czwartek, 27 czerwca 2013

Lody truskawkowe i piękne słowo "sorbetiera"



Jak ja zazdrościłam blogerkom, które pokazywały własnoręcznie robione lody! Wyobrażałam sobie jaka to musi być przyjemność wyjąć z pudełka swoje lody melonowe lub mango. Przymierzałam się do kupienia maszynki do lodów już w zeszłym roku, ale nie byłam do końca przekonana do zasadności takiego zakupu. Maszynki do lodów są drogie a ich skuteczność, podobno, różna.
Oglądałam więc blogowe lody, wzdychałam, zazdrościłam i nie robiłam nic, co zmieniłoby ten stan rzeczy.
W tym roku Mikołaj przyszedł do mnie wcześnie. I przyniósł sorbetierę. Nie jest to samodzielna  maszynka do lodów ale w połączeniu z niezawodnym KA jest geniuszem w kręceniu lodów.
Znów zanurkowałam w przepisy już przez kogoś sprawdzone. Wszystko brzmiało równie łatwo jak narysowanie słoneczka. Ale co jest proste na ekranie, niekoniecznie musi być takie w realu.

Oto co mam do powiedzenia tym, którzy swoje pierwsze lody mają jeszcze przed sobą.
1) Uzbrójcie się w cierpliwość. Od momentu włożenia sorbetiery do zamrażarki, do podania lodów na stół upłynęły 24 godziny
2) Sprawdźcie czy wasza zamrażarka ma taką półkę, na której zmieści się sorbetiera.
3) Lodów jest sporo. Dobrze jest nie zamrażać ich w jednym dużym pojemniku ale w kilku mniejszych. Chyba, że macie dużą rodzinę lub jesteście zagorzałymi lodożercami.
4) Kupcie łyżkę do lodów, taką z ruchomym wnętrzem.


 Lody truskawkowe:

300 ml pełnotłustego mleka
300 ml śmietany kremówki (użyłam 30%)
8 żółtek
niepełna szklanka cukru
1 łyżka pasty lub esencji waniliowej
szczypta soli
600 ml kremówki
pół kilograma truskawek

Truskawki pokrójcie na drobne kawałki. Zalejcie je odrobiną ulubionego alkoholu (jeśli nie będziecie się dzielić z dziećmi).
Najpierw ubijcie na puch żółtka z cukrem i solą. W garnuszku mocno rozgrzejcie mleko z kremówką (300 ml) nie dopuszczając do wrzenia. Do ubijanych ciągle żółtek wąskim strumyczkiem wlewajcie gorące mleko ze śmietaną. Przelejcie masę do sporej miski i ustawcie ją na garnku z gotującą się wodą. Niech dno miski nie dotyka powierzchni wody. Ubijajcie masę jajeczną rózgą aż nie zgęstnieje. Na brzegach miski powinny pojawić się małe bąbelki a całość zdecydowanie zacznie parować.
Nie gotujcie masy, bo zrobicie słodką jajecznicę.
Zdejmijcie misę z garnka i ostudźcie. W tym czasie ubijcie kremówkę na sztywno. Wystudzoną masę połączcie z ubitą kremówką. Wszystko szczelnie przykryjcie i włóżcie do lodówki.
Po kilku godzinach podłączcie sorbetierę, włączcie ją i wlejcie chłodną masę lodową. Po 15 minutach kręcenia dorzućcie truskawki z sokiem. Jeszcze 5 minut kręćcie lody i wyłączcie sprzęt.
Przełóżcie lody do pojemników i na 2-3 godziny włóżcie je do zamrażarki. To co wyjmiecie i podacie na deser w niczym nie będzie wam przypominało lodów jakie znaliście do tej pory. Oczarowanie w najczystszej postaci.





Już nigdy więcej nie zachce wam się iść po lody do sklepu.


Ciepłego piątku i smacznego

wtorek, 25 czerwca 2013

Mamut w jaskini i opiekana ryba




MMŻ jest w głębi duszy stworzeniem wodnym. Należy do drapieżników, więc to on poluje na mniejsze okazy a nie odwrotnie. Jego zamiłowanie do środowiska wodnego przybiera różne formy. Raz jest to trzepot żagli, innym razem zapach chloru o poranku w hotelowym basenie, a kiedy indziej wędka i wielogodzinne siedzenie w szuwarach.
Zaopatrzony we wszystko co rasowy wędkarz mieć powinien, znika na kilka dni w towarzystwie podobnych do niego rekinów, wyłącza telefon i zarzuca przynętę.
Podobno nie chodzi wtedy o łowienie. Możliwe, że to prawda. Wiem jedynie, że chwalenie się swoim łupem należy do obowiązku. Niby wyprawa służy męskim rozmowom, głębokim przemyśleniom, układaniu strategii a z drugiej strony duch rywalizacji nie śpi. Kto jaką rybę złowi ma znaczenia nawet po latach. I mam wrażenie, ze wędkarze pamiętają każdą złowioną przez siebie sztukę. Co więcej, pamiętają co złowili koledzy.
W każdym razie, po takiej wyprawie mój Mężczyzna, z uczuciem triumfu na twarzy i oczekujący komplementów, kładzie mi na stole swoją zdobycz. I tyle. On zrobił swoje. Do jaskini wtaszczył mamuta a teraz kobieto twoja kolej.

Co tu dużo mówić. Najlepsza ryba pod słońcem to ryba usmażona zaraz po złowieniu. W zestawie z masłem i solą. Nie potrzeba żadnych polepszaczy czy ekskluzywnych dodatków.
Tylko to patroszenie! Uważam, że jest czynnością obrzydliwą. Ale jak już przebrnę ten etap, czeka mnie sama przyjemność. Ten kto powiedział, że nie da się zrobić jajecznicy nie rozbijając jajka, wiedział co mówi.

Kiedy rejony polowania MMŻ przenoszą się gdzie indziej i ryba występuje tylko w postaci sklepowej, paleta jej przyrządzania się powiększa.




Jednym ze sposobów na pysznego pstrąga jest zalewa octowa.
Nie wiem czy lubicie opiekaną rybę. Ja lubię i nie lubię. Mogę jej nie jeść pół roku i za nią nie tęsknić, a mogę mieć ciąg rybny podobny do każdego nałogu. Wtedy kupuję rybę, piekę, marynuję i jem, jem, jem. A ze mną cały dom. 
Nie lubię się chwalić, ale robię najlepszą rybę na świecie. Metodą prób i błędów doszłam do przepisu idealnego. Idealnego dla mnie. Bo przecież nie wiem czy wolicie bardziej kwaśną czy może bardziej słodką.
Spróbujcie proszę i dajcie znać jak wam smakowała.



Opiekany pstrąg w żółtej zalewie
4 pstrągi
sól
1 szklanka mąki
3 jajka
1 szklanka bułki tartej
olej do smażenia

Zalewa octowa:
1 litr  i 1 szklanka wody
pół łyżeczki soli
1 szklanka octu 
1 szklanka cukru 
3 liście laurowe
5 ziarenek ziela angielskiego
1 łyżeczka curry w proszku
3 cebule obrane i pokrojone w krążki

Czyścimy (niestety) rybę. Chyba, że kupicie filety. Kroimy na kawałki i delikatnie solimy.  Przygotowujemy trzy talerze. W jednym powinna być mąka, w drugim jajka a w trzecim tarta bułka. Obtaczamy kawałki ryby po kolei we wszystkich trzech talerzach. Najpierw w mące, potem w jajku a na koniec w bułce.


Na patelni rozgrzewamy olej i smażymy na niedużym ogniu rybę. Powinna być złota i chrupiąca. Już taka może być zjedzona ze smakiem ale to dopiero połowa drogi. Zjedzcie sobie kawałek a resztę wystudźcie.
Do garnka wlewamy wodę i zagotowujemy ją z solą, liściem i zielem. Do gotującej się wody wlewamy ocet i wsypujemy cukier. Na koniec dodajemy curry. Zagotowujemy i na pięć minut dorzucamy krążki cebuli. Zdejmujemy garnek z ognia i łyżką cedzakową wyjmujemy cebulę. Studzimy wszystko i po kilku godzinach w pojemniku lub misce kładziemy na przemian rybę i cebulę. Zalewamy całość zalewą i przykrywamy.


Teraz powinniśmy ze dwa dni poczekać aż procesy chemiczne zrobią swoje. Z doświadczenia wiem, że po czterech dniach ryba jest mistrzostwem świata.




Smacznego i obfitych łowów

niedziela, 23 czerwca 2013

Co czyha w lesie i risotto z kurkami




Podobno ktoś widział kanie. To sygnał, żeby wyruszyć do lasu. Warunki wydawały się być idealne.
Jest ciepło. Deszcz padał. Grzyby to lubią.
Ja lubię chodzić do lasu w towarzystwie. MMŻ lubi las oglądać z tarasu. Niestety, w okolicy nie było nikogo innego, kto podzielił by mój entuzjazm. MMŻ chcąc, nie chcąc, założył kalosze i wyruszył ze mną moją ulubioną trasą. Najpierw pod górkę. Warto było, bo widoki były jak w górach. Potem z górki, przez pole „robaków piaskowych”. Jeszcze przedarliśmy się przez tarninę, wystraszyli dwie sarny i już byliśmy w moim tajnym miejscu, gdzie „zawsze rosną prawdziwki”.
Tym razem chyba nie było „zawsze”, bo jedyne grzyby rosły na pniach i nazywają się huba. Z prawdziwkiem mają tyle wspólnego co MMŻ z Robertem Korzeniowskim. Obaj są facetami.  
Droga powrotna dawała nadzieję na, te widziane przez kogoś, kanie. Cóż, nie tym razem. Las piękny, trawa po pas, pajęczyny jak siatka na korcie tenisowym. A grzybów ani śladu.
Przedzieraliśmy się jak zdobywcy przez chaszcze a słońce świeciło coraz mocniej. Pot lał się z nas strumieniami i wiedziałam, że lada moment ktoś się nami zainteresuje. W celach konsumpcyjnych.
I nie pomyliłam się, bo ilości komarów łaknących naszej krwi okazały się nieprzebrane.
Co tam grzyby, co tam romantyczna leśna przechadzka. Trzeba było ratować skórę. Zwiewaliśmy jak kozice przez zarośla i zwalone drzewa.
Odsapnęliśmy nieco prawie pod domem. Jeszcze czekał nas krótki spacer przez nasz las i byliśmy bezpieczni.
I wiecie co zobaczyliśmy w mchu? Piękne, dorodne żółciutkie kurki. Czekały jak nagroda za nieludzkie leśne potraktowanie. Pod domem. MMŻ powiedział, ze gdyby spojrzał przez lornetkę, to z tarasu też by je dojrzał.
Czyli następnym razem raczej na jego towarzystwo nie powinnam liczyć.

Po opatrzeniu licznych ran kłutych zrobiliśmy użytek z naszych grzybów.


Risotto z kurkami

2 szklanki ryżu do risotto
1 cebula pokrojona w kostkę
1 ząbek czosnku pokrojony drobniutko
1 litr gotującego się bulionu
1 listek laurowy do bulionu
2 łyżki oliwy
2 łyżki wytrawnego wermutu (lub po prostu białego wina)
2 szklanki kurek, oczyszczonych
1 łyżka zimnego masła
1 łyżka posiekanej zielonej pietruszki
1 łyżka startego parmezanu

Zaczynamy od przygotowania sobie wszystkich składników. Grzyby czyścimy papierowym ręcznikiem. Na patelni rozgrzewamy łyżkę oliwy i smażymy przez 5 minut kurki. Odstawiamy z ognia. Bulion zagotowujemy z listkiem laurowym.
W rondlu podgrzewamy łyżkę oliwy i smażymy cebule i czosnek. Tylko żeby się zeszkliły. Wsypujemy ryż. Mieszamy, żeby każde ziarenko otuliło się oliwą. Wlewamy wino i mieszamy. Odparowujemy i wlewamy pierwszą chochlę bulionu. Mieszamy i odparowujemy. Kiedy ryż wchłonie cały bulion, wlewamy następną chochlę. I tak do momentu, aż ryż będzie gotowy. Pamiętajcie, że nie może być rozgotowany. Ziarenka powinny stawiać lekki opór zębom.
Robienie risotta od momentu wsypania pierwszej porcji ryżu trwa zazwyczaj około 20 minut.
Zdejmujemy ryż z ognia i dodajemy do niego kurki i posiekaną natkę. Na koniec wkładamy łyżkę masła i łyżkę startego parmezanu i mieszamy do rozpuszczenia się masła. Doprawiamy solą i pieprzem.


Nieważne czy kupicie kurki na straganie czy zdobędziecie je z narażeniem życia. Zawsze są tego warte.



Udanej niedzieli i smacznego

piątek, 21 czerwca 2013

Truskawkowa margarita na piątkowy upał



Jest piątek. Wczesny wieczór. Wszyscy szukamy odrobiny chłodu. Może nie marzymy o osiemnastu stopniach ale gdyby było o pięć stopni mniej, bylibyśmy nieco bardziej ożywieni.
Stawiam przed gościem truskawkową margaritę, żeby ulżyć mu w cierpieniu i co słyszę: zauważyłaś jaka kulinarna blogosfera jest nudna i przewidywalna?
Nie zauważyłam.
Przykład? Proszę bardzo. Gdzie nie spojrzeć truskawki. Miesiąc temu tylko szparagi a w marcu baby i baby. Nuda.
Zaniemówiłam. Najpierw ruszyłam posypywać głowę popiołem, bo faktycznie. Gdzie nie spojrzeć truskawki. Ale po chwili otrzeźwiałam. Zaraz, zaraz. A co ma, do jasnej Anielki, być w czerwcu? Dynia?
To co uprawiają, w znacznej większości blogerzy kulinarni, nazywa się życiem zgodnie z rytmem natury. Czego ty człowieku chcesz? Poziomek w grudniu?
Był taki film, w którym cztery egzaltowane panie (wcale nie nastolatki) urządzały Sylwestra latem.
No, ale z Sylwesterem jest łatwiej. Mrozimy szampana, kupujemy baloniki, spraszamy tłum gości i już.
Jeśli ktoś mi powie jak nakłonić groszek cukrowy czy morelę do wydania owoców w listopadzie, to stawiam mu obiady do końca roku.
Dlatego, człowieku marudzący na nudę, o truskawkach pisze się w czerwcu, szparagach w maju a o gruszkach w sierpniu.
Na marginesie, ciekawa jestem czy wielkanocny stół mojego gościa obfituje w pierniki i kutię.

Tak mnie to poruszyło, że dolałam sobie truskawek w płynie. Zgodnie z naturą, zresztą. 
A jutro upiekę biszkopt z truskawkami i zjem go z truskawkowymi lodami. I jeszcze dżem truskawkowy zrobię. A co!


Truskawkowa margarita

(dwa kieliszki)
2 szklanki truskawek
3 łyżki cukru
100 ml tequili
50 ml likieru cointreau (nie dodałam i też było pycha)
sok z jednej limonki
plaster limonki i jedna truskawka do dekoracji
dwie łyżki rozdrobnionego lodu

Do miksera wkładamy po kolei: umyte truskawki, cukier, sok z limonki i lód. Miksujemy. Dolewamy alkohol i znów miksujemy. Wlewamy do szerokiego kieliszka i dekorujemy według uznania.
Jeżeli macie urodzaj truskawek, to możecie zmiksować w podobny sposób ich nadmiar, zapakować do plastikowych pojemników i zamrozić. 
W momentach ogromnej potrzeby czegoś na wskroś letniego, wyjmujecie pojemnik z zamrażarki, dolewacie tequilę i po chwili, nawet w Halloween macie krwawy napój.




Urodziwych i słodkich truskawek i wielu pomysłów na ich spożytkowanie.

Smacznego

wtorek, 18 czerwca 2013

Nudny pan Grey i eksytujący makaron z przyprawą pięciu smaków




Kto czytał 50 twarzy Greya ręka do góry? Możecie śmiało podnieść. Ja i tak was nie widzę. Nie jest szczególnie popularnym przyznawać się do zaliczenia tej książki.
Ja ją przeczytałam. Co więcej, przeczytałam wszystkie trzy tomy. Pierwszy mnie wprawił w dobry humor. Przy drugim ryczałam ze śmiechu, a trzeci przeczytałam bo jestem uparta. Jak coś zaczynam, to kończę.
Dużo jest w książce o…nie, nie, tego też. Dużo jest muzyki.
Moje kolejne pytanie brzmi? Czy zadaliście sobie trud posłuchania utworów, do których pan Szary męczy Anę?
Otóż ja część ich już znałam wcześniej a to czego nie znałam rozpaliło moją ciekawość. Zamiast do działu z rozkosznymi gadżetami powędrowałam do działu muzycznego.
Pozwolę sobie na wniosek. Nie jest on pochlebny dla pana Greya. Pan Grey jest nudziarzem.
Zastanawiam się jak im się udało nie zasnąć w połowie numerka, jeśli w trakcie brzmiała kolejna fantazja Thallisa lub nokturn Chopina. Dobra, jeden raz może być egzotycznie. W końcu ludzie różne zainteresowania mają. Ale trzeba być masochistą, żeby katować się w tak monotonny sposób. Każdy z utworów nazwanych w książce jest genialny, fantastyczny i niepowtarzalny. Uwielbiam je w znakomitej większości. Ale gdyby mój luby po raz trzeci zapalając świece, nakarmił mnie czymś w klimacie Lacme, uciekałabym z sypialni gdzie pieprz rośnie.
Już wiem po co w książce te ilości zabawek i sala tortur. Żeby nie zasnąć.
Spędziłam jedno popołudnie przesłuchując propozycji z książki. I było to bardzo pouczające popołudnie.
Potem zgłodniałam i ruszyłam przy dźwiękach Rachmaninowa do kuchni. Zauważyliście, że muzyka dobrze wypada w zestawie z kuchnią? „Przepis na życie”,  Życie od kuchni"  - w tle zawsze muzyka. I to nie jakaś tam muzyka. Nigdzie nie słyszałam „Ona tańczy dla mnie” w roli tła muzycznego do przyrządzenia moule mariniere. To zawsze musi być klasyka, opera lub w najlepszym przypadku jazz. Takie to skomplikowane i głębokie osobowości z tych naszych (przynajmniej filmowych) mistrzów patelni. Łóżko i kuchnia idą ze sobą w parze. Tylko dlaczego i jedno, i drugie wymaga tak nadętej oprawy muzycznej?
Wszystko w nadmiarze powoduje przesyt, nawet tak genialna muzyka jak Bach, Verdi czy Debussy. Wolę posłuchać opery dla niej samej, zamiast kontemplować do niej morszczuka na płatkach róży lub wyciskać 369 pozycję z Kamasutry.
Wracam do jedzenia. Gotując słucham muzyki. Różnej. Od Abby do Rammsteina. Ktoś powie: sieczka. Może, ale na nudę na pewno nie mogę narzekać.



Całkiem  nie nudne nudle wg Hugh Fearnleya-Whittinstalla
(dla dwóch osób)

wiązka dowolnego azjatyckiego makaronu
2 młode marchewki
2 młode pietruszki
1 cebula
2 ząbki czosnku
garść fasolki szparagowej
1 czerwone chili
4 grzybki shiitake

oraz:

2 łyżki oleju słonecznikowego
2 łyżki jasnego sosu sojowego
2 łyżki wina ryżowego (białe wino też może być)
płaska łyżeczka cukru
pół łyżeczki przyprawy pięciu smaków
1 łyżka soku z limonki
1 łyżka posiekanej kolendry
1 łyżka posiekanej pietruszki

Makaron gotujemy wg instrukcji, przelewamy zimną wodą i dokładnie odsączamy.
Marchewkę i pietruszkę obieramy i kroimy w cienkie słupki. Cebulę kroimy w półkrążki a czosnek w plasterki. Chili drobno siekamy a fasolkę po odcięciu ogonków, kroimy ukośnie. Grzyby moczymy w wodzie 15 minut, wyjmujemy i kroimy w paski.
Na patelni rozgrzewamy olej i wrzucamy na niego warzywa: marchew, pietruszkę, fasolkę, cebulę, czosnek, chili i grzyby. Smażymy 10 minut mieszając, żeby się nie przypaliły.
W miseczce mieszamy sos sojowy, wino, cukier, przyprawę. Wlewamy do warzyw i dorzucamy makaron. Mieszamy i smażymy jeszcze z minutę. Zdejmujemy patelnię z pieca. Posypujemy kolendrą i pietruszką. Już na talerzu skrapiamy sokiem z limonki.






Smacznego i podzielcie się swoimi muzycznymi motywatorami.

niedziela, 16 czerwca 2013

Ciasto z karmelizowanymi truskawkami i bazylią czyli mamy czerwiec



Nie będę dziś nikogo odrywać od kontemplowania wolnego czasu. Tym bardziej, że ten wolny czas jest okraszony tak piękną pogodą. Po miesiącach wyczekiwania i nadziei nareszcie mamy ciepło, słonecznie.Mamy truskawki i coraz dłuższe dni. Żyć nie umierać.
Kto by dziś tracił czas na siedzenia przed ekranem, skoro wszystko woła na zewnątrz. 
Moja propozycja na dziś nie oznacza, że zachęceni widokiem truskawki, macie popędzić do czynnego jeszcze supermarketu (piszę „jeszcze”, bo niedługo zamkną) i wyrywać sobie z ręki koszyczki.
Truskawki nie zające. Są dziś, będą i jutro. I przez najbliższe kilka tygodni.
Tylko nie odkładajcie truskawkowych potraw na świętego nigdy, bo potem zostaną tylko mrożone lub laboratoryjne.

Tak bardzo nie mogłam się doczekać własnych truskawek grządkowych, że kupiłam wczoraj koszyk na targu. Opierałam się długo tzw owocom tunelowym ale widząc bardzo powolne rumienie się moich truskawek, wczoraj się poddałam. W rezultacie zamiast kromki na śniadanie pochłonęłam miseczkę truskawek. Ciasto w ogóle nie wchodziło w grę inne jak tylko z truskawkami. Na koktajl też starczyło. Zamarzyły mi się jeszcze lody ale skończyły się owoce.
A potem okazało się, że mój pośpiech był niepotrzebny, bo i u mnie coś drgnęło w kwestii dojrzewania. I wiecie co się okazało? Kolejny raz zjadłam pierwszą truskawkę z grządki i stwierdziłam, że nie ma to jak własne. I tego będę się trzymać.



Ciasto z karmelizowanymi truskawkami i bazylią

Kruchy spód:
paczka oreo
2  stopionego łyżki masła

Karmelizowane truskawki:
kilogram truskawek
pół szklanki cukru
2 gałązki bazylii
2 liście mięty
ćwierć szklanki zimnej wody
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej

Krem z mascarpone:
250 g mascarpone
200 ml kremówki
2 łyżki cukru pudru
To właściwie nie ciasto. Po pierwsze nic nie piekłam a raczej smażyłam. Po drugie warstwa ciasta jest tak cieniutka, że spokojnie można jej nie zauważyć. Chociaż można po prostu upiec kruchy spód i wtedy mamy ciasto z prawdziwego zdarzenia.

Zaczynamy od przygotowania spodu. Ciasteczka wsypujemy do blendera i mielimy na drobne okruchy. Potem wlewamy masło i jeszcze na chwilę włączamy blender. W ciastkach oreo najbardziej lubię ich chrupkość. Nawet po zmieleniu i potraktowaniu masłem są idealnie chrupkie.
Wykładamy okruchami formę do tart i schładzamy ją w lodówce.



Na patelnię wsypujemy cukier i topimy nie spuszczając z oczu. Kiedy zacznie brązowieć zdejmujemy patelnię z ognia, żeby zatrzymać proces karmelizowania.
Obrane, umyte, osuszone truskawki kroimy na połówki i wrzucamy do karmelu. Stawiamy patelnię z powrotem na ogniu. Nie zamartwiajcie się grudkami cukru. Za chwilę się rozpuszczą w truskawkowym soku. Delikatnie obracajcie patelnią, żeby całe owoce uturlały się w karmelu. Po 5 minutach dorzućcie liście bazylii i smażcie jeszcze kilka minut.
Do wody wsypcie mąkę i rozmieszajcie. Dolejcie połowę wody z mąką do truskawek, żeby zagęścić truskawkowy sos. Zdejmijcie sos z ognia i wystudźcie. Wyjmijcie liście bazylii, bo takie omdlałe są niezbyt piękne.

Aby zrobić krem z mascarpone pamiętajcie o najważniejszej rzeczy. Zarówno ser jak i śmietana muszą być w tej samej temperaturze. Dzięki temu unikniecie przykrych niespodzianek. Kiedy już ubiliście kremówkę na sztywno a mascarpone z cukrem pudrem na gładko, możecie je połączyć. Dodajecie łyżkę śmietany do sera i mieszacie. Potem dodajecie drugą łyżkę i znów mieszacie. Potem łączycie całość śmietany z masą serową. Wykładacie na wyjęty z lodówki spód, wyrównujecie i pokrywacie karmelizowanymi truskawkami.
Ze dwa liście bazylii i dwa liście mięty cieniutko kroicie nożyczkami i posypujecie ciasto.


Wygląda bardzo apetycznie, takie czarno- czerwono- zielono- białe.




Możecie też zrobić wersję szklankową czyli: do wysokiej szklanki kruszycie ciastka, kładziecie warstwę białego kremu (jogurt też będzie pycha) i przykrywacie truskawkami. Na to liść mięty lub bazylii i deser podano!
Następne ciasto będzie już z moich osobistych grządkowych truskawek.


Słodkiej leniwej niedzieli i smacznego

piątek, 14 czerwca 2013

Czerwcowa majówka i placuszki bananowe z bzem czyli czas odrobić stracony czas




Wszystkie znaki na ziemi (tv, radio, sieć, prasa) jak i na niebie (czyste błękitne przestrzenie) wskazują na to, że czeka nas nareszcie coś dobrego na weekend. Po raz pierwszy nie będziemy potrzebowali kurtki, szalika, grzanego wina i pontonu.
Obawiam się, że niektóre z nas wpadną w pułapkę jak zając w światła reflektorów. Ta pułapka to podjęcie decyzji. Co wybrać? Rower, park, spacer, mycie okien, prezentację najnowszego ciucha, plewienie chwastów na działce, leżenie i napawanie się słońcem? Sceptycznie nastawieni zajmą ulubioną pozycję na kanapie i poczekają na rozwój wydarzeń. Entuzjaści najlepiej chcieliby wszystkiego na raz.  Nie da rady. Kolejny raz trzeba się zmierzyć z podjęciem decyzji.
Postaram się wam to ułatwić. Nic tak dobrze nie robi jak przykład. I nic nie jest tak zaraźliwe jak cudzy sukces. Przynajmniej taką mamy nadzieję. Przypomnijcie sobie kolejki do totolotka po spektakularnej wygranej. Każdy ma wtedy nadzieję, że i do niego uśmiechnie się los. Niech wiec mój przykład was zachęci i ułatwi podjęcie decyzji.
Może wybierzecie się na piknik czerwcowy?


Każda próba rozłożenia koca w maju skończyłaby się mokrym siedzeniem, zapaleniem pęcherza a w najgorszym przypadku płuc. Ale dziś? Myślę, że warto zaryzykować. 
Sprawdźcie czy w waszych, spakowanych w maju koszach piknikowych tkwi jeszcze butelka wina, bo może w rozpaczy już ją opróżniliście. Dorzućcie kilka pudełek z czymś smacznym i ruszcie w świat.
Wystarczą rzodkiewki, pudełeczko masła i sól. Już jest nieskomplikowana przekąska.




Zróbcie jakąś pastę. Z młodą marchewką będzie pycha. Zresztą, weźcie co lubicie. Tylko nie siedźcie w domu, kiedy jest tak pięknie.
Zobaczcie co w takim czerwcowym świecie można spotkać. A potem użyć do zrobienia czegoś smacznego np. placuszków bananowych z czarnym bzem i krokietów z kapustą.





Placuszki bananowe z kwiatem czarnego bzu
(baza z ciasta do obu potraw jest taka sama)

1 szklanka kwiatów czarnego bzu
1 banan
2 jajka
1,5 szklanki mąki
1 szklanka mleka
szczypta soli
1 łyżka stopionego i wystudzonego masła
olej do smażenia
Kwiaty czarnego bzy energicznie strząsamy, żeby pozbyć się niechcianych gości. Nożyczkami obcinamy kwiaty. Banana kroimy w kostkę.
Miksujemy wszystkie składniki ciasta. Dzielimy je na dwie części. Do jednej dodajemy łyżeczkę masła oraz bez i banana. Mieszamy. Odstawiamy na kwadrans. Potem smażymy na złoto na rozgrzanym oleju.
Podajemy z jogurtem zmieszanym z miodem.





Krokiety z kapustą

20 dkg kapusty kiszonej
1 mała cebulka
1 liść laurowy
2 ziela angielskie
Kilka grzybków (pieczarek lub suszonych, bo świeżych jeszcze nie przywieźliście z majówki)
1 łyżka masła
1 łyżka oleju
Kapustę z grubsza kroimy. Wkładamy do garnka, zalewamy wodą (tylko, żeby była przykryta), dorzucamy liść i ziele i zagotowujemy. Gotujemy z 10 minut i dokładnie odsączamy. Na oleju smażymy pokrojoną w kostkę cebulę i dodajemy do kapusty. Na koniec dorzucamy masło i mieszamy do jego rozpuszczenia. Doprawiamy solą i pieprzem i studzimy.
Z drugiej połowy ciasta smażymy naleśniki i zawijamy w nie kapustę. Zawiniątka smażymy na patelni, żeby nabrały chrupkości.



Jeśli zostanie wam kapusta, schowajcie ją do lodówki a w poniedziałek usmażcie rybę lub zróbcie łazanki. Obiad będzie palce lizać.

Macie więc przegryzkę, coś na słono i coś na słodko. Nie zapomnijcie zabrać dobrego humoru.

Powodzenia i smacznego 

środa, 12 czerwca 2013

O tym jak się dziś miotałam i o makaronie z małżami



Potrzeba matką wynalazku. Święta prawda. Zmagałam się dziś z zupełnie nie kuchennymi problemami i zapomniałam o czasie. Kiedy spojrzałam na zegarek okazało się, że czas mi się kończy i za chwilę pojawi się w progu głodna połowa. Moje oderwanie od prozaicznej, czytaj garnkowej, rzeczywistości było tak głębokie, że nawet planów obiadowych nie miałam.
Rzuciłam w kąt pędzle i farby (ciekawe co robiłam, nie?) i pogalopowałam do kuchni. Rzut oka w lodówkę uzmysłowił mi miernotę moich możliwości. Znalazłam nieco przywiędły seler naciowy, słoik małży w sosie własnym i śmietanę.  Były też dżemy, ale te skreśliłam z biegu. Na szczęście cebulę i czosnek zazwyczaj mam na wyposażeniu. O makaron nie musiałam się martwić. Gdyby okazało się, że nie mam makaronu, to znaczyłoby to, że ktoś mnie podmienił i rodzina powinna zacząć się bać.
Zanim podjęłam decyzję ryż czy makaron znów upłynęła chwila. W tym czasie się rozkojarzyłam i postanowiłam natychmiast spryskać róże bo mszyce je żrą. W połowie drogi po spryskiwacz  przypomniałam sobie, że powinnam raczej mieszać sos a nie zabójcze mieszanki. Wróciłam. Pokroiłam cebulę i czosnek i uznałam, że pora się uspokoić. Zrobiłam sobie kawę. Do kawy niezbędne jest czytanie. Nie szukałam daleko i utonęłam w Filarach Ziemi. Dobrze, że kawa była nieduża, bo pusta filiżanka przywołała mnie do porządku. Acha, sos. Garnek na piec. Makaron wybrany. Czyli mam chwilkę. To może jednak te róże. Nie, lepiej wypowiem wojnę komarom i spryskam trawnik.
Czas na podsumowanie. Mszycom na razie nic nie grozi . Komary też mogą się czuć bezpieczne. Moja praca z farbami na pewno będzie miała ciąg dalszy. Obiad…no cóż… był nieco spóźniony. Ale za to doczytałam książkę do końca. I wypiłam kawę.
Może nie są to imponujące osiągnięcia, ale jeśli dodam do nich całkiem niezły makaron z małżami, to czuję się rozgrzeszona.



Makaron z małżami
dla 2 osób

wiązka makaronu (użyłam linguinie)
płaska łyżeczka soli

szklanka małży (świeżych, mrożonych lub w sosie własnym)
2 łodygi selera naciowego
1 nieduża cebula
2 ząbki czosnku
4 suszone pomodory z oliwy
pół szklanki kremówki
pół kieliszka wytrawnego wina (niekoniecznie)
spora garść siekanej zielonej pietruszki
1 liść lubczyka
ćwierć łyżeczki czarnego sezamu
1 łyżka oliwy

Na piec stawiamy garnek i gotujemy wodę na makaron. Solimy ją i wrzucamy makaron.
W czasie kiedy makaron się gotuje przygotowujemy sos.
Na łyżce oliwy podsmażamy pokrojoną w kostkę cebule, czosnek i seler i suszone pomidory. Niech cebula się zeszkli ale nie zbrązowieje. Wlewamy pół kieliszka wytrawnego wina.
Siekamy drobno lubczyk i wrzucamy do cebuli. Wlewamy śmietankę i zagotowujemy sos. Dodajemy małże z dwiema łyżkami zalewy i zagotowujemy ponownie. Zdejmujemy z ognia, sypiemy pietruszkę i doprawiamy solą i pieprzem. Na koniec dla udramatyzowania dosypujemy sezam.
Do garnka z sosem przekładamy odcedzony makaron. Mieszamy i rozkładamy na talerze. Na górę świeżo zmielony pieprz a obok micha sałaty.





Jeżeli udało wam się pokonać latających w eskadrach krwiożerców, możecie się oddać konsumpcji na świeżym powietrzu. Na naszym tarasie jest to możliwe tylko w stroju bartnika. Ale to wyklucza konsumpcję.



Pięknego wieczoru i dużo smacznego

niedziela, 9 czerwca 2013

Burzowa sałatka nicejska




Burza robi coś niesamowitego z powietrzem. Gdybym uważała na fizyce, to może umiałabym sobie wytłumaczyć te wszystkie skomplikowane procesy, dziejące się ze światłem i powietrzem. Ale ja wolałam liczyć gniazda na pobliskim kasztanie. Wszystkie optyki, kinetyki i inne”- yki” nudziły mnie śmiertelnie. 
Wszystko ma jednak swoje konsekwencje. Co prawda nie wzywam bogów na widok pioruna i raczej nie składam kota w ofierze widząc tęczę, ale czasami kołaczą mi się po głowie pytanie, na które dobrze by było znać odpowiedź. Ciekawe, że w większości wypadków za nasze braki w wiedzy na poziomie szkolnym odpowiedzialni są nauczyciele. Nuda i schematyczność zabijają wszelką ciekawość. Lekcje mające swój charakter i pasję mam w pamięci do dziś. Biologia była jak wyprawa do innego świata. Za to fizyka i chemia to klęska. A przecież pracownia chemiczna czy fizyczna są jak jaskinia alchemika. Pełno w niej tajemnic. Jak mogły nie interesować kilkunastolatka?
Zamiast więc analizować spektrum słoneczne (na marginesie, kojarzy mi się tylko z The Dark Side of the Moon Pink Floyd), wyłączam w głowie funkcję: ”niewygodne pytania”, a włączam „cielęcy zachwyt”.


Co ta burza wyprawia z powietrzem? Przed i po. „Przed” powietrze gęstnieje, szarzeje, żółknie. Ruch zastyga. W momencie, kiedy przestają śpiewać ptaki, wiem, że za chwilę się zacznie.
Potem się dzieje. Och, jak się dzieje! Czasem trwa to kilka minut a czasem kwadrans. Wszystko jest w ruchu. Powietrze nabiera przyspieszenia.


„Po” mam wrażenie jakby było po wielkim sprzątaniu. Czysto, mokro i pachnie środkami myjącymi. To jak gruntowne porządki przed świętami. Wszystko jest wyraźniejsze, bardziej kolorowe, dźwięczne. A jeśli się ma szczęście (fizycy nazywają to inaczej), to można złapać tęczę.
Wiem co mówię, bo dzisiaj przez nasz las maszeruje burza za burzą. Biegam do sadu i z powrotem to wieszając pranie, to zdejmując.
Czekając na słońce i pozwalając się burzy wyszaleć, można sobie zadać nieco trudu i upichcić coś smacznego. Kiedy świat po raz kolejny dziś otrząśnie się z wody, zjemy coś na tarasie.



Sałatka nicejska jest akurat.
(sałatka na jedną osobę)

kilka liści sałaty masłowej
kilka liści roszponki
kilka liści rukoli
kilka liści świeżej bazylii
1 jajko ugotowane na półmiękko
1 młody ziemniak też ugotowany
1 łyżka ugotowanej fasolki szparagowej
1 łyżka białej fasolki (takiej z puszki)
1 łyżka pokrojonych w plastry oliwek
2 fileciki anchois
1 łyżka tuńczyka z puszki (w sosie własnym lub oliwie, w zależności czy jesteście na diecie)
ewentualnie pokrojony w piórka korniszon
kilka wiórków parmezanu

Sos do sałatki
1 nieduży ząbek czosnku
szczypta soli
3 łyżki oliwy
1 łyżka octu białego np. jabłkowego
1 łyżeczka musztardy dijon
pieprz

Czosnek kroimy na kawałeczki i rozcieramy z solą. Dodajemy do niego pozostałe składniki i mocno wstrząsamy (np. w słoiku)
Na talerzu układamy umyte i osuszone liście. Na nich kładziemy ziemniaka, oliwki, fasolki, anchois i tuńczyka*. Na górę sypiemy liście bazylii. Polewamy sosem i na koniec sypiemy płatki parmezanu.



Wierzcie mi, że taki talerz jest wystarczającym obiadem.
*kto ma alergię na ryby, może sobie dodatek rybny darować




Smacznego i jak najwięcej słońca oraz satysfakcjonujących odpowiedzi.

sobota, 8 czerwca 2013

Karmelizowane banany i kwiaty akacji czyli idealne ciasto na dziś






Jest coś przyciągającego w bananach. Nie w samych owocach ale możliwościach jakie w nich tkwią.
Zdaniem niektórych, banany powinny być twarde, zielonkawe i niezbyt pachnące. Czyli wg mnie plastikowe. Nie cierpię takich bananów.
Lubię banany zmęczone. Takie, które leżą sobie w skrzynkach po obniżonej cenie. Leżą i pachną. I czekają, żeby z nich wyczarować coś smacznego. Zmiksować z morelą i miodem albo pokroić, posypać granolą i zjeść z łyżką jogurtu albo karmelizować i napełnić nimi naleśniki.
Ale najlepsze są w cieście. Przy całej mojej antypatii do ciast ucieranych, w przypadku ciast bananowych mięknę. Ten zapach, ta wilgotność!
Zresztą, czy nie działa na wyobraźnię samo połączenie słów: karmelizowane banany.
Tym razem postanowiłam połączyć banany z kwiatem akcji.



Ciasto z karmelizowanymi bananami i akacją

4 banany pokrojone w plastry plus jeden na później
pół szklanki drobnego cukru
4 łyżki wody
1 łyżka masła

Cukier i wodę dajemy na patelnię i karmelizujemy cukier. Po około 15 minutach, kiedy cukier zaczyna brązowieć, dodajemy łyżkę masła. Kręcimy patelnią. Nie mieszamy łyżką. Dorzucamy banany. Podrzucamy je na patelni, aby pokryły się karmelem. Kiedy zaczynają się rozpadać, zdejmujemy patelnię z ognia i studzimy.

Ciasto:

1 szklanka płatków akacjowych
1 szklanka mąki pszennej
pół szklanki mąki orkiszowej razowej
4 łyżki cukru
¾ szklanki oleju słonecznikowego
3 jajka
2 łyżki jogurtu
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody

Zanim weźmiecie się do mieszania ciasta, przygotujcie sobie dodatek w postaci akacjowych płatków.
Nie są one niezbędnym elementem w tym cieście. W zeszłym roku piekłam je z kwiatem czarnego bzu. I też smakowało fantastycznie.
Ale jeśli chcecie poeksperymentować, to poszukajcie akacji w parku lub poza miastem.
Musicie się pośpieszyć, bo powoli przekwitają. 
Kiedy już zerwiecie  kilka kiści, to dokładnie je obejrzycie pod kątem ich stałych mieszkańców. Strzepnijcie je energicznie i raczej nie moczcie ich w wodzie.
Nazbieranie szklanki płatków będzie wymagało nieco czasu ale będzie to czas bardzo pachnący. Zastosowałam dwie metody i zdecydowanie polecam drugą. Pierwsza wymagała użycia nożyczek a przy zastosowaniu drugiej potrzebne były tylko palce. Trzeba po prostu oberwać płatki z brązowych końcówek.
Szklanka akacji gotowa, możemy zająć się ciastem.


 Potrzebne nam będą dwie miski i jedna podłużna forma o długości 30 cm. Wszystkie suche składniki mieszamy w jednej misce, pamiętając o przesianiu mąki pszennej i proszków.
Do drugiej miski wbijamy jajka, wlewamy olej i jogurt i wsypujemy cukier. Ubijamy aż się dokładnie połączą.
Mieszamy zawartość obu misek, dosypując płatki akacjowe a na koniec karmelizowane banany.
Foremkę wykładamy papierem do pieczenia i wlewamy ciasto.
Czas na tego jednego banana, zostawionego wcześniej. Kroimy go na plastry i wtykamy w ciasto.
Pieczemy godzinę w temperaturze 180 stopni.



Pyszne na ciepło ale wydaje mi się, że z każdym następnym dniem jest lepsze. O ile oczywiście będą jakieś następne dni dla tego ciasta.



Cieszcie się ciepłem, bo podobno chłód nadciąga.

Słodkiej niedzieli i smacznego