Są takie potrawy, które kiedyś
działały na wyobraźnię bardziej niż inne. Ostrygi, kawior, foie gras, krewetki, małże, homar brzmiały intrygująco i czasami
próbowałam wyobrazić sobie ich smak. Troszkę to przypominało
marzenia dorastającej dziewczyny o księciu z bajki. Ten zawsze był
przystojnym blondynem o błękitnych oczach, zjawiający się na
białym koniu. Och, ten niepoprawny optymizm!
Niektóre wyobrażenia powinny zostać wyobrażeniami. Niedomówienia czasami są lepsze od
dosłowności.
Scenka pierwsza.
Czas akcji: pora lunchu jakiś czas
temu. Miejsce akcji: Berlin, dom towarowy, piętro restauracyjne.
Uczestnicy akcji: kilkadziesiąt osób,
stojących w kolejce i okupujących stoliki. Główny bohater:
ostrygi. I ja. Plączę się po tym przybytku luksusu. Są późne
lata 90 te. Już jesteśmy demokracją ale jeszcze taką dziurawą i
kulejącą. Berlin jest miastem zapierającym dech. Wszystko w nim
jest wielkie, oszałamiające, egzotyczne.
Może i różnię się od berlińczyków
ale głód dopada mnie taki sam jak ich. Stoję i patrzę. Kolejka do
muszli jest ogromna ale przesuwa się błyskawicznie. I nie ma się
co dziwić. Wszyscy zamawiają to samo. W menu są dwie pozycje:
ostrygi i szampan. Dekadencja totalna. Obsługa otwiera muszle tak
sprawnie, że nie mogę wzroku oderwać. Ręka, muszla, szpikulec,
gotowe. Ręka, muszla, szpikulec, gotowe. Czas start. 90 procent
klientów wyszło z pracy na lunch. Tu liczy się każda minuta.
Rozglądam się po sali. Stoliki są wysokie, z gatunku tych, przy
których się stoi. A na stolikach stosy porzuconych muszli. Piętrzą
się jak zamki na piasku. Są w tym samym kremowym kolorze i pachną
morską wodą.
Ustawiam się w kolejce po swoje
pierwsze w życiu ostrygi. Jestem przygotowana na ich smak i fakturę.
Przecież latami moja wyobraźnia przygotowywała mnie na to
spotkanie.
Barman (czy ktoś, kto podaje ci
ostrygi to barman?) przesuwa w moją stronę miskę z lodem a na niej
pół tuzina otwartych muszli. Obok leży połówka cytryny i stoi
kieliszek szampana.
Niosę je do stolika chłonąc pierwsze
wrażenia. Jestem chyba jedyną osobą, która zamiast pochłaniać
ostrygi przygląda im się wnikliwie.
Są nieduże. Błyszczą od wilgoci
leżącego pod nimi lodu. Czy one jeszcze żyją? Zjada się je na
surowo. Ale czy to znaczy, że na żywo? Ta myśl mnie paraliżuje.
Stoję przy stoliku, obok przepływa
ludzka rzeka zjadaczy ostryg. Mlaskanie, chłeptanie są dźwiękami,
które docierają do mnie dopiero teraz. I odechciewa mi się tego
rarytasu. Zostawiam miskę nietkniętą. Szampanem zapijam gulę,
która urosła mi w gardle i wychodzę. Jeszcze nie jestem gotowa na
takie kulinarne wyzwania. Na lunch zjadam coś, co nazywa się
intrygująco „ciabatta” i ma w sobie pikantnie smakującą
zieleninę.
Moje drugie podejście do ostryg miało
miejsce nieco później, we Francji. Wtedy byłam już gotowa by się
zmierzyć z nieznanym. I już wiedziałam, że moje wyobrażenia a
rzeczywistość, to dwie różne historie.
Fois gras należy do podobnej kategorii. Wszyscy o nich słyszeli a mało kto je jadł. Biorąc pod uwagę złą sławę ich pozyskiwania, nie zdziwię się jeśli osądzicie mnie od czci i wiary.
Ale ciekawość jest silniejsza od
rozsądku.
Tak jak w przypadku ostryg, ilość
rekwizytów jest minimalna. W tym tkwi ich siła i stanowi ich
zaletę. Ostrygi plus cytryna, wątróbki plus masło i śmietana,
kawior plus bliny, szampan plus truskawki. Wszystkie ozdobniki możemy
sobie darować.
Foie gras
pół litra mleka
pół kostki masła
1 cebula
1 ząbek czosnku zmiażdżony
pół szklanki kremówki
pół kg wątróbki z gęsi
sól truflowa lub oliwa truflowa
Prace zaczynamy od dokładnego
oczyszczenia wątróbek z błonek i żyłek. Do miski wkładamy
oczyszczone i umyte wątróbki i zalewamy je mlekiem. Zostawiamy w
spokoju na minimum 3 godziny. Potem wyjmujemy wątróbki, myjemy pod
bieżącą wodą i osączamy na sicie.
Cebulę kroimy w kostkę i szklimy na 2
łyżkach masła. Po chwili dodajemy czosnek i wlewamy śmietanę.
Gotujemy aż cebula zmięknie. Zdejmujemy z ognia dodajemy resztę
masła. Lekko studzimy i przekładamy wszystko do blendera. Dorzucamy
surowe wątróbki i pół łyżeczki soli lub pół łyżeczki
zwykłej soli i 3 łyżki oliwy truflowej. Miksujemy dokładnie na
gładką masę.
Ramekiny lub inne naczynia do
zapiekania smarujemy masłem. Wlewamy do nich zmiksowaną masę i
pieczemy w kąpieli wodnej w temperaturze 160 stopni przez 30 minut.
Po wyjęciu paszteciki pięknie urosną
i wyglądają troszkę jak suflety. Po wystygnięciu opadają ale
absolutnie nie tracą na smaku.
Podałam je z żurawiną ale bez
dodatków też smakowały rodzinie. Nawet chyba bardziej niż z
dodatkami.
Listopad to miesiąc pod znakiem gęsi. Teraz są najlepsze, najsmaczniejsze. Spróbujcie to wykorzystać. Choćby po to, żeby za miesiąc z przyjemnością wspominać listopad, który raczej nie cieszy się sympatią.
Smacznego
Apetycznie Limonko to wygląda, najpierw mam ucze dla oczu, po Twojej lekturze, a potem...znów dla oczu po Twoich wspanialych zdjeciach.Ah ah, Ty podziwiasz moj talent , a ja rozplywa, się przy Twoim:)))Pozdrawiam Cię serdecznie:)))
OdpowiedzUsuńHehe, ostrygi mnie nigdy nie zwalily na kolana. Moze mam jakies niewyrobione kubki smakowe ;) A foie gras w domu? Wow.
OdpowiedzUsuńNiesamowite są twoje przepisy :) chapeaux bas :) Chyba, aż bym się skusiła na Twoje Fois Gras :) A ostryg jakoś też nie spróbowałam, choć miałam okazję.
OdpowiedzUsuń