sobota, 29 marca 2014

Podnoszenie na duchu i tiramisu malinowe
























Wszyscy mamy niezawodne sposoby na zły humor. No, może nie wszyscy. Pomijam tych, którzy lubią mieć zły humor. Ostatnio mam wrażenie, że zły humor jest jak wiosenny spadek odporności. Trafia się prawie każdemu. Ci bardziej odporni muszą się pilnować i zażywać zwiększone ilości „utrzymywaczy w dobrym nastroju”, bo zaraźliwość złym humorem jest niezwykle wysoka.
Dobrze robi na takie przypadki słońce, miłe towarzystwo, kubek ulubionej herbaty czy sesja terapeutyczna z udziałem psa lub kota.
Całkiem dobrym, choć może nieco kontrowersyjnym lekiem jest zjedzenie czegoś pysznego. Czegoś zupełnie nieprzydatnego, może nawet niezdrowego lub (o zgrozo!) tuczącego.
Jak każdy lek, ten również, dozowany jest rzadko i w ilościach nie hurtowych. A jeśli spełnia swoją rolę, to warto od czasu do czasu zaszaleć i zaaplikować sobie kulinarne „podniesienie na duchu”.
Dziś pierwsza myśl o włoskim deserze to tiramisu. Jestem pewna, że większość zapytanych wskazała by ten deser.
Ciekawe co odpowiadali na to pytanie w latach 50-tych? Od pani Tessy Capponi Borawskiej dowiedziałam się, że tiramisu wymyślono w latach 60-tych ubiegłego wieku! To dopiero niespodzianka.
W polskich restauracjach tiramisu jest najczęściej spotykanym nie polskim deserem. To dopiero ciekawostka. Zagarnęliśmy go bez jakichkolwiek oporów.
Jego wariantów jest tyle ilu twórców. Z jajkami i bez jajek, z bitą śmietaną i bez niej. Z dodatkiem irlandzkich likierów i samej czekolady. No i owocowe. Nie wiem czy tę wersję można jeszcze nazywać tiramisu, ale skoro są biszkopty i jest mascarpone, to nic innego mi do głowy nie przychodzi.
Robiona ostatnio frużelina malinowa czeka w lodówce i mogę spokojnie wziąć się do układania warstw.




Malinowe tiramisu

opakowanie długich biszkoptów
250 g mascarpone
3 jajka
4 łyżki cukru
2 szklanki frużeliny malinowe
maliny
likier malinowy do nasączenia biszkoptów
gorzka czekolada do posypania

Najwygodniej jest zrobić tiramisu w foremce wyłożonej folią spożywczą. Potem nie ma problemu z ładnym wyjęciem go i podzieleniem na porcje. Mnie przyświecało wyjadanie tiramisu łyżką z wspólnej miski z MMŻ, więc nie szukajcie ładnych zdjęć. Miska na razie się chłodzi i krojenie deseru na razie wchodzi w rachubę.

Jeżeli macie już przygotowaną formę, to możemy zacząć. Białka oddzielamy od żółtek. Pamiętajcie o dokładnym umyciu jajek, bo będziemy używać ich na surowo. Ubijamy białka na sztywno. Żółtka ubijamy osobno z cukrem Potem dodajemy do ubijanych żółtek po łyżce mascarpone. Na koniec delikatnie mieszamy masę serową z ubitymi białkami.
Biszkopty układamy w formie lub misce i skrapiamy likierem malinowym. Na nie wykładamy 1 szklankę frużeliny malinowej. Na nią wlewamy masę serową. Kolejna warstwa jest powtórką pierwszej czyli biszkopty, likier, frużelina, mascarpone. Górę posypujemy kakao, startą czekoladą lub płatkami czekoladowymi. Przykrywamy miskę dokładnie folią i wstawiamy na kilkanaście godzin do lodówki.

Jeżeli wizja rozpaćkanego deseru nie wchodzi w rachubę lub lubicie mieć jasno wyznaczone granice, zróbcie ten deser w pojedynczych naczyniach: kokilkach, salaterkach, kieliszkach czy miseczkach. Wtedy możecie mieć pewność, ze każdy dostanie identyczną porcję i nie będziecie liczyć ile łyżek zjadł wasz ukochany, siostra, czy kuzyn.

























Smacznego i dużo zabawy przy stole

czwartek, 27 marca 2014

Wandal w sadzie i frużelina malinowa























Jakieś element przestępczy zamieszkał w moim sadzie. Powiesiłam rok temu piękną budkę dla ptaków. Wyglądała jak marzenie. Miała nawet balkonik i pelargonie w oknach. Bardzo byłam ciekawa, czy ktoś weźmie ją w posiadanie. Dookoła mamy zatrzęsienie różnych gwiżdżących, kląskających, kwilących i szczebioczących. Wydawało się kwestią czasu jej zasiedlenie. Nie zaglądałam do budki, żeby nie przestraszyć ewentualnych osiedleńców.
Kiedy w tym roku poszłam sprawdzić jak się sprawy mają z naszym ekskluzywnym domkiem do wynajęcia, o mało nie padłam z wrażenia.
Koty to dranie, wiem. Ale żeby ptaki doprowadziły mój słodki domek do takiego stanu? Jakieś menele w nim zamieszkały. Nie dość, że urwały balkoniki, to gdzieś zniknęły pelargonie. Daszek nad wejściem urwany a drzwi ledwo się trzymają. Czy ten domek brał udział jakichś mafijnych porachunkach? Czy w takich warunkach ktoś wychowywał potomstwo? A może to potomstwo urządziło ptasią imprezkę?
Co ja będę opowiadać. Zobaczcie sami.



















I jak tu wspierać wzrost ptasiej populacji?
Następne domki, które zawieszę będą miały tylko ściany, dach i dziurkę. Estetykę zostawię przy robieniu tortów.

Na pocieszenie na skraju sadu znalazłam taki obrazek.



















Co prawda sarny skutecznie obgryzają korę z młodych drzewek w sadzie ale są tak urocze z tymi białymi tyłeczkami, że trudno się na nie złościć.
Na razie są szare jak cała okolica. Zobaczycie, że za miesiąc nabiorą rudego koloru.

Po tych przyrodniczych dygresjach czas na obiecaną frużelinę. Wydawało mi się, że gdzieś wcześniej, przy okazji jakiejś letniej tarty, już frużelina wystąpiła.
Jeżeli nie, to teraz to nadrabiam.
Frużelina to trochę dżem, trochę galaretka. Jej zapasik w słoiku rozwiązuje wiele problemów z wypełnieniem ciasta.
Każdy rodzaj owocu nadaje się do zmienienia go w frużelinę. Czy to świeży, czy mrożony.
Malinową frużelinę zrobiłam dziś rano z mrożonych owoców.



















Malinowa frużelina

500 g malin
1 płaska łyżka żelatyny+2 łyżki wody
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej+2 łyżki wody
pół szklanki cukru (lub więcej jeśli lubicie słodsze smaki)

Żelatynę zalewamy wodą do napęcznienia.
Maliny wsypujemy do garnka (takiego, którego jesteście pewni, że nie przypala). Wsypujemy cukier i zagotowujemy. Odkładamy do miseczki pół szklanki gorących malin i przekładamy do niej napęczniałą żelatynę. Mieszamy do rozpuszczenia się żelatyny. Mąkę ziemniaczaną mieszamy z wodą. Zagotowujemy resztę malin i wlewamy do nich rozmieszaną mąkę. Mieszamy, zagotowujemy i zdejmujemy z ognia. Wlewamy część malin z żelatyną (nie zagotowujemy już frużeliny, bo żelatyna nie lubi gotowania). Dokładnie mieszamy i przekładamy do słoika.
Studzimy i używamy do woli.

Latem w zeszłym roku poszłam na łatwiznę przy robieniu frużeliny i użyłam cukru żelującego.
Żeby mi nie wyszedł dżem, zmniejszyłam ilość cukru żelującego o połowę. Sama się zdziwiłam pozytywnym rezultatem.

A najłatwiej jest kupić gotową frużelinę. No, tak, ale o czym bym wtedy pisała?





Smacznych pomysłów i pięknego czwartku.

wtorek, 25 marca 2014

Odzyskanie władzy nad światem i chleb pszenny jednodniowy























Słońce świeci lecz kto wie co będzie za chwilę. Już dzisiaj padał deszcz, deszcz ze śniegiem, mokry śnieg, śnieg jak kaszka, siąpił kapuśniaczek, świeciło słońce, unosiły się mgły. A to dopiero popołudnie. Koniec marca nareszcie jest przysłowiowy. Pogoda sprawia wrażenie próbującej nadrobić dziś zaległości.
Weźmiesz parasol a okaże się, że bardziej potrzebne byłyby okulary przeciwsłoneczne. Nie weźmiesz parasola – na pewno zmokniesz. Taka zabawa w kotka i myszkę.
Dziś nareszcie mam wrażenie, że ponownie odzyskałam panowanie nad swoim czasem.
Świat z grubsza ogarnęłam, choć, żeby zawiesić flagę, minie jeszcze nieco czasu.
Póki co upiekłam chleb, bo brakowało mi swojskiego zapachu. No i ten przywieziony z domu twardością przypominał cegłę.
Potrzebowałam chleba, który nie będzie potrzebował dwudniowych podchodów. Miał być nieskomplikowany i na pszennym zakwasie. Znalazłam tutaj. Niestety okazało się, że owszem zakwas przywiozłam, ale w mąkach nie mam specjalnego wyboru. Trzeba było upiec chleb z tego, co znalazłam w szafce.
Polecam ten przepis każdemu, kto ciągle jeszcze uważa, że pieczenie chleba to wyższa szkoła jazdy. Jedynym utrudnieniem jest zrobienie zakwasu pszennego. Jeżeli zaczniecie od zera, trochę potrwa zanim będzie się nadawał do spełnienia swojej powinności.
Ale pamiętajcie, ze raz założony zakwas, dopieszczany od czasu do czasu i używany, będzie wam służył wiernie przez lata.
Nie szukajcie pretekstu. Zrobienie tego bochenka zajęło jedno popołudnie.



Chleb na zakwasie pszennym jednodniowy:

(jeden bochenek)
500 g mąki pszennej chlebowej (czyli takiej z numerkiem 750)
30 g mąki pszennej razowej
30 g mąki pszennej pełnoziarnistej
340 g letniej wody
1 szklanka zakwasu pszennego
10 g soli
jeśli ktoś nie wierzy w możliwości swego zakwasu, może dodać 5 g suchych drożdży

Wszystkie mąki przesiewamy przez sito i wlewamy do nich wodę. Mieszamy (będzie raczej gęsto), przykrywamy folią i na 45 minut zostawiamy w spokoju.
Potem dodajemy cały zakwas i sól.
Wyrabiamy ciasto osobiście lub przy pomocy sprzętu około 10 minut. Musi być dobrze wyrobione.
Potem wkładamy je do naoliwionej miski i składamy ze trzy razy, co pół godziny. Po 90 minutach jeszcze raz składamy ciasto i przekładamy do foremki (u mnie durszlak wyłożony ręcznikiem lnianym i obsypany mąką). Ciasto powinno dwukrotnie urosnąć.
W mojej, nagrzanej piecem, kuchni, po czterdziestu minutach chlebek był gotów do pieczenia.
W nieco niższej temperaturze może rosnąć sobie i dwie godziny.
Wyrośnięty chlebek wkładamy do piekarnika nagrzanego do 250 stopni i spryskanego wodą.
Przedtem lekko nacinamy bochenek z góry.
Pieczemy w 250 stopniach kwadrans i zmniejszamy temperaturę do 230 stopni. Dopiekamy pół godziny, po czym wyjmujemy na kratkę.
Nie mogłam się powstrzymać i piętkę zjadłam na gorąco.





Smacznego  

poniedziałek, 24 marca 2014

Spóźnione ciasto z kremem migdałowym i wiśniami



























Kolejny raz spóźniona. Żeby tylko ten nawyk nie zadomowił się u mnie na dobre.
Nie lubię się spóźniać. Nie lubię nie dotrzymywać słowa.
Z niedzieli zrobił się poniedziałek. Przepis miał być wczoraj, ale niedziela okazała się dniem wcale nie świętym. W sobotę przysięgałam sobie, że palcem nie ruszę. I co z tego wynikło?
Róże pozostały głuche na brak liści na brzozach. Brzmi nieco mgliście?
Już wyjaśniam. Podobno róże przycina się po zimie, kiedy zaczynają się zielenić brzozy.
Cóż kiedy brzozy swoje, czyli zero liści a róże swoje, czyli trzy centymetrowe listeczki. Trzy dni obchodziłam krzaki bokiem nie podejmując działań. Wczoraj po prostu wzięłam sekator i zrobiłam małą różaną masakrę. Teraz poczekamy na rezultaty. Po różach przyszła kolej na maliny, potem jaśmin i hortensje.
Niech ktoś zabierze tej kobiecie ostre narzędzie z ręki!!!
Na szczęście dla okolicznych krzaków potem zaczął padać deszcz. I pada do dzisiaj.
Ciasta trochę zostało, a co jak co, ciasto w taką pogodę wsuwa się bez problemów.




Czekoladowe ciasto z migdałowym kremem i frużeliną wiśniową

100 g masła
100 g czekolady
pół szklanki drobnego cukru
1 łyżka kakao
1,5 szklanki mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
4 jajka

krem migdałowy
250 g mascarpone
100 ml kremówki
4 łyżki cukru pudru
2 łyżki amaretto

oraz
1,5 szklanki frużeliny wiśniowej

Zaczynamy od stopienia czekolady z masłem. Do miseczki wkładamy połamaną czekoladę i pokrojone na kawałki masło. Stawiamy miskę na garnku z gotującą się wodą. Mieszamy od czasu do czasu aż oba składniki się rozpuszczą. Do płynnej czekoladowej masy wsypujemy cukier. Zdejmujemy miskę z garnka i odstawiamy do wystygnięcia.
Do letniej masy wbijamy kolejno jajka i miksujemy.
Osobno mieszamy mąkę z kakao i proszkiem do pieczenia. Przesianą przez sito mąkę dodajemy do masy czekoladowo jajecznej.
Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia i wylewamy ciasto. Pieczemy ciasto 45 minut w temperaturze 170 stopni.
Po wystudzeniu przekrawamy ciasto na dwie części.

Robimy krem. Mascarpone i kremówkę wyjmujemy z lodówki i ubijamy mikserem (pamiętajmy by oba składniki były w tej samej temperaturze). Miksujemy do połączenia się składników. Dodajemy cukier puder i likier.

Dolną cześć ciasta skrapiamy amaretto. Wykładamy całą frużelinę i krem, i przykrywamy drugą częścią ciasta.
Na górę planowałam polewę czekoladową ale brakło na nią i czasu i czekolady. Musiał wystarczyć cukier puder.


Ciasto jest wilgotne, o lekkim aromacie migdałów. Lubię frużelinę bardziej niż galaretki na cieście. W całości ciasto smakowało jak kuzyn „black forest”.  
























Bardzo smacznego życzę bo deszcz wciąż pada

sobota, 22 marca 2014

Gdzie jest czwartek?



















Przedwczoraj był czwartek. Przedwczoraj termometr o 13 pokazywał plus 19. Przedwczoraj zaczęłam sezon wiejski.
Samotne prace po zimowe wymagają ze trzech par rąk. Ja miałam do dyspozycji tylko jedną, swoją.
Sądząc po postępie prac wczorajszych i przedwczorajszych, jeżeli ktoś nie przybędzie z odsieczą, to mam zapewnione zajęcie do Wielkanocy.
Ilość roboty mnie przygniotła i zamiast od razu wziąć się do roboty,  usiadłam z herbatą na tarasie i popadłam w odrętwienie.
W przeciwieństwie do Futer, które wyprysnęły z samochodu z szybkością F16 i zniknęły w krzakach. Zero nieśmiałości, zero ostrożności.
Niestety moje odrętwienie zostało przerwane przez falę wyrzutów sumienia. Czas zrobić plan i po prostu wziąć się do roboty. Nikt na białym koniu nie przybędzie z pomocą.
Nawet nie wiem kiedy z czwartku zrobiła się sobota. I nic nie wskazuje na to, że od poniedziałku będę siedzieć w fotelu, czytać książki i pić czerwone wino.
Ta chwila nadejdzie, ale najpewniej w okolicach maja. Na razie nawet pod lasem jeszcze nie byłam. Latam po okolicy i macham jeśli nie ścierą, to grabiami.
Wymyślne pichcenie piętrowych obiadów to ostatnie o czym bym pomyślała. Na razie jest szybko i mało skomplikowanie. Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, ale obiad w stylu azjatyckim to jeden z najszybciej robionych posiłków. Imbir, czosnek, chilli, sos sojowy, do tego filet z kurczaka i za piętnaście minut obiad wjeżdża na stół. Do tego ryż i już. Szybciej niż usmażenie kotleta schabowego.
Dobrze, że ciasto upiekłam jeszcze w domu, bo dziś do wyboru mielibyśmy produkt lokalny ze sklepu gminnego lub petit buerre sprzed roku.
Powiem wam w sekrecie, że i tak nie jedliśmy dziś ciasta. Po prostu nie było na to czasu.
Tylko Futra korzystają z wolności i mają w nosie okoliczne porządki. Byle micha była pełna i ręka od czasu do czasu do głaskania.
Dziś tylko zdjęcia, przepis jutro. Teraz zrobię sobie herbaty i nareszcie usiądę.



Do zobaczenia jutro


wtorek, 18 marca 2014

W oczekiwaniu na czwartek czyli makaron soba z wodorostami























Rezygnacja to odpowiednie słowo w tej sytuacji.
Moje koty ogarnęła rezygnacja. Po kilku tygodniach gorączkowego szaleństwa i niespełnionych oczekiwań postanowiły pogodzić się z losem.
Kiedy w lutym zagrzało słońce i dni zrobiły się zauważalnie dłuższe, koty uznały, że pora porzucić zimowe rozleniwienie i zacząć pakować myszki, gumki, miseczki i futerka. Zaczęły poszukiwać magicznych drzwi, za którymi będzie trawa, motylki i słoneczny kaloryferek. Na próżno.
Citka do dziś szuka wiosny za zasłoną w sypialni. Orlando okupuje każde drzwi w domu. Te w kuchennej szafce są równie dobre jak te na korytarz. Za każdymi drzwiami mieszka nadzieja.
A właściwie mieszkała, bo od dwóch dni koty zapadły w sen zimowy. Nawet ulubiona gonitwa za gumką nie jest w stanie wzbudzić w nich zainteresowania. U ludzi to się nazywa przygnębienie. To pierwszy krok do depresji. Czy koty mają depresję? Wolę nie sprawdzać. Głaszczę te moje futra, pocieszam ale wiem, że dopiero czwartek zmieni sytuację ze smutnej na szczęśliwą.























W czwartek jest ten dzień. Pierwszy dzień wolności. Zapowiedzi pogodowe wyglądają obiecująco a koty nic o tym nie wiedzą. Nie wiedzą, że jadą. Nie podejrzewają, że zostaną otwarte te właściwe drzwi. Niech śpią póki co. Od czwartku spanie będzie ostatnim co im przyjdzie do łebków w najbliższym czasie. Populację myszy trzeba będzie sprawdzić, wiewiórki w sadzie odwiedzić, każdą dziurę krecią przypilnować, no i odwiedzić sąsiadów. Koniec zimy, koniec nudy, koniec czekania.
Kolejny sezon poza miejski zostanie otwarty.
Dla mnie to mobilizacja, bo nigdy nie wiadomo co zastanę na miejscu. Czy internet będzie działać? Czy rury przetrwały styczniowe mrozy? Czy ilość biedronek za okiennicami nie przekroczyła masy krytycznej? I czy komuś do lepkich rączek nie przykleił się któryś z moich wypieszczonych krzaczków?
Najważniejsze jednak jest co innego. Czwartkowy wyjazd jest pokazaniem środkowego palca zimie (wybaczcie, proszę). Teraz już nic nie jest w stanie mnie zniechęcić.
Póki jeszcze mam pod kontrolą cały zapas kuchennych skarbów, mogę się pokusić o zrobienie czegoś egzotycznego.
W „majątku” wszystko trzeba będzie odbudować: i spiżarnię, i lodówkę i zamrażarkę. Na razie nawet światło w nich nie mieszka. Wszystko w swoim czasie.
A dziś jeszcze korzystam z tego co mam pod ręką.
























Makaron soba z wodorostami
(na dwie porcje)

150 g makaronu soba (czyli gryczanego)
1 łyżeczka drobno pokrojonego marynowanego* imbiru
2 łyżki suszonych wodorostów
kilka pieczarek
pół łyżeczki oleju sezamowego
2 łyżeczki pokrojonej dymki
3 łyżki jasnego sosu sojowego
pół łyżeczki pasty wasabi
1/3 szklanki bulionu rybnego
To okrągłe, dziurawe na zdjęciach to suszony korzeń lotosu. Nie ma on znaczenia dla smaku potrawy, za to ładnie się prezentuje. Dodałam, bo znalazłam wśród zapasów, pomińcie go z czystym sumieniem.  

Makaron soba gotujemy zgodnie z instrukcją. Przelewamy zimną wodą i odstawiamy na bok. Wodorosty zalewamy kilka łyżkami rosołu rybnego.
Zagotowujemy resztę bulionu, wrzucamy do niego pokrojone grzyby. Wyłączamy ogień i dodajemy sos sojowy, pastę wasabi i olej sezamowy.
Do miseczek z makaronem wkładamy pokrojoną dymkę i kawałki pokrojonego imbiru. Dodajemy wodorosty. Wlewamy mieszankę rosołu z przyprawami. Podajemy jako lekką przekąskę.



Wszystkie składniki można kupić w sklepach internetowych lub w supermarketach w dziale z Kuchniami Świata.
Marynowany imbir można zrobić samemu.



Marynowany imbir:

150 ml octu ryżowego
2 łyżki soku z buraków
100 g cukru
1 łyżeczka soli

Imbir obrać, pokroić na bardzo cieniutkie plasterki. Mandolina jest tutaj nie zastąpiona. Zasypać imbir solą, wymieszać i włożyć na noc do lodówki. Następnego dnia odsączyć, odlać płyn, włożyć do słoika. Zagotować ocet z cukrem. Kiedy nieco wystygnie zalać imbir ciepłą zalewą. Zakręcić i odłożyć na kilka dni. Potem używać np. do sushi.




Smacznego

niedziela, 16 marca 2014

Dwa słowa o jedzeniu poza domem czyli Gliwice i Bielsko





















Pięć na dwa. Taka proporcja mnie zadowala. Pięć dni ja gotuję. Dwa dni dla mnie gotują.
Nie, nie. Nie myślcie, że w sobotę i niedzielę MMŻ przywdziewa fartuch i z błyskiem w oku przeistacza się w mistrza smaków. MMŻ jeżeli coś przywdziewa, to tylko zbroję.
Nie pisana tradycja jesiennych i zimowych miesięcy zakłada weekendowe testowanie kuchni okolicznych jadłodajni.
Od kiedy wróciliśmy do czasów bycia tylko we dwoje, możemy sobie pozwolić na takie fanaberie. Dawniej, kiedy byliśmy rodziną w pełnoetatowym znaczeniu, szukaliśmy raczej nieskomplikowanych ofert, zawierających frytki i kawałki kurczaka.
Patrząc na nasze Dzieci dzisiaj, trudno uwierzyć, że taki zestaw był ich podstawowym pożywieniem.
Kochani Rodzice niejadków, nie porzucajcie nadziei. Wasze pociechy jeszcze was zaskoczą.
Knajp w okolicy jest sporo. Do części wracamy, a niektóre omijamy szerokim łukiem. Słuchamy uważnie, co inni mają do powiedzenia.
Dziś dwie relacje. Jedna po sąsiedzku, druga z pewnej odległości.


















Zacznę od tej blisko. Wine Bar Lofty to miejsce o sporej sławie. Gliwice mają jakiś szczególny klimat jeżeli chodzi o bary i restauracje. Ta restauracja jest już znana od jakiegoś czasu i opinie o niej krążą w sieci. Co zobaczyłam? 



Bardzo klimatyczne, przestrzenne miejsce. Nie narzucający się wystrój. Skoro to wine bar, to wina powinny grać pierwsze skrzypce. I grają. Stoją w stosach, zapełniają półki i są ogólnie dostępne. Tablice z ofertą dnia są bardzo nowoczesne. Niestety wymagają ćwiczenia pamięci lub zamiłowania do wędrówek, jeśli chce się zamówić kilka potraw.
Tendencja do ruchomego menu powoduje, że nigdy nie wiadomo na co się trafi lub po trzech wizytach zaczyna być nudno. Sezonowość jest super, ale pod warunkiem, że nie chcesz przywiązać do siebie gościa. W świetnym skądinąd Manana Bistro w Chorzowie po czterech wizytach zaczyna wionąć nudą. Tablicy można się nauczyć na pamięć w czasie pierwszej wizyty. A co począć w trakcie następnych? Taka taktyka sprawdza się w miejscach o dużej rotacji kulinarnej. Ale w Chorzowie?
Po miesiącu zaczęliśmy się rozglądać za czymś nowym.
W gliwickich Loftach menu jest tak często zmieniane, że nuda nam nie grozi. Jednak trochę szkoda, że trzeba mieć zdrowe nogi, żeby wybrać swoje danie.
Jestem nieobiektywna, bo mnie chodzenie sprawia pewną trudność.
A jakie jest jedzenie? Szczerze mówiąc, nie pamiętam. Czyli zapewne było niezłe, ale nie powalające. Jedliśmy małże, jakiś makaron. Były też przystawki, ale wyleciały mi z głowy. Czyli na pewno nie było źle.
O tym, jakie odniosłam wrażenie można wywnioskować ze zdjęć, które zrobiłam. Jeżeli nad strawą przeważa wnętrze, to wiadomo, że strawa przegrała.
Mam pewien sposób na ocenianie restauracji. Jeżeli myślę o powrocie, to znaczy, że było świetnie. W tym przypadku powrót jakoś mi nie wpadł do głowy. Za to wina były rewelacyjne. I jeżeli mogę wam coś doradzić, kupujcie butelkę. Wino na kieliszki będzie droższe od waszego obiadu.


















Drugim miejscem, o którym chce wam opowiedzieć jest Sushi Samuraj w Bielsku. Ten kto wymyślił nazwę tej restauracji ma już zapewnione miejsce w piekle. Za to jedzenie....oszałamiające. Nie jedliśmy sushi. Na nie przyjdzie pora kolejnym razem. To, co zobaczyłam i czego się dowiedziałam natchnęło mnie nadzieją. Kucharze zawijają swoje porcje ryżu na naszych oczach. To, co zawijają jest najwyższej próby.
I do Samuraja na pewno wrócimy. Dla miłośników surowej (i nie tylko) ryby to miejsce jest spełnieniem marzeń.



















Opowiem wam co jedliśmy. Na początek opalany tuńczyk w pieprzu. Jaki widok! To się nazywa dbałość o szczegóły. O smaku trudno opowiadać. Trzeba go po prostu spróbować. Tatar z łososia w niczym nie ustępował tuńczykowi. Choć był nieco mniej spektakularny.




































Tym co nas sprowadziło do Bielska i restauracji Samuraj była kaczka. MMŻ zamówił właśnie ją. Ja zamówiłam tuńczyka. Oba dania sous vide.
Kaczka okazała się bezkonkurencyjna. Delikatna, soczysta, nieco konsystencją przypominająca fois gras.
Mój tuńczyk zdecydowanie jej ustępował.
Za to marchewka, która towarzyszyła tuńczykowi sprawiła, że krew mi zawrzała. Czy to ponzu? Jak oni nasączyli te marchewki sosem? Nigdy dotąd nie jadłam niczego bardziej intrygującego.
MMŻ jadł jeszcze zupę i ona również była zachwycająca. Ilość wodorostów zadowoliłby nawet małą Syrenkę.
Potrawy na talerzach wyglądały jak wyrafinowane obrazy.
Na samym początku przemiła kelnerka uprzedziła nas, że trochę poczekamy i na osłodę przyniosła na koszt firmy pyszny zielony koktajl. Drobny gest a zrobiło się miło.
Restauracyjka jest nieduża i w weekendy dobrze jest zrobić rezerwację. W czasie naszego obiadu ani jeden stolik nie świecił pustkami.
Kto by pomyślał, że w centrum handlowym znaleźć można taką perłę.
W moim prywatnym, subiektywnym rankingu kuchni, japońska nie zajmuje żadnego z pierwszych trzech miejsc. Nasza wizyta w Bielsku spowodowała pewien zamęt w moim spokojnym i stabilnym światku.
Zapamiętajcie tę nazwę: Sushi Samuraj Bielsko Galeria Gemini. Jeżeli będziecie w okolicy, koniecznie odwiedźcie.




Dzisiaj niedziela i kolejny obiad „na mieście”. Dziś chyba poszukamy jedzenia w Krakowie. Wieczorem czeka nas koncert, więc połączymy kulturę muzyczną z kulturą jedzenia.

Smacznej niedzieli i może jakichś kulinarnych podróży życzę.

piątek, 14 marca 2014

Od wyboru do koloru czyli ciasteczka na świętego Patryka

























Zielone krzaki stały się faktem. To już nie jest zielona poświata ale pełnoprawny zielony, który trudno pomylić z czymś innym.
Mijający tydzień był tak piękny, że strach się bać co będzie dalej. Optymista powie, że tylko lepiej, a pesymista będzie robił zapasy, bo wiadomo, że zaraz przyjdzie koniec świata.
Ja się nie boję. Należę do tych, którzy uważają, że najlepsze dopiero przed nami.
Tulipany przytargałam do domu i zamknęłam drzwi za zimą.
Marzec niby taki nie świąteczny a jednak coś się w nim dzieje. Zaczęliśmy od pożegnania karnawału, potem był Dzień Kobiet, w przyszłym tygodniu mamy pierwszy dzień wiosny a w międzyczasie święty Patryk. Dla dociekliwych mam jeszcze informacje, że trzeciego był Dzień Pisarzy (chylę czoła przed tymi z talentem), piątego swoje święto miała Teściowa (nie tylko moja), dwudziestego drugiego będą się cieszyć wszyscy uduchowieni bo jest Dzień Poezji. Ci bardziej zaangażowani zadowolą się Dniem Walki z Segregacją Rasową. Zaraz po nim dwudziestego drugiego będziemy świętować Dzień Wody i Dzień Ochrony Bałtyku. Potem w kolejce czeka Dzień Meteorologii. To dwudziestego trzeciego.
Dwudziestego czwartego będzie poważnie, bo to Dzień Walki z Gruźlicą. Ale zakończymy miesiąc zdecydowanie optymistycznie, w kulturalnym duchu czyli Międzynarodowym Dniem Teatru.
Jeśli komuś mało powodów do świętowania, może zmianę czasu z zimowego na letni wykorzystać do swoich niecnych celów. Roztargnionym przypomnę, że fakt ten nastąpi trzydziestego marca.
Dziś też mamy święto. Liczby Pi. Nie wspomnę o święcie Sołtysa (11 marca), Konsumenta (15 marca), Słońca (18 marca), Astrologii i Frankofonii (20 marca, to też Dzień bez Mięsa), Wierzby (21 marca), Przyjaźni Polsko-Węgierskiej. Lasu (oba 23 marca), Metalowca (29 marca). Tych ostatnich pozdrawiam dethmetalowo.
Jak widzicie jest w czym wybierać. Przemysł monopolowy będzie pracował pełną parą.
Najbliżej mamy do świętego Patryka. Polak Irlandczyk dwa bratanki, więc do świętowania w tym dniu nie trzeba mnie namawiać.
Wprawiając się w nastrój upiekłam ciasteczka z kremem jak Irlandia wiosną.



Czekoladowe tarteletki z kremem miętowym
(na około 6-7 małych tarteletek)

100 g zimnego masła
1 szklanka mąki
1 żółtko
1 łyżka kwaśnej śmietany
1 łyżka kakao
1 łyżka cukru pudru
szczypta soli

100 ml kremówki
7 sztuk czekoladek after eight

100 g miękkiego masła
4 łyżki cukru pudru
125 g serka philadelphia
3 łyżki syropu miętowego
odrobina zielonego barwnika

Szybko zagniatamy kruche ciasto, rozpłaszczmy je na placek (łatwiej potem rozwałkować), wkładamy do worka a potem do lodówki na godzinę.

Po godzinie wyjmujemy ciast z lodówki i rozwałkowujemy na grubość 2-3 milimetrów. Najlepiej zrobić to przez folię, ciasto nie klei się do wałka.
Wyklejamy ciastem foremki do tarteletek lub dużą formę do tarty.
Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni i wkładamy do niego formę z ciastem. Pieczemy 15-20 minut.
W czasie gdy ciasto się piecze, robimy zielony krem.

Miękkie masło ubijamy z cukrem pudrem na puszystą, jasną pianę. Dodajemy do niej serek (pamiętajmy, żeby była w tej samej temperaturze co masło) i ubijamy dalej. Wlewamy syrop miętowy i zielony barwnik. Gotowy krem wstawiamy do lodówki by stężał.

Na garnku z gotującą się wodą stawiamy miskę z kremówką i czekoladkami. Mieszamy aż się rozpuszczą. Zdejmujemy z garnka i studzimy.

Do upieczonych i wystudzonych tarteletek wlewamy po łyżce miętowej czekolady.
Wyciskamy na górę czapeczkę z zielonego kremu i praca skończona.






Teraz nie pozostaje nic innego jak wybrać dni do świętowania i świętować.

Smacznego wybierania i smacznego świętowania

środa, 12 marca 2014

Spóźnione kulki ryżowe czyli wspomnienie z Sycylii


























Pewnie już kiedyś marudziłam na obiektywne trudności w ugotowaniu obiadu dla jednej osoby.
Choćbym nie wiem jak się starała, nie umiem obliczyć risotta tylko dla siebie. Zawsze efekt końcowy wykarmiłby jeszcze ze dwie osoby. A wiecie co mówią o risotto. To na nie się czeka a nie odwrotnie. Czyli je się risotto na świeżo, bez ociągania. Co zrobić nadwyżką? Nie jestem purystą kulinarnym. Mogę zjeść risotto następnego dnia, na lunch. Na zimno. I też mi smakuje. Ale tym razem zrobiłam z niego arancini.
Kiedy w zeszłym roku jechałam na kurs kulinarny na Sycylię, byłam pewna, że te smażone kulki ryżowe poznam od podszewki. Hm...nie dość, że nie poznałam, to nie jadłam ich ani razu. To się nazywa rozczarowanie.
Wczorajsza nadwyżka risotta skierowała moje myśli do wyczekiwanych kiedyś arancini.
Wiecie jak szybko można zrobić ciekawy obiad mając resztki z poprzedniego dnia? Jeżeli dodatkowo macie pod ręką sos pomidorowy, to nie dłużej niż 40 minut. Oczywiście, że lepiej jest sobie wcześniej przygotować składniki ale i bez sosu pomidorowego kulki ryżowe są świetne.
























Smażone kulki ryżowe:

wczorajsze risotto np. z gruszką i gorgonzolą i lub milanese
kilka kawałków mozzarelli
kilka kawałków sera gorgonzola
bazylia
1 jajko
1 szklanka tartej bułki lub okruchów z białego chleba
pół szklanki startego parmezanu
olej do głębokiego smażenia

Jak zrobić risotto przeczytajcie tutaj Następnego dnia, po wyjęciu z lodówki resztek risotto robimy tak:
Nabieramy ryż łyżką i lekko rozpłaszczamy na dłoni. Dłoń lekko zwilżamy wcześniej wodą, żeby nam się ryż do niej nie kleił. Ilość ryżu ma mieć wielkość orzecha włoskiego. Do środka rozpłaszczonego ryżu kładziemy kawałek gorgonzoli (w przypadku risotta gruszkowego) lub kawałek mozzarelli z listkiem bazylii (do risotta milanese). Formujemy ciasną kulkę i panierujemy, najpierw w rozmąconym jajku a potem w tartej bułce zmieszanej z parmezanem. Odstawiamy na kilkanaście minut do lodówki.
W głębokim garnku rozgrzewamy olej i smażymy kulki na złoto. Wyjmujemy na papierowe ręczniki i jemy z sałatką lub sosem pomidorowym.

Każde risotto można w ten sposób potraktować. Zjedzenie lunchu złożonego z arancini wprawi w zazdrość koleżanki z pracy. Na bank.