sobota, 30 listopada 2013

Niebieskie wydarzenie wieczorne i czekoladki z marcepanem i wiśnią




Idę sobie w skupieniu korytarzem. Niosę tackę z dopiero co uturlanymi czekoladkami. Jestem bardzo skupiona, bo przydarzają mi się różne przygody typu zderzenie ze ścianą lub nadepnięcie kota. Każda taka sytuacja kończy się podbitym okiem lub potłuczoną zastawą. Dziś takie katastrofy są absolutnie niedopuszczalne. Nie po to ślęczałam nad czekoladkami dwa dni żeby teraz miało się wydarzyć coś nieprzewidzianego. Koty zamknęłam w sypialni, MMŻ wysłałam do pracy. Sprawdziłam trasę dwa razy. Nic nie leży na podłodze. Żadna pluszowa mysz, żaden zaplątany kapeć. Jest bezpiecznie.
Niosę czekoladki i wdycham ich zapach. Podobno działa kojąco. Lubię zapach czekolady choć w ograniczonej ilości. Coś, co jest zjadalne i pachnie czekoladą jest OK. Natomiast mydło, olejek, balsam do ciała aromatyzowane chemią udającą czekoladę jest „be”.
Pokonuję dwa metry korytarza i powinnam teraz skręcić w prawo. Tam jest miejsce docelowe dla moich słodyczy. Póki nie zastygną, będą miały święty spokój.
Skręcam do pokoju i staję jak wryta. Zamiast ciemnego prostokąta okna mam przed oczami kalejdoskop niebieskich barw. Za moim oknem coś się wydarzyło w ciągu ostatnich godzin. Jestem tak wstrząśnięta widokiem, że taca z czekoladkami zamiast powędrować do swojego azylu, niebezpiecznie zaczęła się od niego oddalać. To niebieskie coś przyciągnęło mnie do okna.
Podchodzę bliżej i zagadka się rozwiązuje. Jakiś bardzo niecierpliwy ktoś, nie mogąc się doczekać świąt odpalił choinkę. Zawiesił na niej cały sklep oświetleniowy i świeci ona jak stadion Ruchu na meczu z Górnikiem. Czy ten ktoś ma kalendarz? A może to próba świateł? Nie, bo po czterech godzinach choina ciągle świeci.
Czekoladki zsuwały się jedna po drugiej z tacy. Kiedy czwarta wylądowała obok mojej stopy stało się to co musiało się stać. Wlazłam w nie bosymi stopami. I wtedy się ocknęłam. Krem czekoladowy do stóp? Niekoniecznie.
Dobrze, że w domu były tylko koty. To, jak skomentowałam utratę czterech czekoladek pominę milczeniem. Choć w porównaniu do podbitego ścianą oka, straty były niewielkie.



Czekoladki z marcepanem i wiśnią

200 g deserowej czekolady (połączyłam 100 g mlecznej i 100 g gorzkiej)
200 g marcepanu
wiśnie suszone
gruby kawałek styropianu
garść wykałaczek
cukier puder do podsypania

Zaczynamy od wiśni. Do moich czekoladek użyłam wiśni, które zostały z nalewki wiśniowej. Jeżeli nie jesteście tak wstrzemięźliwi i już zjedliście swoje zapasy owoców w likierze, to zamoczcie suszone wiśnie w rumie na 24 godziny.
Potem je odsączcie na sitku i już możecie nimi wypełnić czekoladki.
Aby to zrobić postawcie garnek z wodą na ogniu. Na garnku postawcie miskę (ale tak by dno miski nie dotykało lustra wody w garnku). Wrzućcie do miski połamaną czekoladę. Kiedy woda w garnku się zagotuje, wyłączcie ogień. Czekolada roztopi się siłą rozpędu.
W czasie kiedy czekolada zmienia stan skupienia możecie ulepić marcepanowe kulki. Na deskę sypiecie nieco cukru pudru. Kładziecie marcepan i lekko oprószacie cukrem pudrem. Wałkujecie na cienki placek, z którego wycinacie np. kieliszkiem kółka. Niech będą takiej wielkości by zmieściły w sobie jedną wiśnię. Sklejacie marcepanowe zawiniątko i formujecie kulkę. Wbijacie w nią wykałaczkę i zanurzacie w płynnej czekoladzie. Chwilkę trzymacie kulkę nad miską z czekoladą by jej nadmiar spłynął. Wbijacie wykałaczkę z czekoladową kulką w styropian (kiedyś użyłam do tego celu dyni) i zostawiacie w spokoju aż zastygnie. Potem pozostaje już tylko zdjąć czekoladkę z patyczka i włożyć do papilotek.

Jako nadzienie mogą wystąpić zamiast wiśni rodzynki, śliwki, orzechy czy co kto lubi.





Smacznego przygotowywania prezentów
P.S.
A to sprawca wieczornego zamieszania.




czwartek, 28 listopada 2013

Kruche pomarańczowe babeczki z korzennym nadzieniem czyli mincepies



Słowo się rzekło. W zeszłym tygodniu postanowiłam zrobić przymiarkę do pierwszych świątecznych pomysłów. Zbieram od początków listopada bakalie wszelakie i suszone owoce, bo jestem ich zimowym wyznawcą. Wieczór z książką i suszonymi śliwkami to dla mnie jeden z symboli zimy. Pomysł by moczyć je w alkoholu a potem dodawać do ciasta powinien zostać upamiętniony specjalnym dniem. Na przykład 26 listopada mógłby być w kalendarzu zaznaczony jako Dzień Podchmielonych Owoców.
W tym roku wzięłam się za robienie kruchych pomarańczowych babeczek z bakaliowo korzennym nadzieniem.
Trzy tygodnie temu wszystkie odwiedzone przeze mnie londyńskie sklepy oferowały takie ciasteczka. W sporych słojach można też było kupić samo nadzienie czyli mincemeat. Ja chciałam zrobić je sama. Zwróciłam się do źródeł z prośbą o zrobienie wywiadu u autochtonów na dany temat. Poprosiłam o wypróbowany przepis. Kto jak kto ale Oni będą wiedzieć.
Ha, ha, ha. Najpierw po drugiej stronie zaległa cisza. Długa cisza. Wywnioskowałam, że poszukiwania przepisu weszły w fazę selekcji. Potem dostałam odpowiedź: nikt nie robi mincepies'ów domowym sposobem. Te sklepowe też są dobre. Po drugie dookoła mam Estonkę, Czeszkę, Szweda, Włocha, Norweżkę i Rumuna. Co oni wiedzą o mincepies'ach?
No masz, człowieku. Czy w tym Londynie mieszkają jacyś Anglicy? Ja wiem o jednym na pewno, ale on jest Korwalijczykiem, więc nie wiem czy to się liczy.
Porzuciłam poszukiwania za kanałem i wróciłam do książek. Jak zwykle niezastąpiona Nigella okazała się deską ratunkową. Mroki niewiedzy mi się rozjaśniły. Można zabrać się za pieczenie.





Kruche ciasto do mincepies'ów

100 g zimnego masła
200 g mąki
otarta skórka z jednej pomarańczy
1 żółtko
50 g cukru pudru
szczypta soli
1-3 łyżki kwaśnej śmietany

Kruche ciasto lubi pośpiech. Wszystko szybko zagniatamy i chłodzimy godzinę w lodówce. Potem rozwałkowujemy cienko ciasto i wylepiamy nim wnętrze malutkich foremek. Znów chłodzimy pół godziny a potem nadziewamy mincemeat'em. Z reszty ciasta robimy wieczka, którymi przykrywamy nadzienie. Mocno sklejamy i dla pewności oklejamy wałeczkiem ciasta brzegi foremek.
Pieczemy w temperaturze 180 stopni przez 15 minut.


nadzienie czyli mincemeat

pół szklanki rodzynków jasnych, sułtanek
ćwierć szklanki rodzynków ciemnych, koryntek
pół szklanki suszonej żurawiny
pół szklanki suszonych wiśni
2 łyżki kandyzowanej skórki pomarańczowej
1 łyżka kandyzowanego imbiru
3 łyżki suszonych śliwek (nie wędzonych)drobno pokrojonych
1 łyżka suszonego physalisu
oraz:
starta skórka z jednej pomarańczy
2 łyżeczki cynamonu
2 goździki, utłuczone w moździerzu lub zmielone
1 łyżeczka mielonego imbiru
1 strączek zielonego kardamonu, wyłuskany i zmiażdżony
szczypta gałki muszkatołowej
dwa obroty młynku z czarnym pieprzem
1 łyżka miodu
1,5 szklanki słodkiego porto lub wina masala
ćwierć szklanki brązowego cukru
2 łyżki brandy lub rumu

Porto wlewamy do garnka i wsypujemy cukier. Podgrzewamy do rozpuszczenia się cukru i dosypujemy wszystkie składniki nadzienia, bez przypraw. Powoli doprowadzamy do wrzenia i na małym ogniu gotujemy aż wino całkowicie odparuje. W połowie gotowania dodajemy przyprawy. Nie dodajemy miodu, brandy i pieprzu. Dodajemy je dopiero po zdjęciu garnka z ognia. Mieszamy, przekładamy do słoika lub miseczki, zamykamy. W odpowiednim czasie wypełniamy nadzieniem ciasteczka.


Jak w przypadku keksów czy pierników kruche ciasteczka z nadzieniem bakaliowym z upływem czasu nabierają głębi smaku i mogą się przechowywać tygodniami. Wystarczy je zamknąć w puszce i otworzyć na święta. Jeśli ktoś ma choinkę z zeszłego roku, to może pod nią już dziś położyć pięknie zapakowaną paczuszkę z mincemeat'ami. Ale najlepiej obdarować kogoś w odpowiednim czasie.
Takie prezenty mają ogromną zaletę w postaci zaoszczędzonego czasu. Do świąt wciąż jeszcze daleko a my już mamy zalążek prezentu. Nie mówcie, że to nie nastraja optymistycznie.






Smacznego i może zróbmy sobie kubek gorącej czekolady bo dzisiejsza gołoledź zdrowo mnie wystraszyła. 

wtorek, 26 listopada 2013

Pasztet z trawą cytrynową i chutneyem z mango czyli jednak listopad






Listopad nareszcie wygląda i zachowuje się listopadowo. Nie żebym była fanką jedenastego miesiąca roku. Należę raczej do tych, którzy w duchu marzą, żeby jak najprędzej się skończył. Jednak listopad taki jak w tym roku, może zamącić w głowie. Dotychczasowe łagodne traktowanie może uśpić czujność. Niby dzień jest krótszy, poranki jakieś niemrawe a wieczory zdecydowanie za szybkie, ale z drugiej strony powietrze łagodne, żadnych klęsk żywiołowych w postaci tygodniowego deszczu czy siarczystego mrozu na razie nie doświadczyliśmy. W skrytości ducha marzyłam, żeby w takim pogodowym stanie dotrwać do marca. A potem już będzie tylko lepiej.
Coś jednak mi podpowiadało, że listopad w końcu się ocknie i nie powinnam chować czapki do szuflady.
Powiedzieć, ze miałam rację byłoby truizmem. Kto się nie spodziewa deszczu i szarości w listopadzie ten naiwny. Od wczoraj jest jak być powinno. Poranek był jak zwykle zaspany ale nieco jaśniejszy niż zwykle. Rzut oka za okno sprawił, że odetchnęłam z ulgą. Spadł pierwszy śnieg. Czyli wszystko wróciło do listopadowej normy.
Spokojnie mogę wrócić do kontemplowania upływającego czasu, bo ten zaczął się w końcu zachowywać przewidywalnie. Szarówka, poranne przymrozki, mżawka, światło zapalone od przebudzenia do zaśnięcia. Jak nic wszystko zmierza w kierunku grudnia.
Teraz, skoro nie pilnuję niesfornego listopada mogę spokojnie zastanowić się nad planami świątecznymi.
Już sobie wymyśliłam, że najbliższe dni będą poświęcone prezentom gwiazdkowym, słodkim i pachnącym. Zacznę czas czekolady i bakalii. Robienie czekoladek jest fantastycznym sposobem na listopad.
Zanim jednak opowiem wam jak przeganiam szarości słodkościami pozwólcie, że pożegnam listopad w innym stylu. Upiekę ostatni pasztet.




Pasztet z trawą cytrynową

30 dkg wątróbki z kurczaka
pół litra mleka
1 szalotka
1 ząbek czosnku
2 liście kafiru lub pół łyżeczki otartej skórki z limonki
1 łodyga trawy cytrynowej
200 ml kremówki
4 łyżki masła
sól
pieprz
4 foremki do pieczenia np. ramekiny lub foremki aluminiowe

Zaczynamy od dokładnego oczyszczenia wątróbki z błon. Oczyszczoną i opłukaną wątróbkę zalewamy mlekiem i odkładamy na godzinkę. Potem wylewamy mleko i płuczemy zimną wodą.
Na łyżce masła szklimy pokrojoną z grubsza cebulę i czosnek. Dorzucamy liście kafiru. Trawę cytrynową tniemy nożyczkami na pięciocentymetrowe kawałki. Najgrubszy fragment miażdżymy i wyjmujemy środkową część, tę najbardziej miękką. Ją drobniutko siekamy nożem i też dorzucamy razem zresztą trawy do podsmażonej cebuli. Wlewamy kremówkę i na małym ogniu gotujemy około 10 minut. Dorzucamy 2 łyżki masła i zdejmujemy płyn z ognia i studzimy. Kiedy bez obaw możemy zanurzyć w kremowym sosie palce (oczywiście wcześniej umyte), wyjmujemy dłuższe kawałki trawy i liście kafiru. Widelec też jest dobrym rozwiązaniem. Mnie nie wpadło to do głowy.
Wlewamy kremówkę z dodatkami do miksera lub blendera, dodajemy odsączoną wątróbkę, dorzucamy ćwierć łyżeczki soli i miksujemy na gładką masę.
Foremki do zapiekania smarujemy masłem i wlewamy do nich na razie płynny pasztet.
Włączamy piekarnik i nastawiamy temperaturę 170 stopni. Do większej formy wlewamy litr wrzątku i ustawiamy w nim formy z pasztetem. Woda powinna sięgać do połowy wysokości foremek. Zamykamy piekarnik i pieczemy pasztet pół godziny.
Upieczony studzimy i podajemy z chutneyem z mango.



chutney z mango:

2 dojrzałe owoce mango, obrane i pokrojone w kostkę
1 szalotka pokrojona 
1 ząbek czosnku drobno pokrojony
1 mała papryczka chilli, oczyszczona  i pokrojona drobno
1 łyżka startego imbiru
3 łyżki brązowego cukru
pół łyżeczki soli
3 łyżki białego octu
2 łyżki wody
ćwierć łyżeczki cynamonu
ćwierć łyżeczki mielonej gorczycy

Powiem wam szczerze, że załadowałam wszystko do rondla i na malutkim ogniu smażyłam około 20 minut. Potem na gorąco włożyłam do słoika i wystudziłam.

Najbardziej zaskakujący jest ten pasztet po zjedzeniu. Zostawia w ustach delikatny posmak trawy cytrynowej.

To drugie podejście do przerobienia wątróbki. Była już wątróbka z gęsi, teraz wzięłam się za kurzą. Czy następna będzie kacza? Wątpię, raczej zmienią się dodatki. Zwolenników pasztetów wokół mam sporo, więc spodziewam się kolejnego zamówienia. Kupiłam ostatnio kasztany. Coś mi mówi, że do pasztetu byłyby niezłą parą.
Jednak to plany dalsze. Od jutra do głosu dochodzi czekolada.



Smacznego

sobota, 23 listopada 2013

Precz z Żeromskim czyli sernik tropikalny



Szukanie nowych smaków czasami prowadzi na manowce. Jakże często widząc coś wartego uwagi łapiemy za aparat. I jakże często to, co zobaczymy po naciśnięciu przycisku odbiega od widoku, który został w naszej pamięci. Dokładnie tak samo sprawa ma się ze smakami. Wykreowana w głowie zupa z buraka i fenkułu okazała się w rzeczywistości płynem w kolorze przypominającym świąteczne porządki. Ale przeżyłam rozczarowanie!
Buraki ogólnie nie są moją mocną stroną, bo to była kolejna porażka z ich zastosowaniem.
Kojarzą mi się z Żeromskim, którego nie cierpiałam w liceum. Dziwicie się pewnie co ma wspólnego burak z twórcą Ludzi bezdomnych. Pokrótce rzecz ujmując, nie szanowałam Żeromskiego i próbowałam udowodnić światu (w tym przypadku polonistce), że wszyscy się mylą co do niego. Mój upór w negowaniu pisarza zaowocował obniżoną oceną z polskiego. Ta, zamiast mnie utemperować, wzbudziła we mnie jeszcze silniejszą chęć uratowania świata przed „beznadziejnym” w moim mniemaniu twórcą. Matura była świetną ku temu okazją. Znów miałam możliwość przelać na papier wszystkie swoje „odkrywcze” argumenty, demaskujące jego mierność.
Skutki moich skłonności do wolnomyślicielstwa były spektakularne: poprawka z polskiego. Dla kogoś, kto wybierał się na studia humanistyczne było to jak siarczysty policzek. I było dobrą nauczką.
Poprawkę zdałam wzorowo i wyciągnęłam odpowiednie wnioski. Nie walić głową w mur. Lepiej poszukać drzwi lub okna.
Dałam sobie spokój zarówno z Żeromskim jak i z burakami. Te trzy lub cztery dania z ich udziałem, które wychodzą mi poprawnie (z użyciem buraków nie Żeromskiego) muszą mi wystarczyć.
Za to serniki to moja miłość. Kombinacje smakowe, które przychodzą mi do głowy rzadko bywają nieudane.
Ten dzisiejszy miał być protestem przeciwko szarym porankom, leniwemu słońcu, i skradającemu się mrokowi, który spada na głowę za wcześnie. Ten sernik miał być jak tropikalna wyspa i chyba mi się udało.




Sernik tropikalny

700 g sera śmietankowego
100 g mascarpone
3/4 szklanki cukru
3 jajka
1 budyń waniliowy
2 łyżki kwaśnej śmietany

oraz

2 dojrzałe banany rozgniecione widelcem
1 łyżka syropu bananowego (niekoniecznie)

pół szklanki wiórków kokosowych
1/3 szklanki syropu kokosowego lub likieru Malibu

na spód:

30 g stopionego masła
200 g kruchych ciastek np. digestive.

2 owoce passiflory

Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni. Wstawiamy do niego formę z gorącą wodą.

Ciastka miksujemy na piasek i łączymy ze stopionym masłem. Wykładamy masą dno foremki. Foremkę szczelnie owijamy folią aluminiową i władamy do lodówki na czas przygotowywania sernika.

Ser śmietankowy i mascarpone miksujemy krótko z cukrem. Potem dodajemy jajka, budyń i śmietanę. Miksujemy do połączenia się składników.
Na ogniu stawiamy patelnię i wsypujemy wiórki kokosowe. Prażymy je ciągle mieszając. Kiedy zaczynają nabierać złotej barwy, zdejmujemy je z ognia. Studzimy a potem mielimy w młynku.

Masę serową dzielimy na dwie, mniej więcej równe części. Do jednej dodajemy rozgniecione banany i syrop bananowy a do drugiej drobinki uprażonych wiórków kokosowych i Malibu.
Wyjmujemy formę z lodówki. Na spód ciasteczkowy wykładamy masę bananową a na nią delikatnie, masę kokosową.
Sernik pieczemy w kąpieli wodnej. Napełnioną i szczelnie owiniętą folią aluminiową formę wkładamy do większej formy z gorącą wodą i pieczemy ciasto około 1,5 godziny. Po upieczeniu zostawiamy do wystygnięcia w lodówce.
Zimny sernik przykrywamy i wkładamy do lodówki.
Przed podaniem, na górze ciasta rozsmarowujemy zawartość 2 lub 3 owoców passiflory.
Na moim serniku passiflorę wykładałam dopiero przed pokrojeniem na porcje.


Bardzo niecodzienny to sernik. Smakuje inaczej niż wszystkie serniki, które dotychczas piekłam.
I na pewno znów do niego wrócę. Jest zupełnie nie jesienny. Ale o to w końcu chodziło.


P.S.
Wybaczcie obecność pewnej ulotnej istoty na jednym ze zdjęć. Tak niewiele udało mi się zrobić dobrych zdjęć sernika, że nie miałam serca wyrzucać jednego z nich. 



Smacznego

czwartek, 21 listopada 2013

Do czego służy bok choy czyli bliskie spotkania III stopnia



Może będzie dziś nudno ale konsekwencja nigdy nie jest specjalnie podniecająca. Tydzień miał być w azjatyckim klimacie,więc będzie. Na szczęście nie katuję świata codziennymi przepisami. Z tego powodu mam nadzieję, że świat będzie wyrozumiały.
Oprócz domowego miłośnika chińszczyzny, koreańszczyzny czy japońszczyzny mam jeszcze lodówkowe zapasy, które przytargałam w walizie zza wody. Tym razem nie ograniczyłam się butelkami i słoikami ale poszłam o krok dalej. Postanowiłam przywieźć coś zielonego. A propos zielonego, przypomniała mi się anegdota domowa.

Siedzimy w pokoju we trzy rozmawiając na tematy ogólne. Nagle Młodsza pyta - „co to jest to zielone na oknie?”
Ja odpowiadam, nie odwracając głowy – „to mistrz Yoda.”
„Aha” – odpowiedziała Młodsza i wróciła do rozmowy.
Nieco dziwna jest nasza rodzina.

Wracając do zielonego, przywiezionego w walizie, wiadomo, że takie zielone za czas niedługi przestanie być zielone. Skoro jego czas jest policzony, trzeba mu znaleźć cel w życiu. A nawet dwa cele czyli zupę i dodatek do drugiego.
Pora przedstawić „trawę”, która będzie dziś bohaterem wpisu. Bok choy.
Człowiek żyje na tym świecie już trochę lat a wciąż zdarzają mu się pierwsze razy. Po raz pierwszy kupiłam bok choy'a i galangal. Tego pierwszego dotychczas zdarzało mi się jeść a jeszcze częściej o nim czytać ale kontakt III stopnia był wciąż w moich planach.
Niby taka kapusta a trudno ją kupić. Chyba, że macie chiński sklep za rogiem. W takim wypadku zazdroszczę.
Moja kapusta przyjechała zza kanału i oto do czego posłużyła.




Zupa z wontonami i bok choy'em

2 litry wody
2 łodygi rozgniecionej trawy cytrynowej (widziałam w większości supermarketów)
2 centymetry galangala (nie spotykam go na naszych półkach)
2 centymetry imbiru
4 liście kafiru (można u nas kupić suszone)
1 liść laurowy
1 łyżeczka soli
1 ząbek czosnku
6 pierożków wonton
1 kapusta bok choy
zielona cebulka

Zdaję sobie sprawę, że opisywanie tej zupy może być odebrane jak relacja ze spotkania z Yodą. Część składników jest raczej trudno dostępna. Jeżeli w waszym sklepie galangal czy wontony są pieśnią przyszłości, potraktujcie ten przepis jak dobrą wróżbę. Jeśli są na świecie miejsca, gdzie galangal leży obok marchewki, to i my kiedyś obudzimy się w podobnej rzeczywistości.

Wrzucamy do wody pokrojoną i rozgniecioną trawę cytrynową, pokrojony na kawałki galangal i imbir, rozgnieciony czosnek, kafir i liść laurowy i gotujemy 45 minut. Potem przecedzamy bulion, solimy i wrzucamy do niego pokrojoną na pół kapustę. Znów gotujemy 3 minuty i wrzucamy pierożki wonton. Gotujemy kolejne 3 minuty. Zupa jest gotowa. Posypujemy zieloną cebulką i jemy.





Bok choy z sosem ostrygowym:

3 kapusty bok choy
2 litry lekko posolonej wody
pół szklanki sosu ostrygowego
2 krople oleju sezamowego


Do gotującej się wody wkładamy połówki umytych bok choy'ów. Gotujemy 3 do 5 minut. Wyjmujemy i odsączamy na sicie. Potem przekładamy na talerz i polewamy sosem ostrygowym z dodatkiem oleju sezamowego. Podajemy do dowolnego chińskiego dania.



Smacznego

wtorek, 19 listopada 2013

Kurczak generała Tso czyli kuracja odwykowa



Aby oszczędzić MMŻ syndromu odstawienia, po powrocie z Londynu obiecałam, że następne dni będą obfitowały w chińszczyznę. Powód był prozaiczny. Podczas mojej nieobecności MMŻ nie zadawał sobie trudu poszukiwania nowych jadłodajni. Krótko przed moim wyjazdem odkryliśmy Złotego Smoka w Chorzowie i MMŻ przepadł.
Karmię nieźle, ale założę się, że mój luby odliczał dni do następnej wizyty w tej chińskiej knajpie.
Kiedy więc nadarzyła się okazja pofolgować sobie w won tonach, przyprawach pięciu smaków i sałatce z kiełków i wodorostów, to MMŻ nie miał wątpliwości.
W nagrodę za dzielne wspieranie chińskiego budżetu polskimi złotymi, po piątej wizycie został obdarowany paczką pałeczek z podstawką. Urocze!
Niestety wszystko ma swój koniec i wróciłam ja. Jako, że jestem człowiekiem przepełnionym empatią i mającym na względzie pewien poziom glutaminianu sodu w męskim organizmie, postanowiłam złagodzić powrót MMŻ do domowej kuchni.
Na początku nic się nie zmieniło. Pozostaliśmy w kuchni chińskiej, potem przerzuciliśmy się na tajską, następnie wietnamską, dalej japońską.
Niestety przyszła sobota.
A sobota to dzień wyjściowy. Jemy poza domem. Co jemy?... Myślę, że odpowiedź jest wam znana. 
W poniedziałek miałam do wyboru: albo godzę się z rzeczywistością i wykupuję abonament w Złotym Smoku albo stosuję terapię szokową i robię na obiad kotlety schabowe.
Wybrałam wyjście drugie. MMŻ przeżył. Nie zauważyłam żadnych efektów ubocznych. Widocznie wszystko co smaczne jest akceptowalne.
Dzisiejszy kurczak generała Tso był pierwszym krokiem w kuracji odwykowej od chińskiego jedzenia. W przestrzeni jest wiele przepisów na to danie. Ja korzystałam ze sprawdzonego przeze mnie i zawsze satysfakcjonującego http://slodkokwasny.com/
Kurczak w tej wersji jest zaskakujący. Zaskakująco dobry. I jak większość dań tej kuchni, nieskomplikowany w przyrządzaniu.



Kurczak generała Tso

2 piersi kurczaka pokrojone na wąskie paski
olej do smażenia

marynata do kurczaka:

2 łyżki sosu sojowego jasnego
1 łyżka sosu sojowego ciemnego
1 żółtko
1 2 łyżki mąki ziemniaczanej
2 łyżeczki oleju arachidowego

sos:
1 łyżka przecieru pomidorowego
1 łyżeczka wody
1 łyżeczka ciemnego sosu sojowego
2 łyżeczka jasnego sosu sojowego
2 łyżeczki octu ryżowego
3 łyżki bulionu
2 łyżeczki cukru palmowego (lub brązowego)
2 łyżeczki oleju sezamowego
pół łyżeczki mąki kukurydzianej

oraz:
2 cm imbiru, posiekanego
2 ząbki czosnku, drobno pokrojonego
1 papryczka chilli, drobno pokrojona

Mieszamy składniki marynaty. Wkładamy do niej pokrojonego kurczaka i dokładnie mieszamy. Marynata jest dość gęsta, więc świetnie oblepia mięso.
Przykrywamy miseczkę i wstawiamy na minimum godzinę do lodówki .
Robimy sos. Mieszamy wszystkie składniki razem.
Po wyjęciu mięsa z lodówki, czekamy aż osiągnie temperaturę pokojową i rozgrzewamy na patelni olej. Wrzucamy kurczaka i smażymy na złoto. Całość tej operacji trwa około pięciu minut.
Usmażone mięso wyjmujemy łyżką cedzakową i odkładamy na bok. Z patelni, na której smażyliśmy kawałki kurczaka wylewamy olej, zostawiając dwie łyżki. Znów stawiamy patelnię na ogniu i wrzucamy do niej pokrojone: imbir, chilli i czosnek. Smażymy uważając by nie spalić czosnku czyli około kilkunastu sekund. Następnie wlewamy sos i zagotowujemy całość. Na koniec dorzucamy usmażonego kurczaka i dokładnie mieszamy z sosem. Powinien on pięknie oblepić każdy kawałek. Danie podajemy posypane zieloną cebulką a obok stawiamy sałatkę z bok choya.





Nie przejmujcie się ilością składników. Każdy z nich może zostać użyty wielokrotnie na przykład do kolejnych dań kuchni wschodu.

Zwróćcie uwagę na przepiękną miskę wykonaną przez uznanego rzeźbiarza i ceramika w osobie MidnightCookie. 

Smacznego

sobota, 16 listopada 2013

Jak z ostryg zrobiły się fois gras


Są takie potrawy, które kiedyś działały na wyobraźnię bardziej niż inne. Ostrygi, kawior, foie gras, krewetki, małże, homar brzmiały intrygująco i czasami próbowałam wyobrazić sobie ich smak. Troszkę to przypominało marzenia dorastającej dziewczyny o księciu z bajki. Ten zawsze był przystojnym blondynem o błękitnych oczach, zjawiający się na białym koniu. Och, ten niepoprawny optymizm!
Niektóre wyobrażenia powinny zostać wyobrażeniami. Niedomówienia czasami są lepsze od dosłowności.
Scenka pierwsza.
Czas akcji: pora lunchu jakiś czas temu. Miejsce akcji: Berlin, dom towarowy, piętro restauracyjne.
Uczestnicy akcji: kilkadziesiąt osób, stojących w kolejce i okupujących stoliki. Główny bohater: ostrygi. I ja. Plączę się po tym przybytku luksusu. Są późne lata 90 te. Już jesteśmy demokracją ale jeszcze taką dziurawą i kulejącą. Berlin jest miastem zapierającym dech. Wszystko w nim jest wielkie, oszałamiające, egzotyczne.
Może i różnię się od berlińczyków ale głód dopada mnie taki sam jak ich. Stoję i patrzę. Kolejka do muszli jest ogromna ale przesuwa się błyskawicznie. I nie ma się co dziwić. Wszyscy zamawiają to samo. W menu są dwie pozycje: ostrygi i szampan. Dekadencja totalna. Obsługa otwiera muszle tak sprawnie, że nie mogę wzroku oderwać. Ręka, muszla, szpikulec, gotowe. Ręka, muszla, szpikulec, gotowe. Czas start. 90 procent klientów wyszło z pracy na lunch. Tu liczy się każda minuta. Rozglądam się po sali. Stoliki są wysokie, z gatunku tych, przy których się stoi. A na stolikach stosy porzuconych muszli. Piętrzą się jak zamki na piasku. Są w tym samym kremowym kolorze i pachną morską wodą.
Ustawiam się w kolejce po swoje pierwsze w życiu ostrygi. Jestem przygotowana na ich smak i fakturę. Przecież latami moja wyobraźnia przygotowywała mnie na to spotkanie.
Barman (czy ktoś, kto podaje ci ostrygi to barman?) przesuwa w moją stronę miskę z lodem a na niej pół tuzina otwartych muszli. Obok leży połówka cytryny i stoi kieliszek szampana.
Niosę je do stolika chłonąc pierwsze wrażenia. Jestem chyba jedyną osobą, która zamiast pochłaniać ostrygi przygląda im się wnikliwie.
Są nieduże. Błyszczą od wilgoci leżącego pod nimi lodu. Czy one jeszcze żyją? Zjada się je na surowo. Ale czy to znaczy, że na żywo? Ta myśl mnie paraliżuje.
Stoję przy stoliku, obok przepływa ludzka rzeka zjadaczy ostryg. Mlaskanie, chłeptanie są dźwiękami, które docierają do mnie dopiero teraz. I odechciewa mi się tego rarytasu. Zostawiam miskę nietkniętą. Szampanem zapijam gulę, która urosła mi w gardle i wychodzę. Jeszcze nie jestem gotowa na takie kulinarne wyzwania. Na lunch zjadam coś, co nazywa się intrygująco „ciabatta” i ma w sobie pikantnie smakującą zieleninę.
Moje drugie podejście do ostryg miało miejsce nieco później, we Francji. Wtedy byłam już gotowa by się zmierzyć z nieznanym. I już wiedziałam, że moje wyobrażenia a rzeczywistość, to dwie różne historie.

Fois gras należy do podobnej kategorii. Wszyscy o nich słyszeli a mało kto je jadł. Biorąc pod uwagę złą sławę ich pozyskiwania, nie zdziwię się jeśli osądzicie mnie od czci i wiary.
Ale ciekawość jest silniejsza od rozsądku.
Tak jak w przypadku ostryg, ilość rekwizytów jest minimalna. W tym tkwi ich siła i stanowi ich zaletę. Ostrygi plus cytryna, wątróbki plus masło i śmietana, kawior plus bliny, szampan plus truskawki. Wszystkie ozdobniki możemy sobie darować.




Foie gras

pół litra mleka
pół kostki masła
1 cebula
1 ząbek czosnku zmiażdżony
pół szklanki kremówki
pół kg wątróbki z gęsi
sól truflowa lub oliwa truflowa

Prace zaczynamy od dokładnego oczyszczenia wątróbek z błonek i żyłek. Do miski wkładamy oczyszczone i umyte wątróbki i zalewamy je mlekiem. Zostawiamy w spokoju na minimum 3 godziny. Potem wyjmujemy wątróbki, myjemy pod bieżącą wodą i osączamy na sicie.
Cebulę kroimy w kostkę i szklimy na 2 łyżkach masła. Po chwili dodajemy czosnek i wlewamy śmietanę. Gotujemy aż cebula zmięknie. Zdejmujemy z ognia dodajemy resztę masła. Lekko studzimy i przekładamy wszystko do blendera. Dorzucamy surowe wątróbki i pół łyżeczki soli lub pół łyżeczki zwykłej soli i 3 łyżki oliwy truflowej. Miksujemy dokładnie na gładką masę.
Ramekiny lub inne naczynia do zapiekania smarujemy masłem. Wlewamy do nich zmiksowaną masę i pieczemy w kąpieli wodnej w temperaturze 160 stopni przez 30 minut.
Po wyjęciu paszteciki pięknie urosną i wyglądają troszkę jak suflety. Po wystygnięciu opadają ale absolutnie nie tracą na smaku.

Podałam je z żurawiną ale bez dodatków też smakowały rodzinie. Nawet chyba bardziej niż z dodatkami.



Listopad to miesiąc pod znakiem gęsi. Teraz są najlepsze, najsmaczniejsze. Spróbujcie to wykorzystać. Choćby po to, żeby za miesiąc z przyjemnością wspominać listopad, który raczej nie cieszy się sympatią. 
Smacznego

czwartek, 14 listopada 2013

Londyńska relacja i trochę nowości

Wszystko było jak trzeba. I lekki niepokój przed wylotem, i uśmiechnięta Ola na lotnisku, i obowiązkowy deszcz, i zakupy u Chińczyka, i absolutnie rewelacyjna margarita do kolacji. Jak zwykle czas przeleciał za szybko, pogoda mogła być lepsza a nam się buzie nie zamykały. Nowością była „puchata bestia” ale ona po dwóch dniach uznała mnie za element wyposażenia. Tym razem nie odwiedziłam żadnego targu bo wczesne wstawanie nie było w programie wycieczki. Za to wieczorne wyjścia zawierały wszystko to, co stolica Europy (to moje subiektywne zdanie) miała do zaoferowania.

                                                    puchata bestia

Cieszyłam się i na wyjście do opery, i na wystawę Klee.


Nie wiem jakie wy macie preferencje. Czy odwiedzacie muzea? Czy może zaraz z lotniska czy pociągu gnacie na stadion? Albo badacie mapę, szukając najbliższego outletu? A może po prostu zaszywacie się z kubkiem kawy i nosem w szybie w przytulnej kawiarni i patrzycie na inny świat?
Każda wersja jest dobra, bo pozwala dowiedzieć się czegoś nowego o sobie i nie tylko.
Wyjeżdżając poza dom zazwyczaj mam plan. Wiem co i gdzie chcę zobaczyć. Ale od czasu do czasu lubię pojechać „na leniucha”. Wtedy jestem jak paczka. Ktoś mnie nosi, ktoś mną kieruje, ktoś organizuje mi czas. I chwała mu za to. Dzień, w którym plagi spadły na londyńskie metro, ponieważ jednocześnie spalił się wagon, w innym miejscu pod pociąg rzucił się samobójca a na kolejnej linii szwankowała sygnalizacja, pokazał mi, że dobrze jest mieć swojego Cicerone. I na nic by się zdały moje skrupulatne przygotowania. Wtedy bycie paczką było prawdziwą przyjemnością.
Nie przygotowałam się do wycieczki. Przyznaję ze skruchą. Wiedziałam, że czas i tak przeleci jak mrugnięcie okiem. Zauważyliście, że godziny spędzane z bliską osobą mijają w zupełnie innym tempie niż cała reszta. Po prostu przyjemne mija szybciej.
Londyn nie kipi jeszcze świąteczną atmosferą ale już, już powoli ulice zaczynają się ubierać w bożenarodzeniowe ozdoby. Za to sklepy rozpoczęły sezon świąteczny na całego. Po raz pierwszy (ciekawe czemu mi to dotychczas umykało?) odwiedziłam Harrods'a . Cała część spożywcza jest już złoto-czerwono-zielona. Pełno tam choinek, wieńców, bombek i Mikołajów. Puszki herbaty ozdobione jemiołą, paczuszki serów obwiązane błyszczącą wstążką i niezliczone ilości czekoladek w kształtach i smakach przekraczających moją wyobraźnię tak mnie zmęczyły, że dalsze piętra postanowiłam zaliczyć przy kolejnej wizycie.


Po pańsku zafundowałyśmy sobie filiżankę herbaty z kunsztownym ciastkiem i uznałyśmy, że Harrods został rozpoznany.
Moja ogromna słabość do śniadań poza domem została wzięta pod uwagę i po odstaniu w kolejce najzimniejszych 15 minut w ostatnim kwartale, zjedliśmy śniadanie godne króla (i królowej też).
Najbardziej pociesznym jest moment, kiedy śniadanie ląduje na stole i wszyscy zezują na talerze współzjadaczy. Wtedy każdy z nas stwierdza, że na sąsiednim talerzu śniadanie wygląda bardziej spektakularnie. Nie jest to jednak problem, bo sprawiedliwie się wymieniamy talerzami. W sumie wychodzi na to, że zamiast jednego śniadania, zjadamy trzy.


Muszę wam jeszcze opowiedzieć o najlepszym meksykańskim jedzeniu, jakie kiedykolwiek wylądowało na moim talerzu.
Nie jestem fanem kuchni meksykańskiej ale to co podają w restauracji Lupita zaparło mi dech w piersiach. I wcale nie ze względu na poziom ostrości. To nie było po prostu jedzenie. To była najprawdziwsza rewelacja.
Każda potrawa smakowała inaczej i każda była przepyszna. Grillowana opuncja to coś co będzie mi się jeszcze długo śniło po nocach. I ta margarita! Mogłabym się od niej uzależnić!



Jeśli wybieracie się do Londynu, pamiętajcie, że obowiązuje tam nowa moda. W weekendy nie rezerwuje się stolików wcześniej. Gdy chcesz zjeść w dobrej knajpie, przychodzisz, stajesz grzecznie w ogonku (jeśli masz szczęście) lub w ogonie (to bardziej prawdopodobne) i po 15 minutach, pół godzinie lub godzinie zostajesz posiadaczem miejsca np. przy barze. Tak to się porobiło. Życie kolejkowe kwitnie, ludzie wymieniają się adresami smacznych miejsc i krok za krokiem posuwają się kierunku bram kulinarnego nieba. Dziwni ci londyńczycy.
Kiedy już zjecie, wybierzcie się nocą tam, gdzie dniem płynie nieprzerwany tłum turystów. Idealnie nadają się do tego miejsca bez knajp, pubów i teatrów. Tam są tylko światła, strażnicy i lata historii. Od czasu do czasu przemknie taksówka lub autobus. Ale poza tym wszystkie widoki należą do was.




Tak to wyglądało z mojej (i Midnightcookie) perspektywy.

                               bar Milk z rewelacyjną zupą pietruszkową

                               zupa pietruszkowa z fenkułem

                                            wyłaniający się "ogórek"

                               widoczek nadrzeczny po drodze do Tate

                                           To na pewno wszyscy znacie

Teraz wracam do codzienności i gotowania.
Pozdrawiam serdecznie