sobota, 25 lutego 2017

Na dobry humor i paskudną pogodę czyli czekoladowe ciasteczka z kajmakiem























Najpierw wiało, potem wyssało całe 8 stopni dość wątpliwego ciepła w powietrzu a rano okazało się, że jest biało.
Jaki człowiek naiwny. Tylko słońce w łaskawości swojej pogłaszcze nas po główkach, już nam się wydaje, że wiosna stoi za progiem. Może i stoi ale na pewno nie w mojej okolicy. U mnie dzisiaj leży i ledwo dycha.
Zamiast optymistycznego spaceru w celu wskrzeszenia romantycznych uniesień, zakopaliśmy się z MMŻ na kanapach i kontynuujemy obrastanie ochronnym tłuszczykiem.
Bardzo w tym pomocne są słodkości wszelakie.
W tej dziedzinie pobiłam w mijającym tygodniu wszelkie rekordy. I wcale tłusty czwartek nie był tu pretekstem.
Jakoś tak pod rękę nawijały się a to kakao, a to czekolada, a to kajmak. A drożdże to już po prostu mnie molestowały.
Poddałam się i przy pomocy ich i jeszcze kilku prowokatorów piekłam, mieszałam i przekładałam.
Powiecie, że będę tego żałować.
Już żałuję. Ale widać nie dość mocno bo na talerzu przed mną ciasto leży i czeka.
Moja dieta obiadowa dzisiaj będzie się składała tylko z zupy. Niezdrowo powiecie?
O tak, za to jak przyjemnie.
Może i was namówię na małe co nieco?
Kajmak, ciasteczka, czekolada; słyszycie jak to brzmi?
A jak smakuje!








Ciasteczka czekoladowe z kajmakiem

na 13-15 sztuk

55 g masła
130 g brązowego cukru
25 g kakao
50 g chipsów czekoladowych lub pokrojonej drobno czekolady
1 duże jajko
szczypta soli
130 g mąki
1/4 łyżeczki sody oczyszczonej
oraz
kilka łyżek dulce leche czyli kajmaku

W rondelku topimy masło. Wsypujemy cukier i kakao. Mieszamy, zdejmujemy z pieca i studzimy.
W miseczce rozbijamy jajko i lekko je ubijamy. Dodajemy do mieszanki kakowo maślanej. Mieszamy.
Mąkę przesiewamy z sodą i solą. Wsypujemy do masy.
Mieszamy (jest ciężko) w miarę dokładnie.
Odkładamy ciasto na pół godziny do lodówki.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia. Piekarnik rozgrzewamy do 175 stopni.
Schłodzone ciasto wyjmujemy z lodówki.
Dzielimy na 13-15 porcji i formujemy kulki.
Rozpłaszczamy je w dłoni i do środka nakładamy łyżeczkę kajmaku. Zaklejamy ciasto (trochę jak przy robieniu pierogów). Starajmy się dobrze nadzienie schować, bo kajmak lubi się w piekarniku przypalić.
Kto lubi perwersję kulinarną niech posypie kulki z góry gruboziarnistą solą.
Wstawiamy blaszkę do piekarnika na 20 minut.
Upieczone wyjmujemy i studzimy.





Smacznego
P.S.
Zapomniałam, to z góry to cukier puder. Ta opcja wchodzi w grę, jeśli wcześniej nie posypaliście ciastek solą:)


czwartek, 23 lutego 2017

Pączki, margarita i przepis od rzeczy czyli sałatka z dynią i nasionami






















Wszystkiego najlepszego z okazji dnia margarity!

Odważylibyście się powiedzieć głośno i wyraźnie, że nie lubicie małych kotków?
Jeśli wciąż chcecie mieć znajomych, to lepiej nie ryzykujcie.
Ktoś pokazuje wam 643 filmik na youtubie roniąc łzy wzruszenia a wy liczycie od końca gwiazdy w gwiazdozbiorze Wega z pamięci dla uspokojenia morderczych myśli.
Mieliście tak kiedyś?.
Kotki są słodkieeee, kjuuuuud, łoooooo, i tak dalej.
No, są słodkie. Ale żeby z ich powodu zachowywać się jak... No właśnie...jak?
Nie jak dziecko, bo widziałam co dziecię ukochane z ogonkiem pluszakowym może zrobić. I na pewno nie jest to bezkresny zachwyt. Już raczej nieodparta ochota by zajrzeć do wnętrza.
Dzieci też lepiej w towarzystwie potraktować na zasadzie: im mniejszy bobas tym zachwyt większy. A dzieci brudzą, zakłócają ciszę, przeszkadzają i nieciekawie pachną.
Powiedzcie to głośno. Przy stole. Głośno i wyraźnie przy rodzicach takich małych „skarbów”.
Po ostatniej wizycie znajomych z „słodkim skarbem” okruchy ciastek wyjmuję z miejsc całkiem zaskakujących. I to po dwóch tygodniach. Dziecko potrafi.
Dobrze, że w końcu rośnie. I potem wpada w zachwyt nad kotkiem, świnką, puszystą kuleczką.
Poprawność towarzyska, poprawność społeczna, poprawność polityczna. Dziwne rozważania przy okazji pączków.
Bo o pączkach miał być wstęp.
A pączki lubicie czy może jecie dzisiaj bo tak wypada? No, tak z ręką na sercu.
Ja nie lubię pączków. I zjadłam dziś jednego. Czy to ze strachu przed, podobno czekającym mnie pechem, jeśli nie zjem choć malutkiego pączusia? Czy może z obawy przed znaczącymi spojrzeniami: „aha, znów się odchudza”.
Bo tak trzeba, bo się powinno, bo wypada, bo inni, bo tradycja....
MMŻ nie był dziś rano szczęśliwy. Policzył, że przyjdzie mu zjeść w pracy co najmniej cztery pączki. Dobrze, że nie zatrudnia tuzina kobiet, bo każda czułaby się w obowiązku przynieść torbę ciastek. I każda postawiłaby do kawy talerzyk z pączkiem. Nie trzeba być matematykiem, żeby się doliczyć 12 pączków w ciągu dnia.
Nikt normalny nie ładuje w siebie takiej porcji. Biedny MMŻ.
W nosie mam pączki. Wolę margaritę.
Dobrze, że niektóre dobre dusze czuwają i odkryły, że dziś jest jej dzień. I to nie lokalny a globalny.
Międzynarodowy dzień margarity!
Zapominam o pączkach ruszam na poszukiwanie tequilli.
Niech żyje margarita!

No tak, zapomniałbym o przepisie.
Nie będzie, jak się domyślacie, o pączkach. O margaricie też nie, choć mnie kusi.


Będzie o czymś lekkim i kolorowym, stojącym w opozycji do tego, co za oknem.
Ale narzekać na szarość będę kiedy indziej.


Dziś sałatka z dynią i nasionami.

  • mieszanka sałat ulubionych
  • 1 mała dynia, pokrojona w kawałki (na jeden kęs) i upieczona w piekarniku (tu przepis)
  • garść ulubionych ziaren:słonecznika, dyni, sezamu, siemienia lnianego czy orzechów, uprażone na suchej patelni
  • 1 mała cukinia pokrojona na cienkie plastry wzdłuż
  • garść ulubionych pomidorków
  • 1 nieduży ogórek, potraktowany jak cukinia
dressing:
  • 1 łyżka soku z cytryny
  • 1 łyżka soku z pomarańczy
  • 2 szczypty otartej skórki z pomarańczy
  • 4 łyżki oliwy
  • 1 łyżeczka oleju z dyni
  • pół łyżeczki soli
  • 2 szczypty mielonego pieprzu

Na talerzu rozkładamy w składniki sałatki (oprócz nasion) w mniej lub bardziej artystyczny sposób.
W słoiczku miksujemy składniki dressingu.
Polewamy sałatkę sosem i posypujemy ziarnami.
Kto bardziej żarłoczny niech dorzuci do sałatki jakiś zacny kozi lub wędzony serek.
Smacznego




P.S.

Wszystkich miłośników słodkich filmików, rodziców przesłodkich bobasów, pączkożerców i innych, jeśli poczuli się dotknięci, serdecznie i szczerze przepraszam

sobota, 18 lutego 2017

Inny stan skupienia czyli lassi mango jako ciastko


























-Moja młodość skończyła się po czterdziestce - usłyszałam od kogoś niedawno.
-A moja po pięćdziesiątych drugich urodzinach – zawtórował ktoś inny.
Zastanowiłam się nad sobą i nie tylko. Czasami niektórzy sprawiają wrażenie jakby nigdy młodzi nie byli. A czy moja ma się dobrze? 
W ubiegłą sobotę pewna kobieta ustąpiła mi miejsce w tramwaju. Towarzyszyła mi moja Mama i zaproszenie by usiąść odebrałam jako skierowane do niej. A tu figa. Pani zapraszała do zajęcia jej miejsca nas obydwie. I nie było wątpliwości, że mnie też brała pod uwagę. Przyjrzałam się kobiecie...młoda była. Na pewno młodsza ode mnie. Ale żeby aż tak, to nie powiem.
Tego samego popołudnia odebrałam telefon od znajomej. I co słyszę? - „ale ty masz młody głos!”
Wszystkie czujniki w mojej głowie stanęły na baczność. Czy ona chce powiedzieć, że mam głos młodszy od tego, co sugerowałby mój wygląd? Czy może mówi, że stary wygląd nie idzie w parze z młodym głosem.
Na nieszczęście swoje rozterki wyartykułowałam głośno, zapominając, że mam dwóch świadków rodzaju męskiego.
Dylemat w postaci „co ona miała na myśli” okazał się dla nich problemem nie istniejącym. Po co doszukiwać się drugiego dna, skoro można po prostu podejść do sprawy zero jedynkowo.
Znajoma mówi, że mam młody głos. Czytaj: ona myśli, że mam młody głos. Koniec kropka.
Po co ta podejrzliwość? Po głębokim namyśle, doszłam do wniosku, że ich podejście jest zdecydowanie zdrowsze od mojego. I przestałam szukać drugiego dna.

Więc co jest definicją końca młodości?











Torcik lassi mango
forma o średnicy 18 cm

biszkoptowy spód:
1 białko
1 żółtko
1 łyżka cukru pudru
1 łyżka mąki pszennej
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej

2 owoce mango (300g +200g)
1 łyżka soku z cytryny
400 ml kremówki (170ml +230ml)
4,5 łyżeczki żelatyny (3 + 1,5)
5 łyżek cukru (3 +2)
1 galaretka pinacolada, rozpuszczona w połowie szklanki wrzątku i wystudzona
2 łyżki soku z cytryny (1+1)

Powiem szczerze i bez bicia: darowałam sobie biszkoptowy spód. Ubijanie jednego białka jawiło mi się jak łapanie pcheł. Beznadziejne.
Jeśli macie w planach ugoszczenie więcej niż dwojga gości, zróbcie ciasto z dwóch porcji składników. Wtedy pieczenie biszkoptu będzie miało sens.

Na wszelki wypadek wspomnę jak ten teoretyczny biszkopt upiec.
Ubijamy białko na sztywno. Sypiemy cukier puder i ubijamy do uzyskania błyszczącej piany czyli krótko.
Dodajemy żółtko i jak wyżej czyli ubijamy.
Wyłączamy mikser i przesiewamy mąki do piany białkowej. Delikatnie mieszamy.
Spód formy wykładamy papierem do pieczenia. Wlewamy ciasto.
Pieczemy w piekarniku, w 180 stopniach około 7 minut.
Studzimy. Zdejmujemy papier.

Przygotowujemy nadzienie z mango.
Obieramy i miksujemy owoc z łyżką soku z cytryny.

Mamy do przygotowania 3 części kremów.

I krem mango:

3 łyżki żelatyny zalewamy wodą by żelatyna napęczniała.
Stawiamy napęczniałą żelatynę na garnku z gotującą się wodą i rozpuszczamy.
Płynną studzimy.
300 g puree z mango łączymy z 3 łyżkami cukru i rozpuszczoną żelatyną.
Ubijamy 170 ml kremówki i delikatnie łączymy z mango. Najlepiej na początek połączyć 2 łyżki mango i dwie łyżki kremówki.
Wykładamy krem do formy (lub na biszkopt, jeśli jest taka wola) I wstawiamy do lodówki.

krem kokosowy:

Ubijamy 230 ml kremówki. Łączymy delikatnie (patrz wyżej) z wystudzoną galaretką.
Wykładamy na warstwę mango, która powinna być już stężała. Wkładamy do lodówki.

II krem mango:

200g puree z mango łączymy z 2 łyżkami cukru. 1,5 łyżeczki żelatyny traktujemy jak wyżej.
Łączymy z mango. Wylewamy na górę ciasta. Wkładamy do lodówki.
Po godzinie ciasto (deser?) jest gotowe do jedzenia.







Smacznego i pysznego  

czwartek, 16 lutego 2017

Troszkę witaminy "C" czyli kimchi


















Skoro koszmar (dla wielu) czerwono różowego święta mamy za sobą, możemy spokojnie wrócić do codzienności.
Nie było mnie. Trochę byłam gdzie indziej.
Wyjechałam narzekając na pogodę ale zapomniałam o starym przysłowiu, że nigdy nie jest tak źle by nie mogło być jeszcze gorzej. Otóż było gorzej. Było mokro, ponuro, wietrznie, paskudnie.
Ale było też świetnie, wesoło, gadatliwie i smacznie.
Znalazłam przepiękny czajnik, w którym (sądząc po wyglądzie) całe pokolenia gotowały już wodę. Przywiozłam spory zapas książek z przeceny. Wiem, że znów książki ale jak tu przejść obojętnie obok Ricka Steina?
Zjadłam (nie sama) najlepszą zupę tom kha i oglądałam Nottingham z lotu ptaka, choć nigdzie nie leciałam.
Zrobiłam zapas stiltona i próbowałam liczyć przebiśniegi.
Dowiedziałam się, że prezydenci w czasie ostatniej wojny występowali w liczbie mnogiej i stwierdziłam, że tradycja gdzieniegdzie ma się dobrze.
Zamek prezentował się godnie jak na swoje tysiąc lat a rzeka była w kolorze ołowiu. Kaczki wyglądały na zadowolone a ludzie, mimo parszywej pogody mieli całkiem zadowolone miny.
Zabranie ze sobą butów do biegania okazało się nieporozumieniem bo albo lało, albo siąpało albo śnieżyło.
Słońce odmówiło pojawienia się choć na moment.
Było po prostu fantastycznie. Kolejny raz przekonałam się, że jeśli towarzystwo jest świetne, pogoda ma niewielkie znaczenie.
Zresztą, od czego jest gin? Czy to przypadkiem nie jest lekarstwo?
Teraz wróciłam i chyba wezmę się do roboty.

Jak jest zima, to...potrzebujemy witaminy „C”.
Jemy cytryny, pijemy soczki z świeżo wyciskanych cytrusów, desperaci kroją we łzach cebulę.
Na drugim krańcu świata raczą sobie inaczej: robią kiszonki. Kiszą to co dla nas oczywiste czyli kapustę, ale też biorą na cel składniki dla nas raczej mało kojarzące się z kiszeniem np. dynię czy ogórka. W Korei, gdzie kimchi jest czymś więcej niż potrawą, przepisem czy smakiem mówi się, że „jeśli masz kimchi i ryż, masz jedzenie”. Nie będziesz głodny.
Dziś kiszonki od Limonki. Kimchi ogórkowe i kimchi najczęściej spotykane, to z kapusty pekińskiej.









Kimchi ogórkowe

5 niedużych ogórków (czasami można kupić i w lutym małe gruntowe)
60 g soli

pasta kimchi:

30 g mielonego chilli
100 g drobno pokrojonego pora
1 utarty ząbek czosnku
1 łyżeczka startego imbiru
1 nieduża biała rzepa, starta na grubych oczkach
1,5 łyżki soli
1 łyżeczka cukru

Ogórki przecinamy na cztery poprzeczne plastry ale nie rozcinając ich do końca.. Posypujemy solą, umieszczamy w misce i zalewamy zimną wodą na godzinę. Zostawiamy w pokojowej temperaturze.
Po godzinie płuczemy ogórki w świeżej wodzie.
Przygotowujemy pastę.
Miksujemy wszystkie składniki.
Kładziemy ogórki w pojemniku i dokładnie przekładamy pastą. Nie zapominamy o tym by między plastrami również znalazła się pasta.
Zamykamy pojemnik i wstawiamy do lodówki.
Po trzech dniach kimchi ogórkowe powinno być gotowe. Może zostać w lodówce do 2 tygodni.









Kimchi z kapusty pekińskiej:
1 nieduża kapusta pekińska, pokrojona na kawałki (mniej więcej 5 cm)
100 g soli

pasta:
80 g chilli
1 nieduży por, pokrojony drobno
3 ząbki czosnku
2 łyżki świeżego imbiru
2 łyżki sosu rybnego
1 łyżeczka brązowego cukru
1 mała marchewka, starta na mandolinie czyli w cienkie słupki

Wszystkie składniki pasty oprócz pora i marchewki miksujemy.
Kapustę solimy i odstawiamy na godzinę. Po godzinie płuczemy kapustę, odciskamy z wody i mieszamy z pastę, porem i marchewką. Przekładamy do słoika i zamykamy.
Zostawiamy w pokojowej temperaturze przed 24 godziny.
Nie zniechęcajcie się smrodkiem. Wszystko jest w porządku. To tylko wstępny etap fermentacji. Potem będzie lepiej.
Po 24 godzinach umieszczamy słoik w lodówce.
Niby po trzech dniach można kimchi jeść ale uważam, że dopiero po 10 dniach osiąga pełnię smaku.
Można się uzależnić.




Smacznego


środa, 1 lutego 2017

On ci to jest czy nie on czyli kotlety z Kraju Kwitnącej Wiśni





  • Słonko, może zrobiłabyś w tym tygodniu na obiad mielone?
  • Co bym zrobiła?
  • Mielone , takie z zasmażanymi ziemniakami i mizerią z ogórka.
No, nie, nie robi się takich rzeczy osobie, z którą żyje się pod jednym dachem pół życia.
Potem zrobiło się jeszcze straszniej bo MMŻ rzucił od niechcenia:
  • hm...a schabowych też dawno nie było.
Poczułam się jak zając w świetle reflektorów. Zimny pot na karku i lodowate palce wzdłuż kręgosłupa.
Nie było mnie ze dwie godziny. Kiedy wychodziłam z domu MMŻ czuł się dobrze. Nic nie zapowiadało, że przeżywa jakiś wstrząs lub przewartościowuje swoje dotychczasowe życie.
Gdyby oznajmił mi, że od jutra zabiera się za wyplatanie koszy z recyklingowanych butelek lub rusza bronić żubra, moje zdumienie byłoby porównywalne.
Gorączkowo szukałam jakiegoś racjonalnego wyjaśnienia tej nierzeczywistej sytuacji.
I wtedy padło:
    - takie kotlety byś zrobiła z imbirem...
Odetchnęłam z ulgą. Może jeszcze nie wszystko stracone. Może to ciągle mój Mąż a nie impostor.
Pogarda do mielonych i poczciwego schabowego była w życiu MMŻ jak okręt flagowy. Mając to na względzie, trudno jest się dziwić mojej konsternacji.
Obiecałam zarówno mielone jak i schabowe a w myślach zaczęłam układać pytania testowe, mające na celu potwierdzenie tożsamości. Tak, na wszelki wypadek.

Kotlety cieszą się w naszym kraju niesłabnącą popularnością. Odważyłabym się je umieścić w pierwszej trójce, gdybym tworzyła ranking dań w Polsce pożądanych.
Nie mam nic przeciwko tradycji i kulinarnym gustom. Dobry kotlet, z dobrej jakości schabu wart jest niedzielnego obiadu. Ale ile można?
Czasem trzeba mrugnąć okiem i pójść ścieżką mniej uczęszczaną. Takim mrugnięciem jest tonkatsu. Też kotlet, też panierowany, też smażony ale inny.
Kto nie próbował, niech następnym razem kupując schabowego, umówi go na spotkanie z imbirem i sosem sojowym.












Tonkatsu czyli schabowy z Kraju Kwitnącej Wiśni

3 kotlety schabowe bez kości
pół szklanki sosu sojowego
kawałek imbiru wielkości kciuka, starty na tarce (nie trzeba go obierać)

oraz do panierki:
4 łyżki mąki pszennej
2 jajka
1 szklanka okruchów panko lub okruchów z białej bułki (tylko środek)
olej kokosowy do smażenia


Kotlety jak to kotlety zbijamy tłuczkiem.
W miseczce mieszamy sos sojowy i starty imbir. Wkładamy kotlety do woreczka, wlewamy marynatę i zamykamy.
Wkładamy do lodówki na kilka godzin.

Potem:
Wyjmujemy worek z lodówki a z worka kotlety. Zdrapujemy z nich imbir.
Przygotowujemy 3 miski: z mąką, rozmąconym jajkiem i panko.
Patelnię z olejem kokosowym rozgrzewamy.
Panierujemy kotlety najpierw w mące, potem w jajku a na końcu w panko.
Kładziemy na gorącą patelnię i smażymy jak tradycyjne kotlety, do zezłocenia.

Zdejmujemy kotlety z patelni i przekładamy na deskę. Od tego momentu nie mamy do czynienia z pospolitym schabowym. O tej chwili macie przed sobą japońskie tonkatsu.
Kroimy kotlety na paski.

Do małego rondelka wlewamy przez sitko marynatę. Odciskamy imbir. Zagotowujemy marynatę, dodając łyżeczkę angielskiej musztardy (jest ostra jak samurajskie noże), łyżkę octu ryżowego, łyżeczkę sosu worcestershire i pół łyżeczki brązowego cukru.
Lekko odparowujemy sos a potem polewamy nim nasze tonkatsu.

Idealnie do tego dania pasuje sałatka z kapusty pekińskiej z sosem wasabi.

Sałatka z kapusty pekińskiej z sosem wasabi:

2 szklanki pokrojonej kapusty pekińskiej
pęczek rzodkiewek w plasterki
2 łyżki kaparów
1 łyżeczka czarnego sezamu (niekoniecznie ale dobrze wygląda)
sos:
pół szklanki majonezu
pół słoiczka chrzanu wasabi (użyłam Wasabi- ostry sos chrzanowy w psychodelicznym zielonym kolorze. Stoi wszędzie obok zwykłych chrzanów)
2 łyżki zalewy z kaparów

Mieszamy składniki sosu a potem wlewamy do kapusty. Mieszamy, posypujemy sezamem.
Oto schabowe z drugiego krańca świata.



Smacznego