Raz, dwa i już listopad. Czy tylko
mnie dni uciekają jak szalone? Aż strach pomyśleć, że za miesiąc
zaczniemy rozglądać się powoli za choinką. Czas najwyższy
zagnieść ciasto na pierniki. Kto nie pamięta, to przypominam.
Mówię to z pełnym spokojem i nawet nieco arogancko. Problem
piernikowy mnie nie dotyczy.
Po powrocie do miasta, zrobiłam
remanent moich kuchennych półek. Niby kuchnia mała, niby ciągle
narzekam, że mam mało miejsca, ale do upychania i zapychania mam
wyjątkowy talent. Do tego dochodzi zamiłowanie do ukrywania cennych
rzeczy w bezpiecznych miejscach. Tak bezpiecznych, że sama wyrzucam
z pamięci ich lokalizację. Ba, nawet istnienie samych rzeczy
wyrzucam z pamięci. Brzmi zagmatwanie?
Proszę, oto przykład. Kupuję w
sierpniu filiżanką z żabą w prezencie. Już wiem, że będzie
świetnym prezentem w styczniu. Chowam skorupę pieczołowicie i...
zapominam o niej następnego dnia. W marcu szukając rękawiczek (o
których oczywiście też nie pamiętam) znajduję ją wciśniętą
między kostiumy kąpielowe. Zapewniam was, że to nie jest
odosobniony przypadek.
Wracając do remanentu. Na szafce
kuchennej, poza moim zasięgiem, stała puszka. Lubię puszki i
pudełka wszelakie. Jej widok nie był więc niczym zadziwiającym.
Co się będzie pusta puszka marnować? Suszone śliwki jak nic do
niej pasują. Przytargałam drabinę i przeżyłam moment
zaskoczenia. Puszka była pełna. Pełna pierników. Pięknych,
lukrowanych, zeszłorocznych pierników. Schowałam je przed sobą?
Przed światem? Na zapas? Kto może wiedzieć, co mi w grudniu
chodziło po głowie. Zamknęłam puszkę i odłożyłam na miejsce.
Pewnie ciekawi jesteście, czy pierniki były jadalne? Jak
najbardziej. Może nie miały miękkości masła, ale zębów nie
wyłamywały. Jeżeli znów o nich nie zapomnę, to w tym roku
przypadnie im rola ozdób choinkowych.
Kolejnym miejscem, które wymagało
przeglądu była zamrażarka. Ojejku! Nie prowadziło to do
budujących wniosków. Pasta fasolowa, pojemniczki z zamrożonymi
resztkami wina, sery: manchego i parmezan (nie mroźcie go, bardzo
się suszy i kruszy) i jakieś zapomniane pieczywo. Oszczędzę wam
szczegółów. Na samym dnie, na drugim biegunie wcześniej odkrytych
pierników, leżało zawiniątko. Ciężkie i całkiem sporych
rozmiarów. Ruszyła moja wyobraźnia, ale mimo wytężonej pracy nic
mi się w głowie nie wykluło. Odpakować czy nie? Jakiego
pochodzenia jest skamieniały fragment? Powąchanie nic nie dało.
Wszystko w minus 18 pachnie tak samo.
Odpakowujemy.
W zgrabnym, solidnym bloku leżało
sobie ciasto. Nie byle jakie ciasto. Ciasto piernikowe.
Czyli mam teraz dojrzewający od roku
materiał na świąteczne pierniki. Jedyna wątpliwość, to czy
takie zahibernowane ciasto jest jeszcze pełnowartościowym ciastem?
Może ktoś spotkał się z takim problemem?
Odłożyłam je z powrotem z szczerą
nadzieją, że tym razem pamięć mnie nie zawiedzie i przed świętami
będzie jak znalazł. W każdym razie, ciąg dalszy nastąpi.
A odnaleziony w arktycznych warunkach
manchego zużyłam do zrobienia frittaty.
To taki omlet, ale nieco grubszy i
mogący być samodzielnym daniem obiadowym. I można do niego zużyć
produkty po ewentualnym remanencie.
Frittata ze szpinakiem i serem manchego
3 szklanki świeżych liści szpinaku
6 ząbków czosnku
8 plasterków szynki (prosciutto,
serrano czy innej)
1 szklanka startego sera (w mojej
frittacie jest manchego ale podejrzewam, że cheddar też będzie
pasował)
4 jajka
pół szklanki śmietany kremówki
1 łyżka mąki
pół łyżeczki wędzonej papryki
pieprz
ani odrobiny soli
1 łyżka oliwy
Umyty i dobrze odsączony szpinak
(niezastąpiona jest wirówka do sałaty) wrzucamy na rozgrzaną
oliwę. Smażymy kilka minut do jego omdlenia. Odparowujemy wodę i
zdejmujemy patelnię z ognia. W misce mieszamy szpinak, drobno
pokrojony czosnek, pokrojoną w paski szynkę, pieprz i wędzoną
paprykę. W drugiej misce łączymy ze sobą jajka, starty ser,
śmietanę i mąkę.
Naczynie do zapiekania smarujemy
masłem. Piec rozgrzewamy do 180 stopni.
Wysypujemy zawartość pierwszej miski
do naczynia żaroodpornego i wlewamy masę jajeczną.
Wkładamy na 30-35 minut do piekarnika.
Po upieczeniu sprawdźcie, czy środek masy nie ma jeszcze płynnej
konsystencji. Wtedy dopiekamy danie jeszcze pięć minut. Kiedy już
wyłączycie piekarnik, nie wyjmujcie fritatty od razu. Dajcie jej 15
minut poleżeć. Będzie lepiej związana.
Potem spokojnie zaczynamy ją kroić na
porcje.
Świetnie smakuje z sałatką lub
grillowaną papryką w oliwie. Jeżeli coś wam zostanie, to na
zimno, następnego dnia, smakuje genialnie.
Smacznego listopada
Skad ja znam ten problem. Teraz mam w torebce taki maly notatnik na tego typu zapiski! Fritata piekna! Bardziej wiosenna niz jesienna!
OdpowiedzUsuńNotatnik to dobra rzecz. Tylko pewnie bym o nim nie pamiętała:))
UsuńCzasem dobrze coś zapomnieč i milo się zaskoczyć w późniejszych miesiacach, zwlaszcza gdy coś jest...bardzo potrzebne, lasne ,smakowite, (niepotrzebne skreslić).Limonko dziękuje za serdeczny komentarz, rozcUlil mnie. Kattek nie wystawiam bo nie ma chetnych, ale jesli chcesz mnie odwiedzic to zapraszam i bez oazji.Serdecznie Cię pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję ci Kasiu bardzo, bardzo:))
Usuńznam ten problem, oj tak! a frittatę zjadłabym całą :)
OdpowiedzUsuńNie jesteś odosobnionym przypadkiem :) Ja ostatnio zapomniałam, że dostałam mikser kuchenny :) I przez 2 miesiace, jak wcześniej bywało, chodziłam do sąsiadów pożyczyć mikser. W końcu stwierdziłam, że kupuję, pojechałam do sklepu i kupiłam. Dzwonię do mamy zapytać, czy w ramach prezentu mi dołoży do tego miksera. A ona na to " A co się stało z mikserem, który kupiłam Ci 2 miesiące na urodziny". Yyyy :D W szafce? :D
OdpowiedzUsuńA frittata wygląda okazale. Ja jeszcze nigdy nie robiłam!