ciąg dalszy. Jakaś knajpa? Drinki? A może po prostu grupowy powrót do domu i drinki?
Wariant drugi - idziemy z wizytą. Kolacja, może jakieś karty, drinki.
Wariant trzeci- zostajemy w domu. Do nas przychodzą goście. Robimy kolację, słuchamy muzyki, gadamy i.. pijemy drinki.
Czy jakiś element powtórzył się może? Lubimy się spotkać z przyjaciółmi i lubimy się napić czegoś dobrego. Wieczór, perspektywa weekendu, fajne towarzystwo aż proszą się o efektowne i efektywne uzupełnienie.
Zdaję sobie sprawę, że nie jest popularnym społecznie przyznawać się do popełniania drinków. A przecież większość z nas lubi napić się czerwonego wina, zimnego piwa, poeksperymentować z kolorowymi napojami lub po prostu skonsumować proste pół litra.
Czy jest w tym coś złego? Nie mnie się o tym wypowiadać. Ten blog służy propagowaniu konsumpcji, więc odpowiedź musicie znaleźć sami. Ja lubię wieczorem usiąść z kieliszkiem wina lub szklaneczką mojej ukochanej Metaxy. Na rumowe czy teqilowe mieszanki też się nie skrzywię. Weekend rządzi się swoimi prawami i ja się im poddaję. Skąd takie rozważania? Otóż z wczorajszego wieczoru. Namieszałam sobie w kieliszku coś, na widok czego MMŻ zawołał "to ty teraz pijesz wodę z Ludwikiem?!" I w jego głosie słychać było grozę. Dla ktogoś, kto jest napojowym purystą i nie uznaje żadnych mieszańców, mój drink wyglądał niepokojąco. Był zielono niebieski. A ja zrobiłam po prostu przegląd zapasów i okazało się że zrobienie ukochanej Margherity odpada z braku Cointreau. Był za to rum, Blue Curacao i całe morze lodu. Limonki występują ostatnio w naszym domu zawsze, więc składniki ułożyły się same.
Nie pijcie, jeśli nie chcecie. Przerwijcie czytanie, jeśli was oburza. Ale nie zaprzeczycie, że nawet napój alkoholowy, choć drzemie w nim demon, może być pociągający. Tak już jest, że ciemność miewa twarz anioła. Zresztą, czy zło byłoby pociągające, gdyby miało brzydką twarz?



A oto moja woda (ognista) z Ludwikiem
3/4 szklanki kruszonego lodu
sok z trzech wyciśniętych limonek (mogą być cytryny)
50 ml blue curacao
50 ml białego rumu
oranżada cytrynowa do dopełnienia
plasterek limonki dla efektu
Na lód wlewamy sok z limonki, oba alkohole i dopełniamy oranżadą. Mieszamy, dekorujemy limonką i pijemy. Drink jest orzeźwiający i aromatyczny. No i ten kolor!



Smacznego

piątek, 11 listopada 2011

Domowa susharnia



Obiecałam Darii, że napiszę o sushi. Z obietnic trzeba się wywiązywać. Nie będzie to intrukcja obsługi jak zrobić sushi. Raczej kilka praktycznych uwag kogoś, kto ciągle próbuje. Kuchnia japońska jest zadziwiająca w swojej prostocie. Oparta na liczbie 5, zawiera wszystko, co razem tworzy pełną harmonię smaków. W przygotowaniu posiłków obowiązuje zasada pięciu kolorów, pięciu smaków, pięciu technik gotowania i pięciu zmysłów. Warunek konieczny w kuchni japońskiej, to świeże produkty. To ci dopiero. Znajdź na Śląsku świeżą rybę. Świeżą czyli jaką? Ile czasu może upłynąć od momentu, kiedy dajmy na to halibut, pożegnał się z kolegami i zmienił otoczenie? Godzina? Dzień? Wiecie gdzie łowią halibuta? Daleko, dużo dalej niż morze Bałtyckie. Czyli, zanim on dotrze na naszą deskę upłynie więcej niż godzina. Zawsze mogę pójść na targ rybny i u rybaka kupić np świeżego tuńczyka. Jasne, tak mogę zrobić, jeśli będę miałą na imię Tanako albo Paola, albo przynajmniej Mary. Czy na Śląsku znajdę świeżą rybę? Podobno najbezpieczniej jest jej szukać w wyznaczone dni w Makro. Taki jest mój sposób. Łososia dostanę na pewno. Nawet tuńczyk i halibut się znajdzie. W papiery im nie zaglądam, żeby się nie sfrustrować, bo kto wie z jakich wód i jak długo do nas docierały. Obawiam się, że rodowity Japończyk zrobiłby sepuku, gdyby mu kazano korzystać z tego, co w naszych sklepach. Na świeżą krewetkę przestałam już liczyć dawno, bo ktoś chyba uznał, że na nią nie zasługujemy. A może ja nieskutecznie szukałam. W każdym razie, świeża ryba to w przypadku sushi mus.  O świeżego ogórka łatwiej, więc część problemu nam odpada.
Podsumujmy, co musimy mieć. Ryba, ogórek. Trochę mało, żeby błysnąć mistrzowskim kunsztem. Potrzebujemy ryżu, nie byle jakiego, tylko takiego do sushi. Kiedy się dobrze zastanowić, wszystkie składniki są inne niż te, których używamy zazwyczaj. Zresztą, cała Japonia, z jej historią, sztuką, mentalnością jest inna. Nie dość, że daleko, to na dodatek niezrozumiale. Co obce to dziwne. Wiecie, że w tym kraju jest jedno słowo na określenie zarówno koloru niebieskiego jak i zielonego? Chyba jestem trochę Japonką, bo całe życie mam problem z tymi kolorami.
Wracając do naszego zadania, potrzebujemy jeszcze kilku elementów kuchni japońskiej i już możemy zaczynać. Na szczęście poza super świeżą rybą, reszta potrzebnych nam składników jest ogólnie dostępna. Płatki nori, wasabi, marynowany imbir, mata do zwijania - to wszystko. Właściwie każdy szanujacy się supermarket ma na swojej półce z egzotyką potrzebne nam składniki. Jest nawet bardzo europejski składnik, czyli majonez. Podobno, bez niego żaden szanujący się Japończyk nie wyobraża sobie pudełka z lunchem. Ciekawe, czy oni znają powiedzenie o "nowej świeckiej tradycji", bo majonez nie figurował w podstawowym składzie sushi.
Rybę mamy. Trzeba ją tak przygotować, by nadawała się do użycia. Tym, którzy nie lubią wdawać się w analizy i syntezy mam propozycję. Niech kupią rybę w postaci filetu. Sprawa będzie prosta po wyjęciu ości i pokrojeniu fileta na słupki szerokości 2 cm i szerokości płatków nori. Acha, skóra też nie jest nam potrzebna. Gdzieś przeczytałam, że nie powinno się dotykać składników rękami. To czym, przepraszam, mam to sushi zwinąć? Dziwni ci Japończycy.
Jeśli kupicie ryż z adnotacją: do sushi, to ułatwiliście mi pracę, bo na opakowaniu jest szczegółowa instrukcja. Stosujcie się do niej a jest nadzieja, że ryż będzie zjadalny. Kiedy go już ugotujecie, nie mieszajcie go łychą. Możecie go delikatnie posmyrać widelcem i schłodzić wachlarzem!!!(gazeta też jest dobra), ale za nic nie schładzajcie go w zimnej wodzie, czy w lodówce. Jego przeznaczeniem jest stapiać się temperaturowo z otoczeniem. Ciepły jeszcze ryż dobrze jest połączyć z tezu czyli wodą zmieszaną z octem ryżowym i cukrem. Potem pozostaje nam czekać aż ryż wystygnie. Jeśli ugotujecie go po południu, to wieczorem romantyczna kolacja z udziałem ostrych noży stanie się waszym udziałem.
Moja praktyczna rada jest następująca. Całe zaplecze do zrobienia sushi dobrze jest sobie przygotować wcześniej.
Wyobraźmy sobie, że ryż mamy ugotowany, ryba pokrojona, dodatki czekają. Cała magia polega na zręczności. Przecież zrolowanie wodorostów zapełnionych ryżem i rybą nie może być trudniejsze od ulepienia pierogów. Ktoś nam kiedyś wmówił, że sushi to taka elitarna kuchnia. Nic bardziej mylącego. To pierwotnie jedzenie biedaków. A oni nie bawili się w subtelności. No chyba, że bieda japońska rządziła się innymi prawami. W każdym razie rączki mamy, chęci również, a jeśli na początku coś pójdzie nie tak, to pamiętajmy, że uczymy się na błędach.
Do zwinięcia kruchych płatków nori niezbędna nam będzie mata, najlepiej bambusowa.
Matę kładziemy przed sobą, na niej płatek nori, błyszczącą stroną do dołu. Na wodorosty cienką, równomierną warstwą rozkladamy ryż, zostawiając 3 cm od brzegu wolne. UWAGA! Miseczka z tezu stoi obok, żebyśmy mogli zwilżyć ręce. W przeciwnym razie czeka nas nieprzyjemne oblepienie klejącym się ryżem. Pora na wypełnienie rulonu treścią czyli rybą z dodatkami.Sprzedam wam mój sposób. Najpierw robię cieniutką kreskę z wasabi na ryżu. Dla złagodzenia jego ostrego smaku, obok robię kreskę z majonezu. Wzdłuż obu kresek kładziemy pasek ryby i słupek ogórka. Zawijamy całość w ścisły rulon. Bardzo podobnie wygląda zwijanie papierosów(!), cygar(!) czy strucli z jabłkami. Nie posmarowaną ryżem końcówkę nori zwilżamy wodą i sklejamy. Pozostaje nam mieć nadzieję, że nóż jest ostry. Nie wystarczająco ostry, ale bardzo ostry. W innym wypadku zamiast gładkich krawędzi będziemy mnieli poszarpane klify i cały efekt wizualny diabli wezmą. Jeśli nóż przeszedł próbę dzielenia włosa na czworo, kroimy rulony na 4-5 centymetrowe kawałki. 
Właśnie stworzyliśmy swoje pierwsze sushi.
Kolejny płatek wymaga podobnego potraktowania. Jeśli marzy wam się urozmaicenie, to proponuję najpierw rybę zamoczyć w mirinie, potem usmażyć a następnie zawinąć w rulonik z całą resztą. Zamiast ryby może w roli głównej wystąpić omlet, paluszek krabowy, a ogórka z powodzeniem zastąpi awokado.
Wariacji jest bez liku. Wasze kombinacje raczej nie wywołają oburzenia, chyba, że na kolację zaprosiliście rodowitego Japończyka. W takim przypadku lepiej podajcie bigos.
Niestety, maki, bo tak nazywa się dzieło, które właśnie stworzyliście, to nie jedyna atrakcja susharni. Jest jeszcze nigiri. Czyli kulka ryżu posmarowana wasabi i uwieńczona kawałkiem np ryby. Nie rezygnujcie! To bułka z masłem w porównaniu do zwijania maków. Rączki zmoczcie wodą, weźcie w zagłębienie dłoni porcję ryżu wielkości łyżeczki. Ryż do sushi ma tę wspaniałą cechę, ze wspaniale się lepi. Utoczenie wałeczka z ryżu nie będzie trudne. Z kuleczki formujemy wałeczek. Ten muskamy wasabi (bo ostre jest jak japońskie noże) i kładziemy cieniuteńki płatek ryby lub omleta. Krewetka też się sprawdzi, lecz najpierw trzeba ją do takiego zadania przygotować. Jeden z płatków nori tniemy nożyczkami na cienkie 5 mm paseczki i nimi obwiązujemy nigiri. Na zdjęciu widać jak to wygląda.
Troszkę epicko się wzięłam do opisywania, więc może jeszcze raz powtórzę w punktach.


 
Żeby zrobić sushi maki:

 1. kupujemy świeżą rybę, ryż i dodatki w postaci: ogórka zielonego, nori, wasabi, marynowanego imbiru.

 2. gotujemy ryż zgodnie z instrukcją

 3. robimy tezu czyli mieszamy pół szklanki wody z pół szklanki octu ryżowego i 3 łyżkami cukru

 4. łączymy ryż z tezu delikatnie mieszając (część płynu zostawcie do zwilżania rąk)

 5. ostrzymy noże

 6. przygotowujemy plac budowy: kroimy rybę na paski o takiej długości jakiej są płaty nori. Ogórka obieramy, pozbawiamy  pestek i kroimy na słupki długości nori.

 7. rozwijamy matę bambusową, kładziemy na nią pierwszy płat wodorostów. Zwilżamy ręce w misce z tezu i kładziemy  równomierną cienką warstwę ryżu na nori, zostawiają z drugiego końca 3 cm wolne.

 8. nabieramy na palec wasabi i przeciągamy wzdłuż jednej krawędzi, smarując ryż. Jeśli w połowie wasabi się skończy, sięgnijcie po nie ponownie.

 9. to samo róbimy z majonezem

10. na zielono-kremowy pasek kładziemy rybę i przytulamy do niej słupek ogórka

11. łapiemy kraniec maty i wodorostów i zawijamy jak roladkę, tak ciasno jak umiemy. Pamiętamy, żeby nie wciągnąć maty, bo z jej konsumpcją byłby kłopot. Mata składa się z segmentów, więc jej zwijanie nie jest trudne.

12. zwilżamy wolny koniec nori wodą i sklejamy tak, by rulonik się nie rozwinął

13. ostrym nożem kroimy roladkę na 3 cm kawałki (czyśćcie nóż jak najczęściej, to ułatwi wam krojenie)

14. układamy na talerzu



Żeby zrobić sushi nigiri:

 1. z rybnego fileta, krojąc go w poprzek odkrawamy cieniutkie plastry. Jeśli wątpicie w swoje umiejętności, kupcie wędzonego łososia w plastrach i tylko go odpowiednio dostosujcie rozmiarem do wałeczków ryżowych 

 2. nabieramy kuleczkę ryżu wielkości łyżeczki do herbaty i zwilżonymi dłońmi formujemy wałeczek
 
 3. smarujemy wałeczek pastą wasabi i kładziemy cieniutki plaster ryby

 4. z jednego arkusza nori kroimy nożyczkami paski szerokości 5 mm i dostosowujemy jego długość do naszych wałeczków z rybą. Czyli owijamy nigiri w połowie czarnym kawałkiem nori.To nie tylko ładnie wygłąda ale i wzbogaca smak o glony.

 5. kładziemy w karnym szeregu na talerzu obok sushi maki.

Na zdjęciu są jeszcze czarne kwadraciki. Już wyjaśniam jak powstały. Na arkuszu nori rozłożyłam tradycyjnie ryż, posmarowałam go majonezem z wasabi( zmieszałam je, żeby było łatwiej). Następnie rozłożyłam plastry wędzonego łososia. Na nim plastry marynowanego imbiru. To wszystko przykryłam kolejnym arkuszem nori. Wzięłam do ręki wałek do ciasta i przewałkowałam całość. Potem położyłam kolejną warstwę ryżu, majonez z wasabi i ryba. Na wierzchu wylądowało trzecie nori. Znów użyłam wałka i całość włożyłam na chwilę do lodówki. Potem tylko pokroiłam.



Trochę to trwało zanim doszłam do momentu najważniejszego, czyli jedzenia. Do pełni szczęścia potrzebujemy jeszcze ozdobników. Te w kuchni japońskiej są nie mniej ważne od świeżości ryby. Je się nie tylko palcami ale przede wszystkim oczami. To, co mamy zjeść powinno dostarczyć nam również wrażeń wizualnych. Samo sushi jest piękne a jeśli jest jeszcze pięknie podane, to siadając do stołu będziecie się zastanawiać podziwiać czy jeść.



Użyjcie więc kiełków, ozdobnie wyciętego ogórka, marchewki czy ziaren sezamu. Zielona cebulka zanurzona w wodzie z lodem będzie wyglądała jak szmaragdowe kędziory. Ważne są naczynia, na których zaserwujecie wasze danie. Wystarczy deska, a już wasz trud nabierze innego charakteru. I nie jedzcie sushi sztućcami. Jeśli nie opanowaliście sztuki jedzenia pałeczkami, użyjcie palców. Bierzecie jedno z waszych dzieł do ręki, nakładacie ociupinkę wasabi i delikatnie moczycie z jednej strony w sosie sojowym. Nie zanurzajcie całego kawałka w sosie, bo wszystkie smaki zdominuje soja.
Kładziecie talerze na stole, w miseczce podajecie marynowany imbir, żeby oczyszczać kubki smakowe, porcje wasabi i sos sojowy. Wszystko gotowe, można cieszyć zarówno oko jak i podniebienie. Nie szukajcie teraz aparatu, żeby uwiecznić swoje dzieło. Na pewno zrobicie je jeszcze nie raz. Przecież okazało się, że nie taki samuraj straszny jak go malują.



Życzę wam odwagi i smacznego
P.S
w supermarketach widziałam gotowe zestawy sushi, zamrożone nie wiedzieć kiedy. To dopiero powód, żeby popełnić harakiri. Omijajcie je z daleka, bo ze sztuką kulinarną Japonii mają tyle wspólnego co tombak ze złotem.

środa, 9 listopada 2011

Limonkowa orgia



Targi są super! Powtarzam się? Cóż, kiedy to prawda. Im mniejsza miejscowość, tym ceny niższe, a oferta bardziej lokalna. Choć zdarzają się niespodzianki. Nie uważałam Jury Krakowsko - Częstochowskiej za zagłębie cytrusowe, ale muszę zrewidować swoją opinię. Nie oczekiwałam na straganie obok marchewki i buraków, lśniącej soczystą zielenią sterty limonek. Najpierw stragan minęłam. Zaobserwowane zjawisko zaliczyłam do fatamorgany. Po kolejnej rundce między kołami do traktorów, czosnkiem a pościelą z kory, nogi same mnie zaniosły do połyskującej zieleni. Kurczę! Nie mam omamów. Są! Piękne, pachnące i za jedyne 5,50 za kilogram. Gdzie tu jest haczyk? Limonka nie może tyle kosztować. Może to nowy rodzaj jabłek? Pokusa była przeogromna i jak powiedział O. Wilde "żeby się jej pozbyć, trzeba jej ulec". Zaczęłam z lekką nieśmiałością i wstrzemięźliwością. Od pół kilograma. W miarę, jak na wadze pojawiały się kolejne owoce, ja cichutko dodawałam: może jeszcze pół kilo. Hm, niech pan zważy półtorej. Sterta urosła, a moja zachłanność nie zmalała. Poddaję się, poproszę dwa kilogramy. Zostałam pokonana przez zielone maleństwa. Zazwyczaj kupuję limonki na sztuki. Nie wiedziałam, że dwa kilogramy limonek to taka wielka torba. Od przybytku głowa nie boli. Już od pierwszej chwili wiedziałam, w którą stronę pójdą moje plany ich spożytkowania.
Limonki uwielbiam. Ryba zamarynowana w ich soku i otartej skórce jest przeniesieniem w inny kulinarny wymiar. Zupy rybna czy tajska  nie mogą się obyć bez limonkowego soku. A wyobrażacie sobie mojito, czy lemoniadę?  Ciasto biszkoptowe - proszę bardzo z odrobiną soku. Polewa czekoladowa? Dlaczego zawsze z pomarańczą? Spróbujmy ją uszczęśliwić startą limonkową skórką. Będzie intrygująco wytrawna. A kurczak pieczony, wymasowany przedtem cytrusem? Ojej! rozpędziłam się.
Tym razem moje zamiary zmierzały w kierunku cukierni. Marzyła mi się limonkowa pianka na czekoladowym biszkopcie. I taką upiekłam. Efekt zaskoczył nawet mnie. Upiekłam dokładnie to, co mi się zamarzyło.
Jeśli lubicie cytrusy, sięgnijcie po limonki. To ciasto nie jest przesadnie słodkie, ale też nie kwaśne. Jest lekkie i orzeźwiające. Po prostu pycha.

Biszkopt czekoladowy z limonkową pianką:
prostokątna forma 20x23

ciasto biszkoptowe:

2 jajka (osobno białka, osobno żółtka)
2 łyżki drobnego cukru
2 łyżki mąki pszennej
1 łyżka ciemnego kakao
szczypta soli

limonkowa pianka:

400 ml jogurtu (najlepiej greckiego lub bałkańskiego)
  3 limonki
pół szklanki cukru
200 ml kremówki
  3 płaskie łyżki żelatyny
  1 galaretka zielona

Zaczynamy od włączenia piekarnika i rozgrzania go do 180 stopni. Jeśli to zrobiliśmy, znajdujemy formę i jej dno wykładamy papierem do pieczenia. Grę wstępną mamy z głowy. Czas na konkrety. Raz, dwa robimy biszkopt. Kilka ruchów wirowych i białka za szczyptą soli doprowadzamy do pożądanej sztywności. Teraz po łyżce dosypujemy cukier. Nie śpieszmy się, nich cukier zniknie w białkowej pianie. Kiedy efekt naszych wysiłków jest już obiecująco sterczący, dodajemy po jednym żółtka. Są tylko dwa, więc nie jest to zabawa monotonna. Odkładamy sprzęt wspomagający i od teraz własnoręcznie dosypujemy mąkę na przemian z kakao. Zgarniamy ciasto w misce od spodu delikatnie, żeby białkowa masa nie opadła. Wlewamy ciasto do formy, wyrównujemy powierzchnię i zamykamy na 15 minut w piekarniku.
Po kwadransie wyjmujemy ciasto i pozwalamy mu ostygnąć. Zdejmujemy papier z dolnej części i wkładamy z powrotem do formy.

Zagotowujemy wodę na galaretkę. Nie będę was obrażać radami jak ją zrobić. Zakładam, że przeczytacie instrukcję obsługi na opakowaniu.
Zabierzmy się za piankę. Ubijamy śmietanę kremówkę. I odstawiamy na bok. Za chwilę do niej wrócimy. Żelatynę zalewamy niewielką ilością wody, by napęczniała. Potem miseczkę z żelatyną wstawiamy do garnka z goracą wodą i pilnujemy, żeby się rozpuściła. Nie musicie jej studzić. Żelatynę, nie wodę.
Pakujemy do michy jogurt z cukrem, startą skórką z limonek i całym wyciśniętym sokiem. Miksujemy. Wlewamy rozpuszczoną i jeszcze ciepłą żelatynę do jogurtu i znów miksujemy. Na koniec dodajemy wcześniej ubitą śmietanę i otrzymujemy limonkową piankę w całej okazałości.
Na biszkoptowy spód wykladamy limonkową piankę, wygładzamy powierzchnię i wstawiamy do lodówki. Po godzinie możecie śmiało wlać na wierzch zieloną galaretkę. Tak spełnia się limonkowy sen. Mniam.


Smacznego

poniedziałek, 7 listopada 2011

Makaronowy fast food


Jedzenie w fast foodach to nie moja bajka. Kiedy nie mam czasu lub robię sobie wagary od garów, wybiorę raczej szybką chińszczyznę niż McDonald's. Czasy, kiedy dzieci uważały zjedzenie Big Mac'a za niezbędny element dzieciństwa mamy już za sobą. Zawsze uważałam, że na naszym restauracyjnym i barowym rynku za mały jest wybór. No, bo albo wypasiona restauracja, albo śmieciowe jedzenie. Na szczęście zmiany idą i powoli zapełniają luki. Odnoszę, co prawda wrażenie, że te zmiany mają dość jednorodne oblicze, przywodzące na myśl  imperium Osmańskie , bo w większości naszych miast królują kebaby. Skąd w ludzie nad Wisłą takie upodobanie do tureckiego jedzenia?  Tym bardziej, że sugerując się kebabowym menu, można sądzić, że kuchnia turecka to tylko mięso z kija. Są jeszcze nieśmiertelne  KFC i wspomniany Mc Donald's. Gdzieś tam oferują szybką pizzę w kawałkach lub placki na tacce. Tym entuzjastyczniej witam wszelkie zmiany na tym polu.
Do mojej skrzynki ostatnio wpadła ulotka, inna niż wszystkie. Już myślałam, że to kolejna promocja pizzy na raty. Jej reklama brzmiała intrygująco a nazwa wprawiła w dobry nastrój:  "Noodle w pudle." Powiedzcie, że nazwa nie jest pyszna. Czytasz i już wiesz, czego się spodziewać. Tego jeszcze nie było. Makaronowy fast food. Jak na ulicach Bangkoku. I na dodatek prawie w moim sąsiedztwie.
MMŻ nie musiałam długo namawiać. Jako zadeklarowany miłośnik wszystkiego co azjatyckie i zwolennik makaronu, zgodził się w ciemno.
Noodle w pudle najlepiej kupić i zabrać do domu. Jeśli szukacie atmosfery chińskiej, ulicznej jadłodajni, to tu jej nie znajdziecie. To po prostu fast food, jak wiele innych. Kupuj i znikaj. Oferta nie jest bogata. Zawiera 5 dań makaronowych i nieśmiertelne hamburgery, hod dogi, zapiekanki i frytki. Jak mi smakowało? Kupiliśmy zestaw z kaczką, zestaw ze smażonym tofu i zestaw z sosem teriyaki. Wiem, że na pewno nie kupię już makaronu ryżowego ze smażonym tofu, bo makaron był rozgotowany. To nietrafiona propozycja. Mdła i bez wyrazu. Makaron udon, który jest moim faworytem podano tutaj z wołowiną i sosem teriyaki. Sos bardzo dobry, tym bardziej w swojej pikantnej wersji (musicie zaznaczyć, że chcecie na ostro), warzywa świetnie chrupkie. Ale ta wołowina. Nie wiem z jakiego wołu była zrobiona, ale bardziej przypominała oponę niż jakiekolwiek mięso. Całość grzecznie zjadłam, omijając to nieszczęscie. Zestaw z kaczką był bez zarzutu. Sos curry i owoce liczi usatysfakcjonowały Dziecko, które stwierdziło, że na pewno tu wróci. Podsumowując, jeśli macie już dość kebabów, pizzy i frytek, wybierzcie się do miejsca, gdzie sprzedają nudle. Podobno realizują też zamówienia telefoniczne. Ale podobno też, dostarczają je rowerem. Z Katowic do Bytomia? Jakoś tego nie widzę. W każdym razie polecam wam ten sposób szybkiego i niezłego jedzenia.
A jeśli chcecie sami poeksperymentować z makaronem, to zapewniam was, że przygotowanie samodzielnie sporej porcji jest nie tylko łatwe ale i w zasięgu waszych możliwości.
Mam dla was propozycję.

Makaron udon z krewetkami i rybą
(na dwie spore porcje)

2 wiązki makaronu udon
garść krewetek
kawałek łososia
kawałek tofu
2 łyżki sosu sojowego
pół strąka czerwonej papryki
mały kawałek strączek papryczki chili  (jeśli nie lubicie ostrości, pomińcie chili)
1 cebula,
3 ząbki czosnku
5 centymetrowy kawałek imbiru
garść groszku cukrowego (można zastąpić zieloną szparagową fasolką)
zielona cebulka
olej do smażenia

limonka do zamarynowania krewetek i ryby
ziarno białego i czarnego sezamu lekko uprażone (ale to fanaberia, nie musicie jej stosować)
sos:
5 łyżek sosu teriyaki
2 łyżki sosu ostrygowego
2 łyżki soku z limonki
Proporcje można sobie dobrać samemu, najważniejsze, żeby sosu było pół szklanki.
Krewetki rozmrażmy i pozbawiamy ogonków, rybę kroimy na duże kawałki.
Krewetki i rybę wkładamy do  miski i zalewamy sokiem z limonki i startą skórką. To nie jest konieczne, bo i bez tego danie będzie dobre. To tylko jedna z możliwości.
Tofu kroimy na 3-4 cm kawałki i zalewamy sosem sojowy.

Stawiamy wodę na makaron. Gotujemy udon zgodnie z instrukcja.

Przygotowujemy warzywa. Papryki kroimy na wąskie paseczki, cebulę w piórka, a czosnek i imbir w cieńkie plasterki. Rozgrzewamy na patelni dwie łyżki oleju i kiedy będzie gorący wrzucamy pokrojowe warzywa. Smażymy je jakieś dwie minuty, mieszając i dodajemy groszek cukrowy. Smażymy jeszcze minutę i zdejmujemy z ognia i z patelni. Wycieramy patelnię papierowym ręcznikiem (ostrożnie, ciągle jest gorąca), wlewamy kolejne dwie łyżki oleju i smażymy rybę i krewetki. Przygotujcie się na skwierczenie i pryskanie, bo sok limonkowy robi swoje. Nie smażcie za długo krewetek. Zapewne kupiliście różówe, czyli już ugotowane. Wystarczy jeśli tylko dobrze je rozgrzejecie. Gotowe dary morza odłóżcie na osobny talerz i szybko włóżcie na olej tofu. Doprowadźcie je do złotego koloru i wyjmijcie na ręcznik papierowy.

Jeśli dysponujecie dużą patelnią lub wokiem, to nadszedł czas ich użycia. Rozgrzewamy wok, lejemy łyżkę oleju, wkładamy ugotowany i odcedzony makaron i dopełniamy warzywami. Mieszamy, żeby się nie przypalił.  Wlewamy wcześniej przygotowany sos oraz wkładamy rybę i krewetki. Podrzucamy na woku lub delikatnie mieszamy. Posypujemy zieloną cebulką i smażonym tofu. Jako grande finale okraszamy sezamem.





Możliwe, że wyjazd do najbliższego baru z nudlami trwałby krócej, niż samodzielne przygotowanie tego dania, ale musielibyście ubrać buty, czapkę lub co gorsza wziąć parasol. Przecież wam się nie chce. Wyciągajcie gary i do roboty. Za pół godziny siądziecie nam miską pachnącego, sycącego makaronu.
Smacznego

sobota, 5 listopada 2011

Tort kokosowy jak panna młoda



Najbardziej fotogeniczne jest ciasto. Już wiem, dlaczego na blogach jest tak mało wpisów dotyczących przyrządzania mięsa. Bo ono źle się prezentuje na zdjęciach. Ciasteczko jest śliczne, estetyczne i moralnie poprawne. Z mięsem jest gorzej. Wiem coś o tym. Ostatnio opisywałam zmagania z gęsią. Opisać nietrudno, gorzej z pokazaniem. Zdjęcia i owszem zrobiłam. Ale już z zamieszczeniem było pod górkę. No bo jak pokazać mięso, żeby nie wyglądało jak mięso. Fotografem nie jestem. Sztuczek  branżowych nie znam. A chciałabym, żeby moja pieczona gąska wyglądała jak marzenie, a nie efekt nieudanych eksperymentów genetycznych. Do końca zadowolona nie jestem, więc może ktoś mi podpowie, jak ugryźć ten temat w przyszłości.
Dziś się naburmuszyłam i postanowiłam wrócić do fotografowania puszystych króliczków, małych szczeniaczów, wirujących liści i efektownych tortów. Niech zdjęcia wojenne i reportaże z barykad robią zdolniejsi, odważniejsi. Zamiast tatara, panna młoda w welonie. To zawsze dobrze wygląda.
Tort kokosowy jest, wypisz wymaluj, taką panną młodą. Słodki, biały, ale z tajemnicą. Nie wiem jaką ma panna młoda, za to wiem co skrywa tort. Malibu.
Torty alkoholowe są pycha, ale jeśli ktoś jest przeciwny, niech zastąpi Malibu syropem kokosowym.
Przepis zaczerpnęłam od niezastąpionej Doroty Świątkowskiej, ale alkoholu użyłam więcej. W końcu jeśli panna młoda, to i wesele. Zaczynamy.

Biszkopt:
5 jajek
100 g mąki pszennej
 30 g mąki ziemniaczanej
150 g drobnego cukru
szczypta soli
forma o średnicy 23 cm wyłożona na dnie papierem do pieczenia

Piekarnik rozgrzewamy do 170 stopni.
Białka oddzielamy od żółtek i ze szczyptą soli ubijamy na sztywną pianę. Dodajemy po łyżce cukier, ciągle ubijając. Piana w efekcie końcowym będzie lśniąca i sztywna jak loczek Supermana. Teraz delikatnie, po jednym dodajemy żółtka. Jedno wmiksowujemy i wtedy dodajemy drugie, po nim następne. Mówimy "dziękuję" sprzętowi elektrycznemu i bierzemy sprawy we własne ręce. Mąki przesiewamy przez sitko i po łyżce, powoli, zgarniając od dołu mieszmy mąkę z masą jajeczno białkową. Robimy to z wyczuciem ale zdecydowanie, żeby nam białko nie oklapło. Piękną puszystą masę wlewamy do formy i wstawiamy do piekarnika na 40 minut. Kiedy timer powiem nam stop, wyjmujemy gorący biszkopt z pieca i z wysokości 60 cm rzucamy go na płask na podłogę. Nie żartuję. Kiedy przeczytałam ten przepis, byłam pewna, że ktoś się pomylił. Ale ten sam przepis powtarza się w tylu miejscach, że postanowiłam zaryzykować. I już nigdy nie robiłam innego. Nie poprawia się ideału.
Wracając do ciasta, rzucony biszkopt włóżcie z powrotem do wyłączonego już pieca i niech tam, przy otwartych drzwiczkach sobie stygnie.

Robimy krem:
200 ml kremówki
500 g mascarpone
pół szklanki cukru pudru
pół szklanki Malibu. Jeśli alkohol jest waszym wrogiem lub w okolicy grasują dzieci, zastosujcie mieszankę pół na pół syrop kokosowy z wodą, choć uważam, że to barbarzyństwo.
1 orzech kokosowy, rozłupany i obrany ze skórki (sprawa nie jest łatwa, ale z pomocą śrubokrętu i młotka można pokonać niejeden zakuty łeb)
pół tabliczki startej czekolady

Ubijamy kremówkę. Osobno ubijamy mascarpone z cukrem. Dodajemy ze 4 łyżki likieru. Teraz po łyżce dodajemy śmietanę i wszystko miksujemy na jednolitą puchatość.
Żeby wziąć się za krojenie tortu na trzy placki, musimy byc absolutnie pewni, że jest zimny. Świeży biszkopt to krajalnicza katastrofa. Strzępi się i rwie. Jeśli pozwolimy mu postać parę godzin, to przecięcie go na warstwy nie będzie trudne.
Odklejmy z jego spodu papier i nich ta najniższa część będzie tą najbardziej reprezentacyjną. Czyli mówiąc po ludzku, stawiamy biszkopt na głowie. Pomyślicie sobie, co nam tu kobieta bredzi. Najpierw rzuca ciastem, potem stawia je na głowie. Nie dyskutujcie, tak trzeba.
Dolny placek skrapiamy Malibu, rozsmarowujemy warstwę kremu. Kładziemy drugi placek, znów skrapiamy Malibu i kładziemy kolejną warstwę kremu. Tę część tortu posypujemy wiórkami czekolady. Na górę dajemy ostatni placek i powtarzamy operację z likierem i kremem. Tym razem krem smarujemy na wierzchu i po bokach tortu. Wyrównujemy i wkładamy do lodówki.
Pozostaje nam zająć się dekoracją. Czas na wykorzystanie kokosa. Jeśli udało się wam dotrzeć do białego wnętrza, to teraz macie już z górki. Kroimy ostrym nożem łupiny kokosa na cieńkie plastry, które przyklejamy do boków tortu. Na szczęście nie położyłam ich na wierzchu tortu. Kroją się na cieście makabrycznie i smakują trochę jak kokosowe mydło. Górę tortu posypałam więc tartą czekoladą. Jeśli ktoś lubi wiórki kokosowe, może pójść w tym kierunku. Ja lubię wyroby o kokosowym smaku, ale niekoniecznie sam owoc kokosa.
Tort smakował jak obietnica i był fotogeniczny. Czy można chcieć więcej od panny młodej?



Smacznego

czwartek, 3 listopada 2011

Gęś faszerowana czyli mamy się czym chwalić.



Czasami moim najbliższym wydaje się, że mam moce nadprzyrodzone. Są sytuacje, w których powinnam siedzieć i płakać, bądź ślicznie załamywać się psychicznie. Wyjście z nich obronną ręką zawdzięczam podobno zdolnościom do rozwiązywania problemów w skali mikro. Dobre i to. Czyli nie rozwiążę problemu głodu na świecie, ale za to wiem jak wywabić plamę z błota lub uratować gęś przed spaleniem.
Ostatnio MMŻ został sam na sam z gęsią. Nie śmiejcie się, mówię absolutnie poważnie. Dzień był świąteczny a potrzeba upieczenia faszerowanej gęsi męczyła mnie już od roku. Gęś się napatoczyła ekologiczna, więc trzeba było ją odpowiednio przyrządzić. Niestety, etap końcowy jej dopiekania zbiegł się z moimi obowiązkami spotkań rodzinnych. Musiałam wyjść, a drób jeszcze w negliżu. Brakowało 40 minut, żeby można było ogłosić koniec pieczenia. Mówiąc krótko, MMŻ dostał bojowe zadanie doprowadzenia do końca mojego dzieła. Instrukcja była prosta. Tu jest timer, na timerze określony czas. Kiedy timer zadzwoni, trzeba wyłaczyć piekarnik. Proste? Tak, ale nie dla kogoś, kto słowo piec kojarzy raczej ze wzmacniaczem do gitary.
Kiedy spokojnie zaliczałam kolejny cmentarz, kontemplując ulotność życia naszego, mój MMŻ miotał gromy nad skomplikowaną naturą kuchennego sprzętu. Co raz to nowe hasło pojawiało się na wyświetlaczu naszego piekarnika, kiedy MMŻ próbował go wyłączyć. I co raz to bardziej nerwowe telefony dostawałam. Koniec końców, żal mi się zrobiło drobiu i wróciłam do domu.
Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Gęś miała się dobrze, MMŻ wrócił do równowagi. Można było spokojnie podawać obiad a potem wrócić do spotkań rodzinnych.
Długi czas szukałam przepisu na pieczoną gęś. Nie chciałam mięsa faszerowanego mięsem. Chciałam gęsi z kaszą. Gryczaną. Ale żeby nie była nudna. Gęś, nie kasza. I wyobraźcie sobie, że nie znalazłam. MMŻ stwierdził: zrób ją po swojemu. I zrobiłam.
Trochę przerażała mnie myśl o ilości, ale przezornie zaprosiłam na obiad gości. Zgodnie stwierdzili, że drób był super. Mogę więc, z czystym sumieniem polecić swój przepis na faszerowaną gęś.
Pora roku jest najodpowiedniejszą z odpowiednich. Właśnie teraz gęsi są najsmaczniejsze. Trochę się trzeba, co prawda natrudzić, żeby kupić gęś, ale warto. Czy wiecie, że 95 % naszych gęsi trafia na rynki zagraniczne? Na świętego Marcina, czyli 11 listopada gęsi królują na europejskich stołach. Szkoda, że nie polskich. A przecież ten rodzaj drobiu w kuchni staropolskiej był wyjątkowo ceniony. Dzisiaj w Niemczech gęś jest tym, czym indyk w USA na Święto Dziękczynienia i ogłasza zakończenie zbiorów.
Na szczęście i u nas próbuje się wskrzesić tradycję smakowania gęsiny. Rozejrzyjcie się wokół i poszukajcie tego rodzaju drobiu. Jest smaczny, zdrowy i nietrudny w przygotowaniu.

Musicie nabyć gęś. Waży taka około 3-4 kg
Potrzebujecie też:
1,5 szklanki kaszy gryczanej
1 marchewkę
1 jajko
2 pomarańcze
duży pęczek pietruszki
tymianek
sól, pieprz, gałkę muszkatołową
igłę i nici białe

Najpierw przyglądamy się wnikliwie gęsi. Pozbawiamy ją jakichkolwiek śladów piór czy puchu. Takie atrakcje dobre są w poduszce ale na pewno nie na talerzu. Zaglądamy do jej wnętrza i wyjmujemy to, co do niego włożono, czyli szyję, serduszko, i żołądek. Znajdziecie tam jeszcze wątróbkę, ale ona będzie smażona osobno. Odcinamy skrzydła i wraz z zawartością wnętrza (umytego) wkładamy do garnka z wodą i zagotowujemy, dodając marchewkę i łyżeczkę soli. Myjemy naszą gąskę dokładnie a potem sparzamy wrzątkiem. Uważajcie na ręce, będą wam jeszcze potrzebne. Tak przygotowaną gęś bardzo starannie osuszamy od zewnątrz i od środka. Rosół nam się gotuje z godzinkę, a my solimy i pieprzymy drób dokładnie. Tak przygotowaną gąskę przykrywamy folią i wkładamy do lodówki czy spiżarni na kilka godzin lub do następnego dnia.
Gorący rosół przecedzamy przez sitko. Ugotowane mięso i marchewka wymagają pokrojenia w kostkę. Będą nam potrzebne do przygotowania farszu. Rosół znów zagotowujemy (powinno go być około 3 szklanek) i wsypujemy do niego 1,5 szklanki kaszy gryczanej. Gotujemy kaszę w rosole, aż wchłonie cały płyn i będzie gotowa do dalszej pracy (czyli po jakiś 15 minutach). Jeśli pozwolimy jej ostygnąć, to po dodaniu reszty składników jej zamieszanie nie będzie problemem. Te składniki to pokrojone mięso z rosołu, posiekana natka pietruszki, tymianek, pieprz, gałka, jajko. Wspomniana wcześniej wątróbka, po umyciu, powinna zostać króciutko obsmażona, pokrojona i dodana do nadzienia. Spróbujmy naszego farszu, bo to ostatni moment przed włożeniem go do do środka gęsi. Gęś luźno faszerujemy i zszywamy białą nitką. Piekarnik rozgrzewamy do 230 stopni i do niego, na blaszce do pieczenia wkładamy gęś, piersią do góry. Końcówki udek owijamy folią aluminiową, żeby się nie spaliły. Pieczemy w wysokiej temperaturze do momentu, aż nasza gąska będzie wyglądała jak umiarkowany klient solarium. Zarumieni się ale nie zbrązowieje. Teraz zmniejszamy temperaturę do 180 stopni, przykrywamy drób folią i pieczemy do skutku. Kiedy gęś wyląduje w piekarniku, my wyciskamy 2 pomarańcze i gdy skórka na gęsi zbrązowieje, zaczynamy podlewać mięso na przemian sosem spod gęsi i sokiem pomarańczowym. Ta operacja musi się powtarzać co pół godziny. Smarujemy, przykrywamy, pieczemy, czekamy pół godziny, znów smarujemy, przykrywamy, pieczemy i tak dalej. Zasada pieczenia tak dużych sztuk jest prosta. Na każdy kilogram mięsa przypada jedna godzina pieczenia. Moja gęś ważyła prawie 4 kilogramy i piekła się 4 godziny. Po wyłączeniu piekarnika, przykryta folią jeszcze sobie odpoczywała 20 minut. A potem na stół w towarzystwie kaszy i na przykład sałatki z czerwonej kapusty.



Zawsze, kiedy podaję coś po raz pierwszy istnieje element niepewności, czy się udało. Oj! Udało się. Bardzo się udało.
Sądząc po oblizywanych paluchach i uśmiechach na twarzach, wszystkim smakowało.
Witaj gęsino na naszym stole. Na pewno jeszcze do ciebie wrócę.
Bardzo namawiam do spróbowania. Jeśli przeraża was ilość, spróbujcie chociaż udka lub piersi. Pieką się krócej, a smakują tak samo. Dzień świętego Marcina już niedługo. To dobra okazja, by podać gęś.


Smacznego

środa, 2 listopada 2011

Świat "pod" i chleb bananowy z żurawiną



Wody ciągle nie ma, ale za to najbliższa okolica wygląda jakby przygotowywała się do wojny. Wszędzie okopy. Na ich dnie świecą jakieś tajemnicze rury. Tylko fachowcy wiedzą, które są gazowe, które wodne, a które służą do teleportacji. Twardo stąpamy po ziemi, a półtorej metra pod nami jest inny świat. Gaiman wiedział co robi pisząc Nigdziebądź....Co prawda alternatywnego świata jeszcze nie odkryłam, ale kto wie? Najważniejsze, że nadzieja na wodę przybrała realne kształty i fachowcy wspomagani dwiema koparkami i tajemniczymi urządzeniami robiącymi "ping" przywracają spokój i dobrobyt w naszym światku. Czyżby jakaś kąpiel wieczorem? Nawet nie śmiem marzyć.
Muszę się wam do czegoś przyznać. W tym ostatnim, jakże kryzysowym tygodniu, żeby nie  dostać wodnej obsesji, piekłam chleby. Jak na siedem dni, to zdecydowanie przesadziłam. Zaczęłam od chleba fińskiego, poprzez bananowy a skończyłam naszym chlebem ulubionym z ziarnami. Nie bójcie się, nie będę was katować przepisami na trzy chleby. Wszystko w swoim czasie. Dziś tylko jedna propozycja, na chleb bananowy z żurawiną. To rodzaj pszennego lekkiego wypieku. Trochę przypominał chleb tostowy, ale z bardziej zdecydowaną skórką. Banany sprawiły, że jest wilgotny i aromatyczny, a żurawina nadała mu słodkawej kwaskowatości. Chyba dobrze by się go opiekało lub użyło do tostów francuskich. Nie jest słodki, więc dodatki do niego można dobrać według uznania.
Jeśli ja w polowych warunkach dałam radę, to każdemu się uda. Zachęcam i podaję przepis.

Chleb bananowy z żurawiną

część I
 80 g białej mąki
100 g letniej wody
1 łyżka miodu
pół łyżeczki drożdży

Wszystko ładnie wymieszać, przykryć i odstawić na pół godziny.

część II
W dużej misce wymieszać:
205 g białej mąki
pół łyżeczki drożdży
 20 g mleka w proszku


Będziemy jeszcze potrzebować:
20 g miękkiego masła
pół łyżeczki soli
1 dojrzały, rozgnieciony banan
garść żurawin

Do wymieszanej części I dodajemy część II i znów krótko mieszamy. Przykrywamy folią i odstawiamy na 2 godziny. Po tym czasie dodajemy rozgniecionego banana, masło, sól i garść żurawin. Znów zagniatamy. Nie będzie łatwo, bo banan i masło mają tendencję do wyślizgiwania się. Nie poddawajcie się, w końcu wszystko się połączy.Jeśli doszliśmy do formy spójnego ciasta, wkładamy je do formy na godzinę, dwie, żeby wyrosło. Jeśli podwoi swoją objętość, można chleb włożyć do piekarnika, wcześniej rozgrzanego do 240 stopni. Razem z chlebem włóżcie foremkę z lodem. On zapewni odpowiednią wilgotność i chrupiącą skórkę. Po 5 minutach obniżcie temperaturę do 190 stopni i pieczcie jeszcze przez 25 minut. Tym oto sposobem mamy biały z czerwonymi akcentami chlebek.



P.S.
Jak się okazuje, próba wody ma zastosowanie i w dzisiejszych czasach. I niestety, prawda o sąsiedzkiej życzliwosci wypłynęła na powierzchnię. Jednych straciliśmy, drugich zyskaliśmy. To przyzwoity rachunek. A woda wróciła tam gdzie jej miejsce, czyli do rur i kranów. Znów jesteśmy czyści i pachnący.