sobota, 24 grudnia 2016

Święta

Moi Kochani



Wszyscy już jesteśmy prawie gotowi. Pozwólcie, że złożę Wam i sobie życzenia:
aby było spokojnie, pogodnie i zdrowo. By przy stole zagościł uśmiech i chęć zrozumienia. By święta były pierwszym krokiem do porozumienia i tolerancji.
Wesołych Świąt

niedziela, 11 grudnia 2016

Jak uniknąć przedświątecznej gorączki i tort kardamonowo gruszkowy z kremem z brązowego masłasła
















I znów to samo – chciałoby się powiedzieć. Idą święta. Czy jest jakakolwiek możliwość by jakoś sobie uatrakcyjnić przygotowania do świąt? By nie było jak zawsze...mycie okien, wymiatanie kątów, łowienie karpia, pranie kotów i noszenie siatek.
Ano moi kochani możliwości jest bez liku.
Można wszystkie te restrykcje sobie odpuścić. Zrobić listę i oddać ją do wykonania cudzymi rękami.
Można zapakować walizkę i oddalić się na z góry upatrzoną plażę. Wchodzi również w grę zignorowanie kłaków w kątach, brak karpia w wannie i zabłoconego dywanu w przedpokoju.
Z doświadczenia wiem, że święta są odporne na takie drobiazgi jak nie umyte okna. Z tak błahej przyczyny nie da ich odwołać. Okopały się, zakorzeniły do tego stopnia, że byle brud czy brak makowca ich nie ruszą.
Ja w tym roku postanowiłam zadziałać inaczej. Postanowiłam się uszkodzić. Na tyle skutecznie, że prace ręczne wszelakie nie leżą w granicach moich możliwości.
Po zeszłotygodniowych wzorcowych przygotowaniach do świąt czyli myciu, sprzątaniu, wieszaniu dekoracji, nadszedł piątek.
Powiesiłam ostatniego aniołka, zrobiłam krok do tyłu by napawać się sukcesem i w tym momencie skończyła się moja przedświąteczna gorączka. Chwilę się chwiałam, pomachałam rękami nieco rozpaczliwie i upadając miałam nadzieję, że biurko stoi nieco dalej i nie złamię sobie kręgosłupa. To raczej wyłączyłby mnie nie tylko z Bożego Narodzenia.
Reszta popołudnia upłynęła mi na użalaniu się nad sobą, traumatycznej wizycie na oddziale ortopedycznymi i unieruchomieniu lewej ręki.
Ktoś powie: wielkie mi rzeczy, lewa ręka. To niech spróbuje ubrać majtki jedną ręką. Ubrane na bakier dostarczają uczuć mało komfortowych.
Albo niech zje śniadanie w stroju nie nocnym, niech sobie pokroi chleb a potem go posmaruje.
Lub proszę by spróbował ujarzmić jakieś 60 cm włosów używając tylko jednej ręki.
Na razie moje życie opływa w troskę i pomoc w postaci MMŻ ale od jutra tak dobrze nie będzie.
Kto mi ubierze skarpetki?
Jak widzicie zerwałam w tym roku z rutyną i teraz pozostaje mi tylko czekać na rozwój wypadków. Gotowanie na razie odpada...chyba, że zrobię herbatę.
Przetrwam ten tydzień a potem zagonię do roboty tych, co to przyjadą tylko na chwilę.
Dobrze, że mam choć jedną rękę do stukania na klawiaturze.
Na razie korzystam z przepisu z zeszłego roku. Zdjęć, również, bo trzymanie aparatu jedną ręką jest niewykonalne. Sprawdziłam.
Pozdrawiam wszystkich serdecznie i życzę mniej ciekawych przygotowań do świąt.




Tort kardamonowo gruszkowy z kremem z brązowego masła i czekoladową polewą
(wg Call me cupcake)

ciasto:
1,5 szklanki mąki
1 łyżeczka sody
0,5 łyżeczki proszku do pieczenia
1 szklanka cukru
0,5 szklanki oleju roślinnego
1 jajko
1 żółtko
1/3 szklanki kwaśnej śmietany
1 łyżeczka cynamonu
0,5 łyżeczki kardamonu
0,5 łyżeczki soli
2 gruszki, obrane i pokrojone na małe kawałeczki

krem z brązowego masła:
225 g niesolonego masła
2/3 szklanki cukru
ćwierć łyżeczki kardamonu
szczypta soli
3 łyżki kremówki

polewa czekoladowa:
3 łyżki kremówki
1 łyżka masła
1 łyżka miodu
1 łyżka kakao
1 łyżka whisky
35 g połamanej gorzkiej czekolady

Zaczynamy od włączenia piekarnika i rozgrzania go do 175 stopni.
Następnie przygotowujemy 2 okrągłe formy o średnicy 15 cm. Wykładamy ich spód papierem do pieczenia.

Mąkę przesiewamy przez sito razem z proszkiem, sodą, kakao i przyprawami. Dodajemy cukier.
W drugiej misce mieszamy olej, jajko, żółtko i kwaśną śmietanę.
Dodajemy suche składniki i mieszamy.
Dorzucamy pokrojone gruszki i znów mieszamy.
Przekładamy ciasto do foremek i pieczemy 40 minut.
Studzimy i po 15 minutach wyjmujemy z foremek by całkiem wystygło.

Przygotowujemy krem z brązowego masła.
Jego powalający aromat już dawno zawrócił mi w głowie. Krem zrobiony z jego dodatkiem jest uzależniający.
Masło topimy w rondlu i gotujemy (jak w przypadku masła ghe) aż całe białko opadnie na dno. Po około 10 minutach masło powinno zacząć intensywnie pachnieć i zmieniać kolor na ciemnom miodowy. To odpowiedni moment by zdjąć garnek z pieca. Jeśli przegapimy tę chwilę, masło się spali.
Masło studzimy i wkładamy do lodówki na około godzinę. Nie ma być twarde tylko lekko stężałe, by dało się ubić jak zwykłe masło.
Lekko zastygłe masło ubijamy na puszysty krem. Dodajemy cukier puder i resztę składników. Chwilkę ubijamy.

Oba ciasta kroimy na dwa placki. Smarujemy kremem pierwszy placek. Kładziemy na nim drugi i znów smarujemy. Potem trzeci i czwarty. Resztą kremu smarujemy boki i wierzch ciasta.
Odkładamy ciasto do lodówki i przygotowujemy polewę.

Czas na polewę.
Wszystkie składniki oprócz czekolady i alkoholu umieszczamy w rondelku i lekko podgrzewamy aby się połączyły w jedwabisty sos.
Kiedy sos będzie gotowy dorzucamy czekoladę i wlewamy whisky. Mieszamy do rozpuszczenia się czekolady. Studzimy.

Wyjmujemy ciasto z lodówki i polewamy sosem czekoladowym. Kiedy nieco stężeje, dekorujemy gruszkami.

Wygląda pięknie, pachnie oszałamiająco i smakuje doskonale.

I tak po 7 godzinach ciężkiej pracy dwoma(!!!) palcami udało mi się doprowadzić pisanie do końca. Uf! Teraz muszę odpocząć.




Smacznego

czwartek, 24 listopada 2016

Drożdżowy zawijaniec z czekoladą i orzechami czyli śpiesz się powoli




















Powoli mija listopad. Jakoś tak niespostrzeżenie. Bez huraganów, żabich deszczów, pogodowych końców świata. Jakby chciał nam oszczędzić dodatkowych problemów. Jakby się nad nami ulitował i przymknął oko na porę roku.
Na osłodę wszystkiego co niewiarygodne na świecie, obdarzył nas piękną, zupełnie nie listopadową pogodą. Pogłaskał nas po główkach całkiem nie jesiennym słońcem.
Nie wiem czy to tylko zmyłka przed tym, co nam natura zgotuje ale póki co, cieszę się ciepłem.
Koty nasze co prawda są zaprzeczeniem moich pobożnych życzeń o lekkiej zimie, bo wyglądają jakby nadchodziła epoka lodowcowa. Furta jest zdecydowanie więcej niż kociej treści. Sugerując się znakami na niebie i ziemi, czeka nas mroźny armagedon.
Ale na razie półbuciki, lekkie palto i spacery nieśpieszne. Mimowolnie rozglądam się za kiełkującą zielonością.
Gdzieś tam, na horyzoncie majaczy malutka chmurka pobłyskująca na zielono i czerwono. Czasami przemknie myśl o facecie z siwą brodą. Nadchodzące B.N. mruga brokatowym okiem z co drugiej wystawy.
Zamieszał mi listopad w głowie. Otumanił mnie skutecznie. Uśpił moją czujność. Czy można myśleć o zagniataniu pierników, kiedy termometr pokazuje plus szesnaście?
Nie śpieszę się do świąt. Nie śpieszę się w ogóle. Już wiem, że pośpiech niczego nie przyśpiesza.
Powoduje jedynie błędy i nieporozumienia. I wywołuje wyrzuty sumienia...bo znów się z czymś nie zdążyło.
Jeśli nie zagniotę pierników, to może w tym roku je po prostu kupię?
Ale jeszcze nie teraz. Na razie wezmę okulary przeciwsłoneczne i pójdę na spacer. Powoli.

Na dodatek do słonecznego listopada mam ciasto z słonecznej części świata.
Yotam Ottolenghi je pokazał w książce „Jerusalem”(thanks Charlie) a ja upiekłam.











Czekoladowe ciasto drożdżowe
na dwie foremki o długości 28 cm

500 g mąki
2 łyżeczki suszonych drożdży
100 g drobnego cukru
3 jajka
120 ml ciepłego mleka
150 g miękkiego masła
ćwierć łyżeczki soli
łyżka oleju

nadzienie czekoladowe:
2 łyżki cukru pudru
1 łyżka kakao
150 g gorzkiej czekolady (stopionej)
120 g masła (stopionego)
1 szklanka orzechów np. pekan

syrop:

260 g cukru
160 ml wody

jajko do posmarowania ciasta

Do miski przesiewamy mąkę i drożdże. Dodajemy cukier. Mieszamy.
W miseczce roztrzepujemy jajka z mlekiem i solą. Wlewamy do mąki. Wyrabiamy ciasto około 5 minut i zaczynamy dodawać po kawałku masło. Dodajemy porcję, wyrabiamy ciasto aż wchłonie masło i dodajemy kolejny kawałek. Po 10 minutach powinniśmy mieć przed sobą pięknie lśniące ciasto.
Przekładamy ciasto do miski wysmarowanej olejem i przykrywamy folią spożywczą i zostawiamy w cieple. Powinno podwoić swoją objętość.

W tym czasie, kiedy ciasto rośnie, przygotowujemy czekoladowe nadzienie.
Dokładnie mieszamy płynną czekoladę z masłem, kakao i cukrem. Studzimy.

Kiedy ciasto podwoi swoją objętość, wyjmujemy je z miski na posypany mąką stół i wałkujemy w kwadrat o rozmiarach mniej więcej 30 na 40 cm (u źródła jest mniej ale mnie wyszedł spory kawał ciasta).
Smarujemy ciasto czekoladowym nadzieniem i posypujemy pokruszonymi orzechami.
Zawijamy ciasto jak roladę.
Tu następują dwa momenty, które mogą was przerazić.
Pierwszy to przekrojenie ciasta. Macie przed sobą zwiniętą roladę. Bierzecie do ręki ostry nóż i kroicie roladę przez środek. Nie rozcinajcie do końca ciasta od góry. Łatwiej będzie je zwinąć
Trochę to przypomina warkocz, ale złożony w dwóch części.
Teraz mamy drugą trudność, w postaci zwinięcia dwóch części razem. Owijamy je o siebie jakbyśmy skręcali sznurek.
Przekładamy ciasto do foremek, wyłożonych papierem do pieczenia i zostawiamy do wyrośnięcia czyli na około godzinę.
Potem rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Smarujemy ciasto z góry rozmąconym jajkiem i pieczemy 35 minut lub do suchego patyczka.
Upieczone ciasto wyjmujemy z piekarnika.

Pod koniec pieczenia przygotowujemy syrop.
Zagotowujemy wodę z cukrem. Lekko studzimy.
Upieczone, gorące ciasto polewamy ciepłym syropem i pozwalamy wystygnąć.




Potem zachwycamy się drożdżowym absolutem.
Smacznego

P.S.

Na pewno wykorzystam ten przepis do upieczenia świątecznego wianka drożdżowego. Może użyję pistacji i lukru?

poniedziałek, 14 listopada 2016

Niech żyją kolory i najlepszy słodko ostry boczek na szarość

























Ni z tego, ni z owego i mamy czternasty listopada. Prawda, że to epokowe odkrycie?
Zahibernowała mnie pogoda, szarość zaokienna, szum kaloryferów i szuflada z wełnianymi szalikami.
Kiedy kilka dni temu, rano na dachach zobaczyłam pierwszy w tym roku poważny szron, a zza okna dobiegły mnie dawno nie słyszane szurania skrobaczek, wpadłam w popłoch.
Jak to tak? To już? Po wszystkim? Koniec słońca? Koniec światła i niebieskiego nieba?
Teraz tylko szarość, półmrok i odliczanie dni do Gwiazdki?
Popłoch zmienił się w odrętwienie. Na zewnątrz szarość miała się dobrze. W moim wnętrzu zaczął rozrastać się obcy. Z kwaśnym wyrazem twarzy, pełen gorzkich spojrzeń i niestrawnych myśli.
Powlokłam się do szuflady, która od kilku miesięcy spała snem spokojnym. W moim domu nie znajdziecie drzwi do Narni ale po otwarciu komody wydawało mi się, że zawiało chłodem. Śpią w niej czapki, szaliki i rękawiczki.
Mój obcy zatryumfował. Umarło ciepło, niech żyje zimno! - krzyknął.
Zanurzyłam ręce w zimowych różowościach, puszystych pomponach, błękitnych szorstkościach szalików. Było przyjemnie. Zawartość szuflady wyglądała jak optymistyczna perspektywa. Nie miała nic wspólnego z przygnębieniem i nudą.
Może nie będzie tak źle?- przemknęło mi przez myśl.
Obcy poruszył się z niezadowoleniem. Smutek ma być! Chandra! Ciemność w duszy!
A figa...pomyślałam.
Różowa czapka, zielone rękawiczki...no, no, nawet latem nie ubieram się tak kolorowo.
Chyba zapomniałam, że na złe uroki są dobre uroki. Na szarość jest kolor, na smutek jest uśmiech, na ponury nastrój jest gorąca herbata. Są przyjaciele, koty, książki i szczypta optymizmu. I oczywiście jest kalendarz. A ten pokazuje, że jest już czternasty listopada. Już!


Zapomniałam dodać, że są też środki dopingujące pod postacią czekolady, pikantnych przypraw, grzanego wina, wanilii i pieczonego boczku.
Z ich pomocą każdego obcego przegonimy bez trudu. Do dzieła!











Najlepszy antydepresant świata czyli boczek słodko ostry

kawałek surowego boczku bez skóry (około 800 g), pokrojony na kawałki (takie na jeden kęs)
1 gwiazdka anyżu
1 laska cynamonu
1 łyżeczka suszonych płatków chilli
4 ząbki czosnku, posiekane drobno
2 łyżki jasnego miodu
1 łyżka oleju do smażenia
2 łyżki jasnego sosu sojowego
1 łyżka ciemnego sosu sojowego
1 łyżka wina ryżowego (można zastąpić białym wytrawnym)
pół łyżeczki pieprzu syczuańskiego
1 łyżka drobno pokrojonego imbiru
zielona cebulka
oraz
3 łyżki mąki ryżowej
olej do smażenia

W garnku zagotowujemy wodę i wrzucamy do wrzątku boczek. Po 3 minutach wyjmujemy i osuszamy mięso. Studzimy.
Na patelni rozgrzewamy olej. Wrzucamy anyż, cynamon i płatki chilli. Smażymy 2-3 minuty i dorzucamy czosnek. Smażymy minutę i dodajemy pieprz syczuański.
Po minucie dokładamy kawałki boczku. Mieszamy dokładnie i dodajemy miód, imbir, oba sosy sojowe i wino ryżowe. Smażymy około 5 minut.
Wlewamy 3/4 szklanki wody i zagotowujemy.
Zmniejszamy ogień i przykrywamy patelnię. Gotujemy 45 minut, aż boczek będzie mięciutki. Sos powinien w tym czasie zostać zredukowany.
Podajemy z ryżem.
Tak mówi przepis główny. Ja zrobiłam wg zaleceń ale sporo boczku zostało i postanowiłam zrobić z niego przekąskę.
Wystudzone kawałki boczku panierowałam w mące ryżowej obsmażyłam szybko na gorącym oleju.
Do sałatki typu kim chi i dobrego wieczornego serialu były idealne.




Smacznego

niedziela, 30 października 2016

Babeczki dyniowe czyli troszkę udawania





















Nie będę w tym roku w żaden sposób komentować opinii na temat zbliżającego się Halloween.
Zresztą, bardziej pochłania mnie logistyka cmentarnego przedsięwzięcia niż kolejne przelewanie z pustego w próżne.
Czas leci, lata mijają, starzeje się nie tylko pisząca te słowa, ale cały świat wokół. Ilość miejsc do odwiedzenia przekracza możliwości czasowe. Kiedyś na wizyty grobowe poświęcałam jedno popołudnie. Potem musiałam zarezerwować też poranek. Dziś przez trzy dni staram się nikogo nie zaniedbać.
Bagażnik samochodu po brzegi wypełniają znicze. Kiedyś mieściły się w torebce.
Mniej myślę o diabłach i siarce a więcej o tych, których już pożegnałam na zawsze.
Dynie porozstawiałam po domu. Worek cukierków czeka na poniedziałkowych gości, którzy z zapadnięciem zmroku zaczną krążyć po okolicy. Niech nadchodzą.
Kolejny raz pokiwam głową nad ludzką niekonsekwencją. Dlaczego?
Posłuchajcie:
  • Mamo, pójdziemy na Halloween?
  • Nie.
  • Dlaczego?
  • Bo to nie jest polskie święto, Brajan.
I to by było wszystko na temat: „Halloween a sprawa polska”

















Babeczki dynie
(na 20 foremek o średnicy 7 cm)
ciasto na babeczki:
1,5 szklanki mąki pszennej
1 łyżeczka cynamonu
1 łyżeczka proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody oczyszczonej
pół szklanki drobnego brązowego cukru
1 szklanka dyniowego puree*
2 jajka
pół szklanki jogurtu
1/3 szklanki oleju
starta skórka z pomarańczy

krem
200 g miękkiego masła
300 g serka śmietankowego (np. Piątnica)
3 łyżki cukru pudru
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego

oraz
kieliszek likieru pomarańczowego do nasączenia babeczek
pomarańczowy barwnik spożywczym
masło do wysmarowania foremek

*Dynię (najlepiej hokkaido lub butternatsquash), pokrojoną na kawałki i pozbawioną pestek pieczemy w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez około pół godziny lub do miękkości.
Z wystudzonej dyni zdejmujemy skórki i miksujemy w blenderze. Jeśli macie kłopoty ze zmiksowaniem dyni bo jest za sucha, miksujcie ją z jogurtem lub olejem. One i tak będą użyte w cieście.


Wszystkie składniki muszą mieć podobną temperaturę. Przesiewamy mąkę, proszek, sodę i cynamon przez sito.
W misce mieszamy wszystkie mokre składniki czyli puree dyniowe jajka, jogurt, olej (chyba, że dodaliście wcześniej do dyni), skórkę plus cukier. Mieszamy (nie potrzebujemy miksera).
Dodajemy mokre do suchych i jeszcze raz mieszamy, ale raczej niedbale. Nie męczcie ciasta za długo bo po upieczeniu będzie twarde. Cztery, pięć machnięć łyżką powinno wystarczyć.

Piekarnik rozgrzewamy do 170 stopni.
Foremki smarujemy masłem i wypełniamy ciastem.

Pieczemy 25 minut lub do suchego patyczka.

Upieczone babeczki studzimy.
Wystudzone ciastka wyjmujemy z foremek i ścinamy wszystkie pagórki, wzniesienia, wybrzuszenia i brzuszki.
Z nich zrobimy ogonki dyniowe.

Przygotowujemy krem.
Miękkie masło ucieramy z cukrem na puszysty krem. Mieszamy z wanilią.
Dodajemy serek (musi mieć tę samą temperaturę co masło, bo inaczej będzie katastrofa) i mieszamy łyżką do połączenia się masła z serkiem.

W miseczce mieszamy likier pomarańczowy w 4 łyżkami przegotowanej wody.
Nasączamy ponczem pomarańczowym dół babeczek.

Dobieramy babeczki w pary. Na jednej kładziemy łyżkę kremu i przykrywamy drugim ciastkiem. Lekko przyciskamy by krem się równo rozprowadził.
Kiedy uporamy się z klejeniem babeczek ( zaczynają przypierać kształty dyni), wkładamy je na pół godziny do lodówki by krem stężał.
Do reszty kremy dodajemy pomarańczowy barwnik i mieszamy dokładnie.
Wyjmujemy babeczki z lodówki i cienko smarujemy z każdej strony kremem. Znów umieszczamy w lodówce aż krem stężeje.
Ponownie wyjmujemy babeczki i pokrywamy grubą warstwą kremu. Staramy się zakryć wszelkie ślady ciasta,
Jeśli ktoś ma zdolności manualnie, może się pokusić o nadanie babeczkom kształtu zbliżonego do oryginału.
Mnie wyszło jak wyszło.
Z obciętych górek ciasta (patrz wyżej) wycinamy ogonki i wciskamy w krem.
Ostatni raz wkładamy babeczkowe dynie do lodówki.






Potem możemy zacząć zapalać świece i obwieścić, że Halloween czas zacząć.

wtorek, 25 października 2016

Między urlopem a powrotem czyli drożdżowe racuchy z jabłkiem


























Czy po urlopie można mieć doła?
Z logicznego punktu widzenia jest to w pełni usprawiedliwione.
Skończyło się kilka dni spędzonych w raju. Jak tu nie mieć kaca psychicznego.
Takie wyjaśnienie jest mądre i proste. Niestety nawet tak logiczne argumenty nie złagodziły ciężkiego poranka po powrocie z urlopu. Nie tego się spodziewałam. Spało się pięknie i nawet po obudzeniu wydawało się, że wszystko jest pięknie.
Tylko do otwarcia oczu.
Wtedy zwaliła mi się na głowę cała rzeczywistość. Była szara, mokra i nazywała się wtorek.
Wróciłam z urlopu.
Wróciłam.
A może udawać, że jeszcze jestem na urlopie? Zejść na dół, przejść na drugą stronę ulicy, usiąść przy kawiarnianym stoliku i zamówić cappuccino i croissanta? Popatrzeć na śpieszących do pracy bolończyków i cieszyć się brakiem typowo wakacyjnych turystów?
Jest niestety jedno „ale”. Gdzie ja znajdę w swoim mieście kawę z croissantem? O bolończykach nie wspominając.
Co najwyżej mogę zejść na dół i przejść na drugą stronę ulicy. Ulicę mam, schody też
Zaciskanie powiek nic nie dało.
Potem nie było lepiej. Na zewnątrz było szaro i ja byłam szara. Moje przygnębienie rosło wprost proporcjonalnie do ciemniejącego nieba.
Pierwszy dzień, drugi, trzeci. Moja szarość gęstniała. Przygnębienie plątało się pod nogami.
I wtedy natknęłam się na zaj...ście różowe buty w przedpokoju.
Stały sobie jak wspomnienie beztroskiej przeszłości.
Niedalekiej. Niedawnej. Mojej. Przed urlopowej.
Zaraz, zaraz. Czy to ta sama ja, co przed kilkunastoma dniami? Ten snujący się po pokojach szary cień?
A może by tak...? Założyć? Pobiec?

Po pierwszym kilometrze wiedziałam, że to działa. Ludzie, działa!
Wróciłam po godzinie zadowolona jak rzadko. Całą szarość zostawiłam gdzieś między parkowymi liśćmi. I zaczęłam się cieszyć myślą, że byłam na urlopie.

Poniżej Bolonia w malutkim fragmencie:






















Racuchy drożdżowe z jabłkami są pamiątką po ostatnim wiejskim weekendzie. Nic mi tak nie poprawia humoru jak naleśniki i racuchy wszelkiego rodzaju. I herbata oczywiście.
A jeśli mam ochotę coś ugotować, to jest to najlepszy dowód, że wróciłam do normy.
Zapraszam na małe, słodkie co nieco.


Racuchy drożdżowe z jabłkami

250 g mąki
szczypta soli
7 g suchych drożdży
1 łyżka cukru
1 szklanka letniego mleka
1 jajko rozmącone w mleku
oraz
jabłka, najlepiej renety lub antonówki

Wszystko miksujemy razem i odstawiamy na godzinę. Kiedy ciasto urośnie, obieramy jabłka i kroimy w kosteczkę. Mieszamy z ciastem.
Na patelni rozgrzewamy olej. Łyżką kładziemy porcje ciasta na gorący olej.
Smażymy na złoto z obu stron a potem posypujemy cukrem pudrem.
Potem podjadamy cały dzień nie przejmując się rzeczywistością.





Absolutnie smacznego

środa, 5 października 2016

Myśli słodko gorzkie i zapiekanka z kurczaka z Marakeszu

























Przepraszam Pana, czy to już październik?
Halo! Czy może mi Pan powiedzieć czy to już jesień?
Tak, tak, proszę drogiej Pani, i to, i to. Czyżby przeoczyła Pani zmianę kolorów? Czy nie zauważa Pani błękitu nieba tak błękitnego jak tylko jesienią być może?
A te krople ciężkie jak olej, spływające po szybach czy mają w sobie coś z figlarnej lekkości majowego deszczu? Otóż to, nie mają.
Tak, tak, to jesień w pełnej, dojrzałej formie.
Te śliwki granatowe, pchające się w ręce i wymuszające ciągłe mieszanie w garach. Uzależniające.
Te dynie pękate, złote, szare, pomarańczowe. Och, one są posłańcami najbardziej. One są posłańcami jesieni i posłańców czeka je los. Siekanie, krojenie, pieczenie, duszenie. Ich koniec to początek czegoś dobrego, pysznego.
A gruszki? O, proszę szanownej Pani, gruszki to zupełnie inna bajka. Gruszka to słodycz nie jednoznaczna. To słodycz zaprawiona cierpkością. To myśl o orzechach i może o miodzie?
Lubi Pani woalki?
Ach tak, kto dziś używa woalek? Więc na Pani twarzy....? Babie lato.
Biegła Pani, jak widzę i zamiast motyli złapała Pani woal pajęczy. Zaplątał się we włosy razem z liściem.
Dziwi się Pani moim wynurzeniom? To jesień tak działa. Refleksyjnie, słodko gorzko, tęskniąco.
Proszę się jednak nie smucić. To przemijające. Jak babie lato, jak chmury i deszcze...



Mam na jesienny nastrój kilka wypróbowanych sposobów: herbata z sokiem malinowym, brownie pełne czekolady, dobry rosół z odrobiną imbiru, spacer po lesie i głaskanie kota.
Pomaga też przytulenie się do kogoś lub ulubiony film np. Czekolada.
Wybór jest nieskończony.
Może dziś postawimy na zapiekankę?
Wrześniowy Delicious pokazał piękną kurczakową basteeya z Marakeszu czyli zapiekankę marokańską.










Basteeya z kurczaka z Marakeszu

4 udka z kurczaka
2 cebule, pokrojone w piórka
5 ząbków czosnku, pokrojone drobno
kawałek imbiru wielkości kciuka, pokrojony drobno
pół łyżeczki kurkumy
2 łyżeczka mielonej kolendry
1 łyżeczka mielonego kuminu
pół łyżeczki mielonej papryki
1 łyżeczka cynamonu, plus pół łyżeczki do posypania
100 g płatków migdałowych
1 łyżki cukru pudru
50 g rodzynków
skórka i sok z jednej cytryny
3 jajka
natka pietruszki
pół kostki masła (jeśli używacie ciasta francuskiego, to 4 łyżki wystarczą)

opakowanie ciasta francuskiego lub filo
(w oryginalnym przepisie jest mowa o cieście filo ale na mojej wsi „filo” występuje tylko jako początek czasownika „filować” czyli zerkać. Już zdobycie ciasta francuskiego w pobliskim miasteczku graniczyło z cudem)


Na patelni rozgrzewamy 2 łyżki masła. Obsmażamy kurczaka ze wszystkich stron.
Zdejmujemy mięso z patelni i odkładamy na bok.
Na tej samej patelni smażymy cebulę aż się zeszkli ale nie zarumieni. Dorzucamy czosnek, imbir i przyprawy. Smażymy mieszając 3,4 minuty. Wkładamy na patelnię podsmażonego kurczaka i dolewamy 1,5 szklanki wody i dodajemy łyżeczkę soli. Przykrywamy patelnię i na małym ogniu gotujemy wszystko około pół godziny. Sprawdzamy czy kurczak jest miękki i wyjmujemy go na talerz.
Płyn na patelni odparowujemy do gęstości śmietany. Zdejmujemy z ognia i dodajemy teraz migdały, rodzynki, cukier i skórkę z sokiem z cytryny.
Odstawiamy by przestygło.
Kurczaka obieramy z kości i skóry. Dzielimy na kawałki. Dorzucamy do sosu i delikatnie mieszamy, dodając jajka i natkę pietruszki.
Doprawiamy solą i pieprzem.
Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni.
Okrągłą formę o średnicy 23 cm smarujemy masłem i wykładamy ciastem.
Do środka wkładamy farsz. Końcówkami ciasta przykrywamy środek.
Smarujemy górę i krawędzie ciasta rozmąconym jajkiem i pieczemy 35 minut.
Po upieczeniu odstawiamy na 20 minut. Potem posypujemy górę cynamonem i cukrem pudrem.




I co sądzicie? Można obłaskawić deszczowy dzień październikowy takim daniem?

Życzę smacznego

czwartek, 22 września 2016

Pierwszy dzień jesieni i owoce pod kardamonową pierzynką

























Uwielbiam takie momenty.
Stoję na schodach i widzę ruch w powietrzu. Czy to niezliczone ilości muszek, wywabionych słońcem? Nie bardzo, bo wszystkie te drobinki poruszają się w jednym kierunku: z góry w dół. Cóż więc to takiego?
Słońce świeci oślepiająco, drzewa ani drgną, a powietrzem zawładnęła jakaś pionowa siła. Stoję i przyglądam się światu. I nagle dochodzę do wniosku, że półtorej metra ode mnie pada deszcz!
Ja stoję na suchych schodach, nietknięta kroplą deszczu, nade mną płyną chmury, oślepia mnie słońce, a na wyciągniecie ręki mam deszcz. Robię krok do przodu – jest. Robię krok wstecz – nie ma. Jestem przeszczęśliwa. Wszystko trwa kilka chwil. Dobrze, że ich nie przeoczyłam.
Takie rzeczy zdarzają się tylko za miastem.

Odwiecznym rytuałem jest w naszej rodzinie szukanie tęczy. Nigdzie indziej nie wydaje się ona tak blisko, tak uchwytna. Wydawałoby się, że już, już, za sadem znajdziemy jej koniec. Daremne marzenia.
W mieście tęcza wygląda zza domów. Nie mieści się w panoramie. Czasem mignie w tylnym lusterku samochodu. Zanim na dobre ją wypatrzymy, ona już się chowa.
Nasze tęcze są absolutnie doskonałe. Mają początek i koniec, i najczęściej są podwójne.
Biegniemy z ostatnimi kroplami deszczu, gubiąc kalosze i śmiejąc się tak głośno, że śmiech wraca odbity echem od ściany lasu. Kto pierwszy ją zobaczy? I czy to ostatnia tęcza w tym sezonie?

Od strony lasu pędzi jakaś szara kula. Widać, deszcz pada nie tylko na najbliższe krzaki. Szaremu zazwyczaj woda nie przeszkadza ale tym razem chyba został zaskoczony. Wpada na taras z szybkością błyskawicy i od razu sprawia łomot Citce, która od wszelkiej wody trzyma się z daleka.
Zanim zdążę przyjść biednej na pomoc, deszcz przestaje padać. Suche są schody, sucha jestem ja i tylko mokra sierść Szarego jest dowodem, że deszcz mi się nie przyśnił. W powietrzu znów wirują miliony muszek a Szary udaje, że jest kanapowym pluszakiem. Wszystko wróciło do nieco sennej, słonecznej normy.
Przyszła jesień. To widać i słychać, i czuć.

Czy może być coś lepszego w takie popołudnie od śliwek, chrupkiej posypki i może odrobiny lodów?










Śliwka z nektarynką przykryta kardamonową posypką

kilkanaście śliwek
kilka nektarynek
2 łyżki cukru
jedna gwiazdka anyżu

kardamonowa posypka

2 łyżki mąki pszennej
2 łyżki cukru
0,5 łyżeczki mielonego kardamonu
30 g zimnego masła

Nektaryny kroimy na kawałki, śliwki na połówki. Mieszamy w misce z ziarenkami anyżu i cukrem.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni. Foremki do zapiekania lub ramekiny smarujemy masłem i napełniamy owocami. Pieczemy 30 minut.
Studzimy.

Mąkę, cukier i kardamon mieszamy. Masło kroimy na kawałeczki i dodajemy do sypkich składników.
Rozcieramy szybko w palcach masło z mąką. Posypka powinna mieć konsystencję mokrego piasku.
Schładzamy posypkę w lodówce 15 minut. Potem przykrywamy nią owoce zapieczone w ramekinach.
Ponownie umieszczamy naczynia w piekarniku i pieczemy jeszcze 20 minut.
Dzięki wcześniejszemu upieczeniu owoców, całość nie będzie się wylewała z foremek. Sos owocowy będzie zdecydowanie gęstszy. I dużo bardziej aromatyczny.
Potem tylko odrobina zimnego jogurtu lub lodów i podwieczorek gotowy.





Smacznego i dużo kolorowych wrażeń tej jesieni  

piątek, 16 września 2016

Między czarnym bzem a końcem lata czyli torcik gruszkowy z kremem chałwowym





















Nalałam sobie piwo do szklanki. Dolałam do niego syropu z czarnego bzu. Jest tak ciepło dzisiaj, że aż trudno uwierzyć, że to ostatni tydzień lata. Syrop z kwiatów czarnego bzu jest dowodem na cykliczność w przyrodzie.
Gdybym w maju nie zrobiła tegoż syropu, teraz mogłabym sobie o nim tylko pomarzyć.
Te kwiaty, których nie zerwałam, teraz wiszą ciężkimi kiściami bzowych owoców.
Patrzę na te kiście i widzę dżemy i nalewki.

Piątek ma się ku końcowi, tak samo jak lato. Ostatni weekend zapowiada się deszczowo ale może to bujda.
Czasami pogoda lubi zrobić nam niespodziankę.
Rano, kiedy wyruszam na swoją przebieżkę do lasu, powietrze jest jak kryształ. Rosa leży na trawie takimi grubymi kroplami jakby w nocy padał deszcz. Są takie miejsca, które zatrzymują rosę cały dzień i nawet najbardziej upalny dzień tego już nie zmienia.
Jesień może i jeszcze nie nadeszła ale czuje się się ją w każdym liściu i pajęczynie.
Śliwki węgierki nabierają miodowej słodyczy, dynie hokkaido mają już kolor ogniście pomarańczowy, a motyle rusałki krążą w powietrzu między śliwami jak kolorowe liście.
Spokój taki panuje na mojej wsi, że aż strach pomyśleć, że trzeba wracać do miasta.
Wiele się tego lata wydarzyło. Bez względu gdzie mieszkasz, los i tak cię dopadnie.
Co ma być, to będzie.
Chociaż... może nie do końca. To, co mnie ugryzło i powoli zjadało mi nogę, raczej w mieście nie miałoby racji bytu. Na szczęście dzielna służba zdrowia (miejska) przybyła z pomocą i noga została uratowana. Inne przypadki uszczerbków na zdrowiu mogłyby się przydarzyć bez względu na szerokość i długość geograficzną.
Od czerwca zjadłam już ze trzy wagony wszelkiej maści medycznej chemii i okazało się, ze zasada „co nas nie zabije, to nas wzmocni” jest średnio prawdziwa.
Tak, zaduma mnie naszła pięknie korespondująca z babim latem.
Jeszcze tylko napełnię butelki nalewką aroniową, zamknę w słoikach konfiturę z czarnego bzu, zamyślę się nad zastosowaniem tarniny i powoli pozbieram swoje wiejskie zabawki.

A na słoneczne popołudnie, do popołudniowej kawy podam ciasto z przepysznym chałwowym kremem i pieczonymi gruszkami.












Torcik gruszkowo chałwowy

ciemny biszkopt
3 jajka
3 łyżki mąki pszennej
1 łyżka kakao
1 łyżka mąki ziemniaczanej
3 łyżki drobnego cukru
szczypta soli

krem chałwowy:

200 g chałwy
250 g mascarpone
200 ml kremówki

konfitura lub dżem gruszkowy
kilka świeżych gruszek
3 łyżki cukru
1/4 szklanki wody
1 łyżeczka soku z cytryny

poncz do nasączenia:
pół szklanki herbaty
kieliszek Gorzkiej Żołądkowej
1 łyżka cukru

Mocno podgrzewamy kremówkę. Do niej wrzucamy pokruszoną chałwę i mieszamy do rozpuszczenia. Przelewamy do miski i przykrywamy folią spożywczą by uniknąć kożucha.
Schładzamy a potem wkładamy na kilka godzin do lodówki by krem stężał.

Karmelizowane plastry gruszki.
2-3 gruszki kroimy (ze skórką) na jak najcieńsze plastry. Rozgrzewamy piekarnik do 160 stopni. Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia.
W miseczce mieszamy 3 łyżki cukru z 1/4 szklanki wody i sokiem z cytryny. Zagotowujemy i studzimy.
Plastry smarujemy z obu stron syropem cukrowym i kładziemy na blaszce.
Suszymy w piekarniku około 20 minut.
Potem wyjmujemy i zostawiamy na papierze do wystygnięcia.

Pieczemy biszkopt.
Ubijamy na sztywno białka z szczyptą soli. Dodajemy po łyżce cukier. Ubijamy do rozpuszczenia się cukru.
Dodajemy żółtka i ubijamy jeszcze kilka sekund.
Wyłączamy mikser i delikatnie łączymy masę jajeczną z przesianymi mąkami i kakao.
Wykładamy blaszkę papierem do pieczenia. Wlewamy ciasto do foremki, wyrównujemy powierzchnię i wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni.
Pieczemy 20 minut. Studzimy.

Po kilku godzinach (a najlepiej następnego dnia) możemy zabrać się za przekrojenie biszkoptu wzdłuż.

Wyjmujemy z lodówki krem chałwowy i mascarpone.
Miksujemy krem i dodajemy po łyżce mascarpone. Miksujemy krótko, tylko do połączenia się składników (by krem się nie zwarzył).

Na biszkopcie nasączonym ponczem kładziemy dżem gruszkowy i dokładnie rozsmarowujemy.
Następnie wykładamy połowę kremu chałowego i rozprowadzamy równo.
Przykrywamy drugą częścią biszkoptu. Ten również nasączamy ponczem i smarujemy drugą częścią kremu.
Na górę kładziemy plastry gruszek.

Schładzamy kilka godzin w lodówce.




Pięknego weekendu i smacznego

środa, 14 września 2016

Orkiszowe naleśniki z fetą i szpinakiem dla smutnej sąsiadki

























Nie ma nic lepszego nad odgrzane resztki z poprzedniego dnia.
Ziemniaczki wczoraj dietetyczne bo gotowane w wodzie i podane z koperkiem, dziś są zupełnie inną historią.
Pokrojone i podsmażone z odrobiną cebulki na kaczym tłuszczyku nie wymagają żadnych dodatkowych zabiegów. Wystarczy szklanka zimnego kefiru czy maślanki i mamy obiad jak marzenie.

Próbowaliście kiedyś zrobić tortillę z carbonary? Właściwie z większości dań makaronowych można wyczarować udawaną tortillę. Resztę obiadowego makaronu wsypujemy na dobrą patelnię z grubym dnem, Jajko rozmącamy z łyżką ulubionego startego sera i zalewamy tą mieszanką makaron.
Wstawiamy patelnię do piekarnika i pieczemy do ścięcia się jajka.
Następnego dnia zimną tortillę owijamy pieczołowicie i zabieramy do pracy na lunch.
O zrobieniu zapiekanki z resztek kurczaka czy pieczeni nie wspomnę.
Naleśniki należą do tego rodzaju potraw, których nigdy nie da się zrobić w ilości na miarę. Osobiście zjem sztuk dwie na obiad. Jak wymierzyć ciasto naleśnikowe na dwa placki?
Nie ma na to sposobu.
Trzeba kombinować nad zastosowaniem naleśników dnia następnego.
Ogrzewane naleśniki uwielbiam (to pamięć wyniesiona z przedszkola). Czasem kroję je w cienkie paseczki i używam zamiast makaronu do niektórych zup.

Wczorajsze naleśniki zostały dziś nafaszerowane i zapieczone w piekarniku. I znów nie zostały zjedzone wszystkie.
Na to mam jeszcze jedną radę: podzielcie się z przyjacielem lub przyjaciółką. Lub wybierzcie się z wizytą do smutnej sąsiadki.
Może wasza wizyta i coś smacznego choć na moment poprawią jej nastrój. Ja tak zrobiłam.












Orkiszowe naleśniki z fetą i szpinakiem


orkiszowe naleśniki
(na około 6-7 naleśników)

1 szklanka mąki orkiszowej
1,5 szklanki mleka
2 jajka
szczypta soli
olej do smażenia

pół kg szpinaku
2 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę
odrobina soli
1 łyżka masła
szczypta startej gałki muszkatołowej
oraz
ser feta

sos beszamelowy:
1 łyżka mąki pszennej
1 łyżka masła
około 3/4 szklanki mleka
sól i pieprz

Wszystkie składniki naleśników miksujemy i odstawiamy na piętnaście minut. Potem smażymy jak najcieńsze naleśniki na odrobinie oleju.

Umyty i wysuszony szpinak wrzucamy na patelnię ze stopionym masłem. Mieszamy aż cały szpinak będzie wyglądał na omdlały. Dorzucamy czosnek i solimy. Mieszamy i smażymy jeszcze minutę. Oprószamy gałką muszkatołową.

W rondelku rozpuszczamy masło. Wsypujemy mąkę i mieszamy do chwili aż mąka będzie złota. Zdejmujemy rondel z ognia, zbroimy się w trzepaczkę i wlewamy do rondla połowę mleka. Mieszamy by rozbić wszelkie ewentualne grudki.
Stawiamy rondel na ogniu i mieszając zagotowujemy.
Sos zgęstnieje i musimy do niego dolać następną porcję mleka.
Znów mieszamy i zagotowujemy. Sos powinien wyglądać jak...sos.

Na każdy naleśnik nakładamy porcję szpinaku i posypujemy fetą. Zawijamy w ciasny rulonik i układamy w formie do zapiekania, którą wcześniej wysmarowaliśmy masłem.
Polewamy naleśniki sosem beszamelowym i posypujemy starym serem np. cheddarem.

Zapiekamy 25 minut w temperaturze 180 stopni.

Po upieczeniu odstawiamy danie na pół godziny na bok. Takie zostawione w spokoju na chwilkę smakuje dużo lepiej i nie poparzy nam paszczy.
Jakieś pytania?





Smacznego