wtorek, 29 października 2013

Upiory i strzygi w każdym wieku - łączcie się. Pajęcze brownie z orzechami




Na niektórych furtkach i drzwiach pojawiły się napisy: nie dzwonić w Halloween! I nie dotyczą one listonosza czy teściowej. Ci, którzy zostawili te informacje mają na myśli dzieci.
Kto to widział, żeby jakieś kolorowe, przebrane towarzystwo w atmosferze radości i zabawy nagabywało poważne i stateczne grono starych pryków. Pisząc „stare pryki” nie mam na myśli wieku metrykalnego, bo to, jaka data tkwi w dowodzie nie ma nic do rzeczy. Mam na myśli starczość mentalną.
Uważam, że każda okazja, żeby się roześmiać i przestać zadręczać martyrologią jest dobra. Świąt „ku pamięci”, kiedy pożądana jest zaduma i refleksja, jest w naszym roku bez liku. Tych, kiedy bez skrępowania możemy się śmiać na całe gardło nieco mniej. Wtedy, zresztą, też śmiejemy się jakoś półgębkiem. Wstydzimy się czy co? Nie wypada się śmiać? To powszechnie używać słowa na „k” się nie wstydzimy a śmiechu tak?. Zastanówcie się nad tym. Ile razy dzisiaj usłyszeliście słowo ogólnie uznane za wulgarne a ile razy głośny, radosny śmiech? Stawiam pudełko ptasiego mleczka, że śmiech był w mniejszości. Przedszkolanki i kabareciarze są wyłączeni z konkursu.
Dlatego każdemu, kto krzywi się na Halloween, że taki obcy, że pogański, że nie wypada, bo jutro wszystkich Świętych powiem tak. Ludzie! Opanujcie się. Cieszmy się przy każdej okazji. Śmiejmy się jak można najczęściej. Śmiech jest zaraźliwy. Częstujmy małych czarodziejów, skrzaty i gnomy cukierkami w czwartek. Niech dzieci wiedzą, że my dorośli też mamy poczucie humoru a nie tylko poczucie obowiązku. Kto wie, może nawet gdzieś znajdą się zapomniane czerwone pazury i spiczasty kapelusz. Byłoby super, gdyby nie tylko dzieci dobrze się wtedy bawiły. Rodzice! Nie przemykajcie ukradkiem. Macie prawo do radości. Co ja gadam? Mamy prawo do radości. Więcej, mamy obowiązek być szczęśliwymi. I wykorzystujmy do tego każdą okazję. Halloween jest równie dobre jak każda inna. 
Wesołego Halloween!





Pajęcze brownie
przepis wg Davida Labovitza

pół kostki masła
2 tabliczki czekolady (u mnie było pół na pół: mleczna i gorzka)
pół szklanki cukru
2 jajka
1/4 szklanki mąki
1 szklanka orzechów (włoskich, makadamia, nerkowców, brazylijskich, laskowych – wybór należy do was)
1 łyżeczka wanilii
szczypta soli

do dekoracji:
2 łyżki kremówki
pół tabliczki czekolady ciemnej

oraz:
5 kostek białej czekolady
1 łyżka kremówki

Zaczynamy od stopienia masła. Wkładam masło pokrojone na kawałki do szklanej miski a miskę stawiam na garnku z gotującą się wodą. Do miski dorzucam też połamaną czekoladę. Kiedy masło się rozpuści, zdejmuje miskę z garnka i mieszam aż cała czekolada się nie roztopi w objęciach masła. Do czekoladowego sosu dosypuję cukier. Nie musi się rozpuścić. Po wymieszaniu czekolady z cukrem, wbijam jajka i znowu mieszam. Dorzucam wanilię i sól. Przesiewam do masy mąkę i znów mieszam. Na koniec dodaję orzechy.
Blaszkę wykładam papierem do pieczenia a piec rozgrzewam do temperatury 170 stopni. Ciastem napełniam foremkę i wyrównuję wierzch mokrą łyżką. Piekę około 30 minut.
Upieczone brownie studzę a potem wycinam z nich kółka. Następnie robię polewę. Na garnku z gorącą wodą topię ciemną czekoladę z kremówką. Polewam wierzch ciastek. W drugiej miseczce tym samym sposobem rozpuszczam białą czekoladę by zrobić pajęczynę.
Schłodzoną białą czekoladą napełniam worek lub rękaw cukierniczy z małym okrągłym otworem. Wyciskam białe, spiralne kółka na polewę z ciemnej czekolady. Wykałaczką lub patykiem do szaszłyków przeciągam od środka ciastka do krawędzi, by zrobić pajęczynę. Łatwizna.
Pozostaje poczekać aż polewa na ciastkach nieco zastygnie.





Szybko i bezboleśnie zrobiłam okazjonalne ciastka. Strzygi i upiory! Nadchodźcie!

Smacznego i strasznego

sobota, 26 października 2013

Tym razem o czytaniu i czekoladowych foremkach z gorącymi bananami i jogurtem



Książki kupujemy akcyjnie. Są momenty, kiedy nie kupujemy ich przez miesiąc. I nagle jak w totalnym amoku ruszamy w internet i zamawiamy ich kartony Jak czytam Kazuo Ishiguro, to wszystko. Kiedy spodobał mi się Jonathan Carroll, to przeczytałam każdą jego książkę, która mi wpadła w ręce.
Lubię mieć zapas. Uspokaja mnie myśl, że w najbliższym czasie nie będę się martwić brakiem. Napawam oko widokiem solidnego stosu na nocnej szafce. Kiedy układam na stoliku przy łóżku książki do czytania ogarnia mnie błogi spokój. Im grubsza książka tym lepiej. Będę ją czytać dłużej. Ale tu tkwi paradoks. Im ciekawsza książka tym szybciej ją czytam i w połowie zaczynam się martwić, że „szklanka jest już w połowie wypita”. Wtedy staram się zwolnić tempo, bo uczucie kończenia dobrej lektury jest podobne do pożegnania z bliskim przyjacielem, który wyjeżdża na kraniec świata. Ogarnia mnie smutek. A jeszcze większy, kiedy uzmysłowię sobie, że już nigdy nie przeczytam jej po raz pierwszy.
To chwilowe załamanie nastroju, bo przecież w kolejce czeka następny „przyjaciel”. I póki książek jest kilka, nic nie mąci radości z czytania. Gorzej, kiedy stos przy łóżku topnieje i widmo pustego stolika zagląda mi w oczy.
Książki czytamy tradycyjnie i po nowemu. Tablet przebrnął ze mną przez mękę z panem Gray'em. Na nim czytałam też większość książek Haruki Murakami'ego. Ibooki to na razie gwarancja szybkiego zaśnięcia. Nic mnie tak dobrze nie wyłącza jak słuchawki na uszach a w nich kojący głos lektora. Żaden Marek Krajewski i mroczne zakamarki Breslau nie były w stanie utrzymać mnie na powierzchni jawy. Spałam jak dziecko.
Najbardziej lubię po prostu kartki. Nowa książka pachnie inaczej niż już otwarta. Pierwsze co robię z nową książką, to wsadzam w nią nos. Świeża farba drukarska, jeszcze sztywne kartki i ten szelest po raz pierwszy przewracanych stron. To zapowiedź tego co mnie czeka.
Jest jak zapach z kuchni jako zwiastun dobrego jedzenia.
Założę się, że też macie swoje książkowe rytuały. Napiszecie jakie?
A do dobrej strawy duchowej pasuje smaczna strawa materialna czyli:
Kruche czekoladowe ciasteczka z gorącymi bananami i jogurtem

To właściwie inna wersja moich ulubionych naleśników. Zamiast zawijać banany w placek, napełniłam nimi foremki. Wyszedł pyszny deser do kawy.



Czekoladowe tartki:
1 szklanka mąki
1 łyżka kakao
pół kostki zimnego masła
1 łyżka cukru pudru
1 żółtko
1 łyżka zimnej wody
szczypta soli

Szybciutko zagniatamy ciasto. Rozwałkowujemy je na cienki placek i wypełniamy nim formy do tarteletek. Obcinamy krawędzie, nakłuwamy ciasto widelcem i odkładamy do lodówki na godzinę. Po godzinie rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni i wyjmujemy ciastka z lodówki. Wycinamy z papieru do pieczenia kwadraty bądź krążki wielkości foremek i przykrywamy nim ciasto. Na papier sypiemy groch lub fasolę. Ten zabieg zapobiegnie zbytniemu wyrośnięciu ciasta. Wkładamy foremki z ciastem do piekarnika. Po 10 minutach usuwamy papier z obciążeniem i dopiekamy jeszcze 7-10 minut. Studzimy ciasteczka.
I to właściwie jest koniec roboty. Co zapakujemy do środka foremek zależy tylko od naszych upodobań i smaków. Kto lubi budyń, niech wleje budyń i udekoruje np. malinami. Kto woli czekoladę, ten może stopić swoją ulubioną i wlać ją do ciasteczek. Lub położyć na dnie połówkę orzecha włoskiego i wtedy nalać czekolady.
Ja lubię karmelizowane banany. I dodatek jogurtu.
Jak to zrobić?

2 banany
2 łyżki cukru
2 łyżki masła
1 łyżka rumu
oraz:
jogurt
płatki migdałowe

Na patelni rozgrzewamy i topimy masło. Sypiemy cukier. Kiedy cukier się rozpuści wrzucamy banany pokrojone w grube plastry. Delikatnie obracamy patelnią, żeby banany pokryły się sosem. Smażymy banany 3 minuty i na koniec polewamy rumem. Smażymy jeszcze minutę i zdejmujemy z ognia. Lekko studzimy.
Jeszcze ciepłymi bananami wypełniamy czekoladowe tarteletki. Na banany nakładamy solidną łyżkę jogurtu (najlepiej gęstego, greckiego) i posypujemy uprażonymi płatkami migdałowymi.




I chrupkie, i miękkie, i zimne i ciepłe. Kubki smakowe są nieco zdezorientowane ale dzięki temu odczucia mamy bardziej intensywne.




Smacznego i ciągle słonecznego, dłuższego o godzinę weekendu. Można godzinę dłużej poczytać.

piątek, 25 października 2013

Słówko o Oxfamie i zapowiedź Halloween czyli jadowicie zielona zupa



Kocham Oxfamy. Już śpieszę z wyjaśnieniami. Oxfamy to takie angielskie second handy. Mówiąc w dużym skrócie. Oxfam to potężna firma zajmująca się działalnością charytatywną. Buduje szkoły, sadzi drzewa, zakłada stada kóz, kopie studnie, dokształca, motywuje, mobilizuje. Dla kogo to robi? Dla tych, którzy tego potrzebują. Ich celem jest walka z biedą i nierównością. Czyli sklepy to nie tylko second handy ale też charity shops.
Sieć sklepów z towarami z „drugiej ręki” można znaleźć na większości ulic.
Najpierw zaglądałam do nich z ciekawością, potem dopiero zostałam uświadomiona jaki im cel przyświeca. Masz książki, które już znasz na pamięć? Oddajesz do Oxfamu. Została ci bransoletka po cioci? Zanosisz do Oxfamu. Tata zostawił ci płyty Elvisa? Przyjmą je w Oxfamie.
Ilość ludzi odwiedzająca te sklepy jest ogromna. A pieniądze ze sprzedaży pomagają komuś uzdatnić wodę do picia lub kupić podręcznik. Dzięki Oxfamowi kupiłam kozę i zasadziłam drzewo w Afryce. Niby nic wielkiego ale mały krok jest początkiem marszu. Teraz, za każdym razem, mając okazję, ruszam na przeszukiwanie Oxfamów. Półki z książkami powodują, że trzeba mnie siłą wyciągać ze sklepu. Każda jest inna a niektóre to perełki.
Ciekawe jak przyjąłby się ten pomysł w Polsce? Nasza Polska Akcja Humanitarna współpracuje z Oxfamem, ale do otworzenia sieci charity shops jeszcze daleko. No, ale my jesteśmy dopiero dojrzewającą demokracją. Wszystko przed nami.
Zupa, którą wam chciałam dziś pokazać, też ma swoje źródło w Oxfamie. W którejś z kolei księgarni (bo bywają sklepy tylko z książkami), w czasach, kiedy nie pisałam jeszcze bloga zrobiłam zdjęcie telefonem. Na zdjęciu była zabójczo zielona zupa. Z przepisu pamiętałam tylko szpinak, konieczność jego zmiksowania i zielone curry. Od jakiegoś czasu próbowałam przywołać z pamięci przepis, ale skleroza mnie pokonała. Zrobiłam więc swój zielony eksperyment.
Czas sprzyja nietuzinkowym przepisom, bo przecież Halloween blisko. Może podacie ją komuś na „upiorną” kolację?


Niesamowita zielona zupa z małżami

3 szklanki szpinaku
1 puszka mleczka kokosowego
1 łyżka zielonego curry
2 łyżki zielonej kolendry
1 łyżka pokrojonego imbiru
1 szklanka bulionu
1 szklanka różyczek brokuła
1 zielona papryka
1 cukinia
3 łyżki zielonej cebulki
1 szklanka małży
skórka z limonki
gałązka bazylii
sól

Do miksera wlewamy mleczko kokosowe, dodajemy pastę curry, liście szpinaku i kolendry. Miksujemy na gładką zieloną masę. W garnku zagotowujemy bulion i wrzucamy do niego najpierw pokrojoną w grube kawałki paprykę a po trzech minutach drobne różyczki brokuła i kostki cukinii. Gotujemy trzy minuty. Odlewamy nieco bulionu (zostawiamy szklankę plus warzywa). Następnie wlewamy do niego zieloną mieszankę, dosypując startą skórkę z limonki. Mieszamy, zagotowujemy i doprawiamy solą lub sosem sojowym.
Nie wiem jak to się dzieje (pewnie braki z chemii wychodzą), ale po zagotowaniu zupa nabiera takiego koloru, że mam wrażenie, że zaświeciłaby w ciemności.
Do jeszcze gotującej się zupy dorzucamy małże i po minucie wyłączmy ogień. Na koniec dorzucamy pokrojoną zieloną cebulkę oraz porwane liście bazylii i uśmiechamy się na widok tak nieziemskiego koloru. Pyszna zupa, bomba witamin no i ten wygląd.
Żadna czarownica nie powstydziłaby się takiego dania.





Smacznego  

środa, 23 października 2013

Trzeźwe spojrzenie i bulgur z opiekanymi gruszkami i serem halloumi




Świadomość faktu, że by się nie uciekło jest przytłaczająca. Zanim stanę pewnie na nogi (choć słowo „pewnie” użyte jest tu zdecydowanie na wyrost), musi upłynąć dłuższa chwila. Znalezienie balansu pomiędzy piętą i krawędzią stopy trwa zazwyczaj dłuższą chwilę.
Potem i tak nie wiadomo czy zaboli z prawej czy z lewej strony.
Jak długo nic nas nie boli, tak długo nie zdajemy sobie sprawy ze swojej fizyczności. Pierwsza zadyszka po dogonieniu autobusu bądź sforsowaniu 5 piętra powinna być odebrana jako ostrzeżenie. Dobrze już było. Teraz będzie tylko trudniej. Autobus będzie coraz częściej uciekał a piąte piętro zaczniemy zdobywać windą. Na razie będziemy się tłumaczyć brakiem czasu i osłabieniem np. wiosennym ale to tylko mydlenie oczu.
Ci, którzy od kołyski dbają o swoją sprawność fizyczną prychną z pogardą na tych co sapią. Ci usportowieni są przecież lepsi, zdrowsi, jędrniejsi. Akurat! Wszyscy słyszeliśmy o kimś, kto zna kogoś, kto ma znajomego, któremu przy okazji uprawiania sportu coś odpadło lub się popsuło.
Ale uprawianie sportu (nie mam tu na myśli jakichś nieludzkich wysiłków) ma jedną dobrą stronę. Głaszcze wyrzuty sumienia i sprawia, że czujemy się lepsi od nieruchliwej strony ludzkości.
Ja jednak wiem swoje. Tak samo działa na tych usportowionych grawitacja i tak samo bolą ich kolana.
Fachowcy próbują z mojej smutnej stopy uczynić wesołą stopę. Coś tam przez nią przepuszczają, w czymś ją moczą i traktują prądem. I widzę, że nie tylko moje nieusportowienie przywiodło mnie do tego gabinetu tortur. Obok zagorzały rowerzysta walczy z bolącym kolanem. W drzwiach mijam się z ofiarą parkowych przebieżek. Tak, tak, sport to zdrowie... a potem tylko rehabilitacja.

Bulgur to zdrowie i nie grozi żadną kontuzją. Kto nie wierzy, niech poszuka u wujka Googl'a.



Bulgur z opiekanymi gruszkami i halloumi

1 szklanka ugotowanego bulguru
1 cebula
1 ząbek czosnku
1 cukinia
2 suszone pomidory w oliwie
3 liście mięty
1 łyżka posiekanej pietruszki
ćwierć łyżeczki mielonej kolendry
sól pieprz do smaku
2 łyżki oliwy
1 łyżeczka soku z cytryny
otarta skórka z cytryny

dodatkowo:
1 gruszka
dwa plastry haollumi

Na patelni z rozgrzaną oliwą smażymy pokrojoną w kostkę cebulę i czosnek. Cukinię kroimy w kostkę i dorzucamy do cebuli i czosnku. Smażymy minutę i dodajemy bulgur. Mieszamy i zdejmujemy z pieca. Liście mięty drobno siekamy i wsypujemy razem z pietruszką do bulguru.
Dodajemy kolendrę, suszone, pokrojone pomidory sok i skórkę z cytryny i mieszamy.
Na patelni z łyżką oliwy kładziemy ćwiartki gruszki i opiekamy je po minucie z każdej strony. Na tej samej patelni krótko obsmażamy ser. Na środku talerza kładziemy porcję bulguru a obok gruszki i halloumi.
To moje drugie podejście do tej kaszy. Kiedyś przeżyłam zauroczenie kuskusem. Dziś moim faworytem jest bulgur.
Jestem pewna, że jeszcze nie raz się pojawi, ale uważam, że jest tego wart.




Zdrowia, słońca i smacznego


poniedziałek, 21 października 2013

Jak znalazłam oko i ugotowałam makaron z kalmarami



Znalazłam dzisiaj oko. Niebieskie. Ledwo człowiek do miasta przyjedzie a już go przygody spotykają. Na mojej wsi mogłam ewentualnie muchomora znaleźć lub butelkę po piwie w trawie. Najbardziej podniecające było gniazdo leśnych pszczół.
Gdyby się dobrze zastanowić, to znalezienie oka nie powinno dziwić. Skoro taki Kyle MacLachlan znalazł ucho, to czy oko jest gorsze?
Ucho w trawie wymyślił David Lynch (kto nie widział niech koniecznie obejrzy Blue Velvet) ale oko wśród liści to już patent polski.
Zamiast zbierać kasztany i żołędzie ja schyliłam się dzisiaj po oko. Chyba Halloween się zbliża, bo zaczynają się pojawiać makabryczne elementy przyrody.
Nic się nie martwcie, to znalezisko nie zaprowadziło mnie na komisariat. Żadna władza nie zainteresowałby się moim odkryciem. Oko okazało się szklanym paciorkiem. Co wcale nie umniejszyło jego osobliwości. Bo, przecież mogłam znaleźć na przykład dwa złote, albo kapsel czy srebrny kolczyk. A mnie się trafiło oko. Czy to jakaś wróżba? Na wszelki wypadek baczniej się rozglądałam przechodząc przez ulicę.
Zabrałam oko do domu i pod jego czujnym wzrokiem gotowałam dziś makaron z kalmarami i łososiem.
Brak pomysłów skutkuje zawsze jakimś pomysłem. Oszołomiona miastem i tym co można znaleźć w trawie dokonałam przeglądu zapasów i wyszło mi danie rybno-makaronowe.



Czarny makaron z kalmarem i łososiem

czarny makaron (zupełnie spokojnie możecie użyć jakiegoś innego)
2 tuby kalmarów
20 dkg świeżego fileta z łososia
200 ml kremówki
1 ząbek czosnku
1 mała cebulka
2 liście laurowe
otarta skórka z jednej cytryny
kilka gałązek świeżego tymianku
sól
pieprz

Kalmary mogą być mrożone. Wkładamy je do garnka z wodą i zagotowujemy. Dodajemy ćwierć łyżeczki soli i liść laurowy. Gotujemy godzinę do momentu aż są miękkie jak masełko. Łososia skrapiamy sokiem z cytryny i delikatnie solimy. Odstawiamy na pół godziny. Potem smażymy z obu stron po jednej minucie. Rozgrzewamy piekarnik i dopiekamy łososia w piekarniku w 180 stopniach przez 15 minut. Upieczonego łososia przykrywamy folią i zostawiamy w wyłączonym piekarniku.
Czosnek i cebulę obieramy i kroimy w kosteczkę. Rozgrzewamy oliwę i smażymy je dwie minuty. Nie spuszczajcie ich z oka.
Ugotowane kalmary wyjmujemy z wywaru i kroimy w cienkie plasterki. Dorzucamy je do podsmażonych cebuli i czosnku. Wywar z kalmarów odparowujmy do objętości około pół szklanki.
Wlewamy odparowany wywar do rondelka z cebulą, czosnkiem i kalmarami. Dodajemy kremówkę i zagotowujemy. Dodajemy do smaku soli i pieprzu oraz startą skórkę z cytryny.
Ostatni etap to ugotowanie makaronu. Daruję sobie opisywanie jak to zrobić, ponieważ na każdym opakowaniu znajdziecie instrukcję.
Załóżmy, że makaron jest ugotowany. Odsączamy go na sicie i wsypujemy do garnka z sosem. Mieszamy, doprawiamy (jeśli trzeba) i wykładamy porcje na talerze.
Czas na czekającego w kolejce łososia. Łamiemy go na kawałki i kładziemy na makaronie. Możemy delikatnie zamieszać danie, żeby ryba też pokryła się sosem. Potem jeszcze sypiemy świeży tymianek i świeżo zmielony pieprz i możemy sycić oczy widokiem.

Nie wiem dlaczego kalmary cieszą się taką niepewną sławą. Kiedy znudzicie się nieśmiertelnymi kalmarami smażonymi w mące, cieście, okruchach, spróbujcie je pogotować nieco dłużej. Poeksperymentowałam ostatnio z porami i kalmarami. Też wyszło tak, że oczom nie wierzyliśmy. Teraz rzucę okiem na deser.





Smacznego

piątek, 18 października 2013

Co łaskocze w zęby i orzechowe blondies z karmelowym kremem



Podobno od jutra ma być lepiej. Nie żebym narzekała, ale fajnie będzie porzucić rękawiczki i czapkę. Parasol też z przyjemnością zostawię w kącie.
Jakieś odwrócenie meteorologiczne nastąpiło. Całe lato przez pięć dni tygodnia była piękna pogoda, a gdy zbliżał się piątek, nadciągały chmury deszczowe.
Teraz jest odwrotnie. Deszcz przez cały tydzień a weekend zapowiada się ciepło i słonecznie. Czyli moje ostateczne pożegnanie z lasem nie będzie mokre.
Ogniska się palą a ilość liści nie ulega zmianie. Są i są. Reszta, która nie wylądowała w ogniu posłuży jako kołderka dla róż.
Wiewiórki jak co roku posprzątały orzechy laskowe co zazwyczaj bywa kwestią jednej nocy. Wieczorem jeszcze wiszą a rano ani śladu. Ale w wyścigu do owoców i orzechów, wszyscy są szybsi ode mnie i szpaki, i sójki, i wiewióry i cała skrzydlata i futerkowa reszta.
Dobrze, że udaje mi się przypilnować orzechów włoskich. Wiecie, że orzechy włoskie nie pochodzą z Włoch? Powinny się nazywać wołoskie (albo rumuńskie) bo zostały przewiezione z wołoszczyzny. Całe życie się człowiek uczy. Ja myślałam, że Wołoszczyzna dała nam przede wszystkim wampiry.
Orzechy włoskie są silnie uczulające, dość tłuste i łaskoczą w zęby. Nie każdemu jest dane cieszyć się ich smakiem. Tym, niestety, współczuję. W połączeniu z karmelem są lepsze od każdego cukierka.
Sezon leśny pożegnam ciastem bardzo orzechowym i bardzo karmelowym.
Midnightcookie, to nie jest ciasto dla ciebie. Tym, którzy nie są z orzechami na bakier mogę je polecić z czystym sumieniem.





Blondies z kremem fistaszkowym i kamelizowanymi orzechami

ciasto:

1,5 tabliczki białej czekolady
pół kostki masła
2 jajka
2 łyżki cukru
3/4 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta soli

W garnuszku topimy masło. Zdejmujemy garnuszek z ognia i wrzucamy do masła połamaną czekoladę. Mieszamy aż cała się rozpuści i studzimy.
Ubijamy jajka z cukrem i szczyptą soli. Do ubitych jajek wlewamy czekoladę i chwilę ubijamy całość.
Mieszamy ze sobą mąkę i proszek. Przesiewamy przez sito i dodajemy do mieszanki czekoladowo jajecznej. Mieszamy do połączenia się składników.
Okrągłą foremkę wykładamy papierem do pieczenia (tylko dno) i wlewamy ciasto. Wkładamy na 40 minut do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni.
Wystudzone ciasto kroimy na dwie części (najpierw odkrójcie krawędź, która urosła na brzegach; jest świetna i można ją schrupać na stojąco, miksując krem).

krem karmelowo fistaszkowy:

pół szklanki kajmaku
pół kostki miękkiego masła
3 łyżki masła orzechowego.

Wszystko razem miksujemy na krem i wykładamy na dolny krążek ciasta. Przykrywamy drugim krążkiem i odkładamy do lodówki.

Przygotowujemy polewę karmelową z orzechami.

1 szklanka orzechów włoskich
3 łyżki masła
pół szklanki cukru
100 ml szklanki kremówki

Zaczynamy od obrania orzechów. Kiedy pozbędziemy się łupinek, wykładamy orzechy na wyłożoną papierem blaszkę i pieczemy 10 minut w piekarniku rozgrzanym do 200 stopni. W połowie pieczenia, mieszamy orzechy. Wyjmujemy orzechy i przykrywamy folią aluminiową. Kiedy się wystudzą będzie można złuszczyć z nich skórkę, trąc orzechy między dłońmi.
Robimy karmel.
Do rondla wlewamy wodę i sypiemy cukier. Zagotowujemy i nie mieszając czekamy aż zawartość nabierze złotego koloru. Wtedy wrzucamy do karmelu masło i wlewamy śmietanę. W tym momencie możemy już użyć sprzętu kuchennego do mieszania. Robimy to ostrożnie, bo mieszanka bulgocze z wielkim entuzjazmem. Kiedy masło się rozpuści wyłączamy ogień i wrzucamy orzechy.
Po dwóch, trzech minutach wlewamy orzechowy karmel na ciasto. Nie czekajmy dłużej, bo wszystko zastygnie i zamiast rozsmarować masę na cieście, będziecie musieli ją kroić nożem.



Wyszło pyszne ciasto. Chrupiące, orzechowe. Bardzo słodkie. Dla mnie bardziej jak batonik niż ciasto. Ale dla łasuchów idealne.




Smacznego

środa, 16 października 2013

Życie wewnętrzne komina i zupa kokosowo limonkowa



„życie jest formą istnienia białka, ale w kominie czasem coś załka”

Co można znaleźć w kominie? Ha, wydawałoby się, że odpowiedź jest jedna: sadzę.
Zakładam, oczywiście, że macie komin. Tym, którzy na co dzień grzeją się ciepłem kaloryferów, wyjaśniam, że dawniej ludzie używali pieców. Miały one na górze blachę, z przodu drzwiczki, po bokach kafle a w środku komin. Ten prowadził z pieca na dach (zazwyczaj). Do używania pieca potrzebne było drewno lub węgiel (apage Satanas w dobie walki z dwutlenkiem węgla) oraz kominiarz. Kominiarz sprawdzał co jakiś czas czy komin się nie zatkał. Zatkanie komina groziło wybuchem. Piec był gwarancją ciepła i gorącej strawy. Przez dużą część roku był ulubionym miejscem kotów i zmarzluchów.
Piec używany i regularnie odwiedzany przez kominiarza był przedmiotem bezpiecznym i mało kłopotliwym. Co prawda czasem się buntował i zamiast dmuchać dymem w górę, buchał po całej kuchni, ale przeciąg doskonale dawał sobie radę z tymi kaprysami.
Czasem w kominie coś załkało, zagwizdało.
Gotowanie na nim wymagało pewnej wprawy. Nie zawsze udawało się rozgrzać go do pożądanej temperatury (zapomnijcie o smażeniu frytek) a szybkie schłodzenie go nie wchodziło w grę. Za to placki ziemniaczane smażone na blasze były ósmym cudem świata. Rosół, pyrkający cały dzień na malutkim peryferyjnym ogniu nie miał sobie równych.

Przede mną jesienno zimowe miesiące pod znakiem kaloryfera.
Zanim jednak pożegnam się z zapachem drewna i kapryśnym kominem mogę wam ugotować błyskawiczną zupę kokosowo limonkową.
A gdzie odpowiedź na pierwsze pytanie? Hm... Po zastanowieniu się, doszłam do wniosku, że na odpowiedź musicie poczekać do bardziej sprzyjających okoliczności. Myślę, że Halloween jest idealnym momentem, żeby spełnić obietnicę.



Na razie musi wystarczyć zupa kokosowo limonkowa

1 puszka mleczka kokosowego
2 szklanki bulionu
1 łyżka pokrojonego imbiru
1 ząbek czosnku
1 liść laurowy
1 mała papryczka chilli
pół paczki warzywnej mieszanki chińskiej
szklanka ugotowanego ryżu
2 łyżeczki sosu sojowego jasnego
pół łyżeczki kolendry
otarta skórka z limonki
sok z limonki
2 łyżeczki oleju

Na rozgrzanym oleju smażymy pokrojony drobno imbir, czosnek i chilli. Smażymy minutę i dorzucamy liść laurowy i mieloną kolendrę. Dolewamy bulion i gotujemy na małym ogniu 10 minut. Dodajemy mleczko kokosowe i zagotowujemy. Wrzucamy mieszankę warzywną (nie rozmrażamy) i gotujemy 2 minuty. Wlewamy sos sojowy, sok z limonki i skórkę z limonki. Mieszamy i zdejmujemy z ognia.
Na talerz nakładamy porcję ryżu i wlewamy zupę. Posypujemy kolendrą.




Smacznego

niedziela, 13 października 2013

Sałatka z dynią i bulgurem czyli czas minął




Powoli trzeba pakować gary, talerze i mojego kuchennego pomocnika i pogodzić się z nieuchronnym powrotem do cywilizacji. Zostałam tu sama i cisza wokół jest nieprawdopodobna. Liści na jesionach już nie uświadczysz a to prowadzi do prostego wniosku, że skoro nie ma ich w górze, to znaczy, że są na dole. Zamiast zielonej trawy, złoty dywan. Trawnik to ciągła robota. Najpierw regularnie kosisz trawę, potem bezustannie grabisz liście. Ognisko jakie rozpaliliśmy mogło być widziane przez zabłąkanych Indian. Słup białego dymu przywabił zwiad samolotowy. Chyba ktoś się obawiał ogniowej apokalipsy. A to tylko niewinne liście.
Miejscami łyso, miejscami kolorowo. Taki jest las. Czasami aż szkoda, że za tydzień, dwa po tych cyrkowych kolorach zostaną tylko zdjęcia.
Szkoda mi światła na tarasie. Robienie zdjęć nie wymagało żadnych zabiegów. Piękne światło dnia zastępowało rekwizyty, tła, i obrusy. Odkryłam w drewutni starą furtkę i okazało się, że ona jest najlepszym i najbardziej fotogenicznym stołem.
Po powrocie do miasta znów będę latać z talerzami i szukać odpowiedniego, dobrze oświetlonego miejsca.
Dziś wykorzystałam jeszcze i słońce, i taras, i to co urosło w okolicy.


Sałatka z dynią i bulgurem:

dynia hokkaido
1 szklanka bulguru
2 ząbki czosnku
1 cebula
1 bakłażan
pół łyżeczki kuminu
1 szklanka sosu pomidorowego (lub pomidorów pelatti)
1 łyżeczka przecieru pomidorowego
2 szklanki bulionu (do ugotowania kaszy bulgur)
kolendra lub pietruszka
sól do smaku
rukola

przyprawy do posmarowania dyni:

pół łyżeczki garam masala,
pół łyżeczki kuminu,
3 łyżki oliwy,
pół łyżeczki soli

sos:

2 łyżki soku z pomarańczy
pół łyżeczki otartej skórki z pomarańczy
6 łyżek oliwy
pół łyżeczki soli
szczypta kminu rzymskiego
ćwierć łyżeczki garam masala
szczypta pieprzu

Dynię kroimy na plastry grubości 1 cm (krojenie dyni nie jest łatwe, ale doskonale radzi sobie z krojeniem niedużej dyni krajalnica do chleba). Wyjmujemy pestki. Smarujemy plastry mieszanką przypraw i kładziemy na blasze. Pieczemy w piekarniku w 180 stopniach przez 20 minut.
W czasie kiedy dynia się piecze gotujemy bulgur. Zalewamy go 2 szklankami wrzącego bulionu lub wody i gotujemy 10 minut. Na osobnej patelni rozgrzewamy oliwę i smażymy czosnek i cebulę. Potem dodajemy pokrojonego w kostkę bakłażana. Mieszamy i smażymy 5 minut. Dodajemy sos pomidorowy, sól, pieprz i kumin. Mieszamy i robimy próbę organoleptyczną. Dosypujemy posiekaną pietruszkę lub kolendrę.
W misce łączymy ugotowany bulgur z warzywami.
Upieczone krążki dyni kładziemy na liściach rukoli. Środek dyni wypełniamy mieszanką bulguru i warzyw. Polewamy sosem i podajemy.



Kaszy po ugotowaniu okazało się dużo więcej niż było mi potrzebne do sałatki. Jutro MMŻ dostanie ją na lunch. Sprawdziłam, że na zimno też smakuje bardzo dobrze, nawet bez dyni.


Smacznego i spokojnego niedzielnego wieczoru

piątek, 11 października 2013

Rezerwacja na cmentarzu i dwie konfitury: jeżynowa i dyniowa




Wizyty na cmentarzu są pouczające. Lubię tutaj przychodzić ponieważ nigdzie w mieście nie jest tak spokojnie. Kawałek cichej ziemi w środku miejskiego ula. Odwiedzam Dziadków i przy okazji ładuję akumulatory. Nie mam żadnych skłonności do makabry. Nie sypiam w trumnie i nie maluję paznokci na czarno.
Po prostu cmentarna atmosfera mnie uspokaja. Lubię przejść się alejkami i poczytać napisy na nagrobkach. Wiele można się dowiedzieć .
Będąc w obcym miejscu zazwyczaj odwiedzam kościół. Jego historia wiele mówi o okolicy i jej mieszkańcach. I obowiązkowo zaliczam cmentarz. Wiecie, że z wizyty na cmentarzu można odczytać polityczne preferencje mieszkańców. Nie cmentarza, ale miasteczka, wioski, osady, dzielnicy. Pomniczki, pomniki, obeliski stawiane z okazji różnych ważnych wydarzeń czy ku pamięci dają do myślenia.
Niektóre odkrycia wprawiają mnie w pewną zadumę (na przykład błędy ortograficzne) a niektóre szczerze rozśmieszają. Popatrzcie.



Generalnie cmentarze są jak ludzie. Tu też liczy się miejsce w szeregu i to, co masz nas sobie: skromną płytę czy barokowy nagrobek. Tu też obowiązują mody nie tylko na kolor kamienia ale na rodzaj wiechcia w wazonie.
Droga prowadząca na "mój" cmentarz jest obrośnięta jeżynami. Czyli wyprawa na jeżyny jest połączona z wycieczką w przeszłość. Takie połączenie przyjemnego z pożytecznym. Zbieram te jeżyny i myślę nad....i tu się rozczarujecie. Nie „memento mori” zajmuje moją głowę. Tam po drugiej stronie muru panuje niczym nie zmącony spokój. Ale też absolutny brak jakichkolwiek możliwości.
Ja odpłynęłam w kierunku na wskroś materialnym. Kombinuję z czym pożenić jeżyny. Same w sobie są smakowo neutralne. Jedna łyżka malin na garnek jeżyn powoduje, że konfitura nabiera malinowego wyrazu. Jedna brzoskwinia zmienia konfiturę jeżynową w konfiturę brzoskwiniową w kolorze jeżynowym.
Słabą siłę przebicia mają jeżyny. Najlepsze są na surowo. A wino z nich jest absolutną rewelacją.
Ale w tym roku jest ich takie mnóstwo, że nie można wybrzydzać. Zawsze mogę czymś te jeżyny podrasować.
Robimy konfiturę?


konfitura jeżynowa z dodatkiem likieru porzeczkowego

1 kilogram jeżyn
75 g cukru
sok z jednej cytryny
2 kieliszki (1/3 szklanki) cassis czyli likieru porzeczkowego

Obrane jeżyny wrzucamy do garnka o nieprzywierającym dnie. Sypiemy cukier i wlewamy sok z cytryny. Mieszamy i zostawiamy aż jeżyny nie puszczą soku. Stawiamy garnek na nieduży ogień i gotujemy je 15 minut często mieszając.
Ja jestem zwolenniczką smażenia konfitur w dwóch, trzech etapach. Smażę je przez kolejne dwa dni po 15 minut.
W przypadku jeżyn okazało się, że po pół godzinie smażenia, konfitura była gotowa. Jej gęstość była idealna, więc nie zostało mi nic innego, tylko dodać do niej likieru, zamieszać i na gorąco zapakować do słoików. Potem mocno zakręcić i postawić słoiki na głowie a właściwie na nakrętce.


Aby temat konfitur zamknąć opowiem wam jeszcze o niesamowitej konfiturze z dyni i brzoskwiń. To moja pierwsza konfitura dyniowa. Tak mi się podoba jej kolor, że na pewno w przyszłości jeszcze pokombinuję z dynią. Każdy dodatek do niej sprawia niespodziankę czy to brzoskwinia, czy wanilia, czy cynamon, czy marchewka. Ta ostatnia wydaje mi się najbardziej niesamowita. Wszystko przede mną. Na razie smażę dynię z brzoskwinią.



konfitura brzoskwiniowo dyniowa z wanilią

1 kilogram dyni
pół szklanki wody
4 brzoskwinie
75 dkg cukru
1 łyżeczka esencji waniliowej (niekoniecznie)

Obieramy dynię i po usunięciu pestek, kroimy ją na kawałki. Kładziemy ją do rondla i wlewamy pół szklanki wody. Kiedy się zagotuje, wsypujemy cukier. Gotujemy dynie na niewielkim ogniu aż zmięknie. Wtedy dodajemy brzoskwinie obrane ze skórki i pokrojone w ćwiartki. Smażymy dynię z brzoskwinią jak konfiturę jeżynową. W tym przypadku potrwa to dłużej. Moja smażyła się dwa dni.
Na koniec, po zdjęciu konfitury z ognia dodajemy wanilię. Na gorąco zamykamy w słoikach i odwracamy do góry dnem.
Już sobie wyobrażam placek z taką konfiturą i kremem waniliowym.




Smacznego i pysznego smażenia

środa, 9 października 2013

Wyrafinowany kicz i pieczone jabłka



Taka jesień jak dzisiaj jest równie piękna na wsi jak i w mieście. Przeszłam dziś po raz pierwszy od kwietnia przez pobliski park i po raz kolejny zachwycił mnie kolorami i światłem.
Stoją w nim ogromne buki i dęby a pod nimi szaleją wiewiórki. Oczywiście wtedy, kiedy drzewa nie są obsikiwane przez kudłate stwory.
Poznałam ten park nieco przymusowo w zeszłym roku i chyba na zawsze będzie mi się kojarzył z jesienią.
Nawet stanie na światłach w centrum miasta było przyjemne. Słońce świeciło, ktoś do mnie pomachał z sąsiedniego auta. Zanim mu odmachałam, zapaliło się zielone. Ciekawe co wzbudziło taką sympatię? Ja czy może samochodzik?
A potem było tylko piękniej. Wyjazd za miasto był jak otwarcie bloku z dziecięcymi rysunkami. Przyroda używa kolorów na granicy kiczu.
Czy ja niedawno przypadkiem nie narzekałam, że nie lubię jesieni?
Nie wierzcie kobiecie. Kobieta to hormony, nastroje i widzimisię. Pod słowem „kobieta” mam na myśli siebie. Niech nikt nie poczuje się urażony.
Dzisiaj wszystko jest odpowiednie, zsynchronizowane. Pogoda, słońce, mój nastrój i optymistyczne prognozy na przyszłość. Dziś jest pięknie.
Brzmi nieco entuzjastycznie? No cóż.. zawsze można o to obwinić hormony.
Jako dodatek do takiego lukrowanego obrazka dziś będzie owoc idealny, kwintesencja jesieni. Jabłko. Kto jest innego zdania też ma rację. Dziś jestem ugodowa.


Proponuję deser najprostszy: pieczone jabłko. Moje młodsze Dziecko niedawno orzekło, że nie wiedziało, że jabłko można upiec. Czy ja czegoś nie zaniedbałam? Jak można przeżyć dzieciństwo i nie jeść pieczonych jabłek?
Czas to nadrobić.


Pieczone jabłko z orzechami i rodzynkami

2 jabłka
1 łyżka orzechów włoskich
1 łyżka rodzynków
2 łyżki miodu
Szczypta cynamonu

Z jabłek wydrążamy środek z pestkami. W miseczce mieszamy rodzynki i połamane orzechy. Dodajemy cynamon. Mieszamy. Mieszanką napełniamy środek jabłek.
Wstawiamy jabłka na blaszkę lub do ramekinów i wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 190 stopni. Pieczemy jabłka około pół godziny. Na pięć minut przed końcem pieczenia, na górę farszu dajemy do łyżce miodu.
Upieczone jabłka najlepiej smakują kiedy nieco przestygną. Ja lubię podjadać je z łyżką jogurtu.




W taki dzień jak dzisiaj, nic więcej nie jest mi na deser potrzebne.

Smacznego