czwartek, 22 września 2016

Pierwszy dzień jesieni i owoce pod kardamonową pierzynką

























Uwielbiam takie momenty.
Stoję na schodach i widzę ruch w powietrzu. Czy to niezliczone ilości muszek, wywabionych słońcem? Nie bardzo, bo wszystkie te drobinki poruszają się w jednym kierunku: z góry w dół. Cóż więc to takiego?
Słońce świeci oślepiająco, drzewa ani drgną, a powietrzem zawładnęła jakaś pionowa siła. Stoję i przyglądam się światu. I nagle dochodzę do wniosku, że półtorej metra ode mnie pada deszcz!
Ja stoję na suchych schodach, nietknięta kroplą deszczu, nade mną płyną chmury, oślepia mnie słońce, a na wyciągniecie ręki mam deszcz. Robię krok do przodu – jest. Robię krok wstecz – nie ma. Jestem przeszczęśliwa. Wszystko trwa kilka chwil. Dobrze, że ich nie przeoczyłam.
Takie rzeczy zdarzają się tylko za miastem.

Odwiecznym rytuałem jest w naszej rodzinie szukanie tęczy. Nigdzie indziej nie wydaje się ona tak blisko, tak uchwytna. Wydawałoby się, że już, już, za sadem znajdziemy jej koniec. Daremne marzenia.
W mieście tęcza wygląda zza domów. Nie mieści się w panoramie. Czasem mignie w tylnym lusterku samochodu. Zanim na dobre ją wypatrzymy, ona już się chowa.
Nasze tęcze są absolutnie doskonałe. Mają początek i koniec, i najczęściej są podwójne.
Biegniemy z ostatnimi kroplami deszczu, gubiąc kalosze i śmiejąc się tak głośno, że śmiech wraca odbity echem od ściany lasu. Kto pierwszy ją zobaczy? I czy to ostatnia tęcza w tym sezonie?

Od strony lasu pędzi jakaś szara kula. Widać, deszcz pada nie tylko na najbliższe krzaki. Szaremu zazwyczaj woda nie przeszkadza ale tym razem chyba został zaskoczony. Wpada na taras z szybkością błyskawicy i od razu sprawia łomot Citce, która od wszelkiej wody trzyma się z daleka.
Zanim zdążę przyjść biednej na pomoc, deszcz przestaje padać. Suche są schody, sucha jestem ja i tylko mokra sierść Szarego jest dowodem, że deszcz mi się nie przyśnił. W powietrzu znów wirują miliony muszek a Szary udaje, że jest kanapowym pluszakiem. Wszystko wróciło do nieco sennej, słonecznej normy.
Przyszła jesień. To widać i słychać, i czuć.

Czy może być coś lepszego w takie popołudnie od śliwek, chrupkiej posypki i może odrobiny lodów?










Śliwka z nektarynką przykryta kardamonową posypką

kilkanaście śliwek
kilka nektarynek
2 łyżki cukru
jedna gwiazdka anyżu

kardamonowa posypka

2 łyżki mąki pszennej
2 łyżki cukru
0,5 łyżeczki mielonego kardamonu
30 g zimnego masła

Nektaryny kroimy na kawałki, śliwki na połówki. Mieszamy w misce z ziarenkami anyżu i cukrem.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni. Foremki do zapiekania lub ramekiny smarujemy masłem i napełniamy owocami. Pieczemy 30 minut.
Studzimy.

Mąkę, cukier i kardamon mieszamy. Masło kroimy na kawałeczki i dodajemy do sypkich składników.
Rozcieramy szybko w palcach masło z mąką. Posypka powinna mieć konsystencję mokrego piasku.
Schładzamy posypkę w lodówce 15 minut. Potem przykrywamy nią owoce zapieczone w ramekinach.
Ponownie umieszczamy naczynia w piekarniku i pieczemy jeszcze 20 minut.
Dzięki wcześniejszemu upieczeniu owoców, całość nie będzie się wylewała z foremek. Sos owocowy będzie zdecydowanie gęstszy. I dużo bardziej aromatyczny.
Potem tylko odrobina zimnego jogurtu lub lodów i podwieczorek gotowy.





Smacznego i dużo kolorowych wrażeń tej jesieni  

piątek, 16 września 2016

Między czarnym bzem a końcem lata czyli torcik gruszkowy z kremem chałwowym





















Nalałam sobie piwo do szklanki. Dolałam do niego syropu z czarnego bzu. Jest tak ciepło dzisiaj, że aż trudno uwierzyć, że to ostatni tydzień lata. Syrop z kwiatów czarnego bzu jest dowodem na cykliczność w przyrodzie.
Gdybym w maju nie zrobiła tegoż syropu, teraz mogłabym sobie o nim tylko pomarzyć.
Te kwiaty, których nie zerwałam, teraz wiszą ciężkimi kiściami bzowych owoców.
Patrzę na te kiście i widzę dżemy i nalewki.

Piątek ma się ku końcowi, tak samo jak lato. Ostatni weekend zapowiada się deszczowo ale może to bujda.
Czasami pogoda lubi zrobić nam niespodziankę.
Rano, kiedy wyruszam na swoją przebieżkę do lasu, powietrze jest jak kryształ. Rosa leży na trawie takimi grubymi kroplami jakby w nocy padał deszcz. Są takie miejsca, które zatrzymują rosę cały dzień i nawet najbardziej upalny dzień tego już nie zmienia.
Jesień może i jeszcze nie nadeszła ale czuje się się ją w każdym liściu i pajęczynie.
Śliwki węgierki nabierają miodowej słodyczy, dynie hokkaido mają już kolor ogniście pomarańczowy, a motyle rusałki krążą w powietrzu między śliwami jak kolorowe liście.
Spokój taki panuje na mojej wsi, że aż strach pomyśleć, że trzeba wracać do miasta.
Wiele się tego lata wydarzyło. Bez względu gdzie mieszkasz, los i tak cię dopadnie.
Co ma być, to będzie.
Chociaż... może nie do końca. To, co mnie ugryzło i powoli zjadało mi nogę, raczej w mieście nie miałoby racji bytu. Na szczęście dzielna służba zdrowia (miejska) przybyła z pomocą i noga została uratowana. Inne przypadki uszczerbków na zdrowiu mogłyby się przydarzyć bez względu na szerokość i długość geograficzną.
Od czerwca zjadłam już ze trzy wagony wszelkiej maści medycznej chemii i okazało się, ze zasada „co nas nie zabije, to nas wzmocni” jest średnio prawdziwa.
Tak, zaduma mnie naszła pięknie korespondująca z babim latem.
Jeszcze tylko napełnię butelki nalewką aroniową, zamknę w słoikach konfiturę z czarnego bzu, zamyślę się nad zastosowaniem tarniny i powoli pozbieram swoje wiejskie zabawki.

A na słoneczne popołudnie, do popołudniowej kawy podam ciasto z przepysznym chałwowym kremem i pieczonymi gruszkami.












Torcik gruszkowo chałwowy

ciemny biszkopt
3 jajka
3 łyżki mąki pszennej
1 łyżka kakao
1 łyżka mąki ziemniaczanej
3 łyżki drobnego cukru
szczypta soli

krem chałwowy:

200 g chałwy
250 g mascarpone
200 ml kremówki

konfitura lub dżem gruszkowy
kilka świeżych gruszek
3 łyżki cukru
1/4 szklanki wody
1 łyżeczka soku z cytryny

poncz do nasączenia:
pół szklanki herbaty
kieliszek Gorzkiej Żołądkowej
1 łyżka cukru

Mocno podgrzewamy kremówkę. Do niej wrzucamy pokruszoną chałwę i mieszamy do rozpuszczenia. Przelewamy do miski i przykrywamy folią spożywczą by uniknąć kożucha.
Schładzamy a potem wkładamy na kilka godzin do lodówki by krem stężał.

Karmelizowane plastry gruszki.
2-3 gruszki kroimy (ze skórką) na jak najcieńsze plastry. Rozgrzewamy piekarnik do 160 stopni. Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia.
W miseczce mieszamy 3 łyżki cukru z 1/4 szklanki wody i sokiem z cytryny. Zagotowujemy i studzimy.
Plastry smarujemy z obu stron syropem cukrowym i kładziemy na blaszce.
Suszymy w piekarniku około 20 minut.
Potem wyjmujemy i zostawiamy na papierze do wystygnięcia.

Pieczemy biszkopt.
Ubijamy na sztywno białka z szczyptą soli. Dodajemy po łyżce cukier. Ubijamy do rozpuszczenia się cukru.
Dodajemy żółtka i ubijamy jeszcze kilka sekund.
Wyłączamy mikser i delikatnie łączymy masę jajeczną z przesianymi mąkami i kakao.
Wykładamy blaszkę papierem do pieczenia. Wlewamy ciasto do foremki, wyrównujemy powierzchnię i wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni.
Pieczemy 20 minut. Studzimy.

Po kilku godzinach (a najlepiej następnego dnia) możemy zabrać się za przekrojenie biszkoptu wzdłuż.

Wyjmujemy z lodówki krem chałwowy i mascarpone.
Miksujemy krem i dodajemy po łyżce mascarpone. Miksujemy krótko, tylko do połączenia się składników (by krem się nie zwarzył).

Na biszkopcie nasączonym ponczem kładziemy dżem gruszkowy i dokładnie rozsmarowujemy.
Następnie wykładamy połowę kremu chałowego i rozprowadzamy równo.
Przykrywamy drugą częścią biszkoptu. Ten również nasączamy ponczem i smarujemy drugą częścią kremu.
Na górę kładziemy plastry gruszek.

Schładzamy kilka godzin w lodówce.




Pięknego weekendu i smacznego

środa, 14 września 2016

Orkiszowe naleśniki z fetą i szpinakiem dla smutnej sąsiadki

























Nie ma nic lepszego nad odgrzane resztki z poprzedniego dnia.
Ziemniaczki wczoraj dietetyczne bo gotowane w wodzie i podane z koperkiem, dziś są zupełnie inną historią.
Pokrojone i podsmażone z odrobiną cebulki na kaczym tłuszczyku nie wymagają żadnych dodatkowych zabiegów. Wystarczy szklanka zimnego kefiru czy maślanki i mamy obiad jak marzenie.

Próbowaliście kiedyś zrobić tortillę z carbonary? Właściwie z większości dań makaronowych można wyczarować udawaną tortillę. Resztę obiadowego makaronu wsypujemy na dobrą patelnię z grubym dnem, Jajko rozmącamy z łyżką ulubionego startego sera i zalewamy tą mieszanką makaron.
Wstawiamy patelnię do piekarnika i pieczemy do ścięcia się jajka.
Następnego dnia zimną tortillę owijamy pieczołowicie i zabieramy do pracy na lunch.
O zrobieniu zapiekanki z resztek kurczaka czy pieczeni nie wspomnę.
Naleśniki należą do tego rodzaju potraw, których nigdy nie da się zrobić w ilości na miarę. Osobiście zjem sztuk dwie na obiad. Jak wymierzyć ciasto naleśnikowe na dwa placki?
Nie ma na to sposobu.
Trzeba kombinować nad zastosowaniem naleśników dnia następnego.
Ogrzewane naleśniki uwielbiam (to pamięć wyniesiona z przedszkola). Czasem kroję je w cienkie paseczki i używam zamiast makaronu do niektórych zup.

Wczorajsze naleśniki zostały dziś nafaszerowane i zapieczone w piekarniku. I znów nie zostały zjedzone wszystkie.
Na to mam jeszcze jedną radę: podzielcie się z przyjacielem lub przyjaciółką. Lub wybierzcie się z wizytą do smutnej sąsiadki.
Może wasza wizyta i coś smacznego choć na moment poprawią jej nastrój. Ja tak zrobiłam.












Orkiszowe naleśniki z fetą i szpinakiem


orkiszowe naleśniki
(na około 6-7 naleśników)

1 szklanka mąki orkiszowej
1,5 szklanki mleka
2 jajka
szczypta soli
olej do smażenia

pół kg szpinaku
2 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę
odrobina soli
1 łyżka masła
szczypta startej gałki muszkatołowej
oraz
ser feta

sos beszamelowy:
1 łyżka mąki pszennej
1 łyżka masła
około 3/4 szklanki mleka
sól i pieprz

Wszystkie składniki naleśników miksujemy i odstawiamy na piętnaście minut. Potem smażymy jak najcieńsze naleśniki na odrobinie oleju.

Umyty i wysuszony szpinak wrzucamy na patelnię ze stopionym masłem. Mieszamy aż cały szpinak będzie wyglądał na omdlały. Dorzucamy czosnek i solimy. Mieszamy i smażymy jeszcze minutę. Oprószamy gałką muszkatołową.

W rondelku rozpuszczamy masło. Wsypujemy mąkę i mieszamy do chwili aż mąka będzie złota. Zdejmujemy rondel z ognia, zbroimy się w trzepaczkę i wlewamy do rondla połowę mleka. Mieszamy by rozbić wszelkie ewentualne grudki.
Stawiamy rondel na ogniu i mieszając zagotowujemy.
Sos zgęstnieje i musimy do niego dolać następną porcję mleka.
Znów mieszamy i zagotowujemy. Sos powinien wyglądać jak...sos.

Na każdy naleśnik nakładamy porcję szpinaku i posypujemy fetą. Zawijamy w ciasny rulonik i układamy w formie do zapiekania, którą wcześniej wysmarowaliśmy masłem.
Polewamy naleśniki sosem beszamelowym i posypujemy starym serem np. cheddarem.

Zapiekamy 25 minut w temperaturze 180 stopni.

Po upieczeniu odstawiamy danie na pół godziny na bok. Takie zostawione w spokoju na chwilkę smakuje dużo lepiej i nie poparzy nam paszczy.
Jakieś pytania?





Smacznego

piątek, 2 września 2016

Wyrazy współczucia i ciasto z pieczonymi śliwkami i bezą




















Dzieci, jak się czujecie w nowym roku szkolnym?
Przejeżdżałam dziś rano obok pobliskiej szkoły i poczułam ulgę, że ani sama nie chodzę do szkoły, ani nie muszę już nikogo do niej odprowadzać.
Bałagan to coś, co powinno szkoły omijać z daleka. Wiem co mówię, bo szkoła zajęła mi ogromną część życia.
Obserwując nonszalancję, z jaką traktuje się dziś uczniów, ich rodziców, nauczycieli i naszą bądź co bądź przyszłość, mam wrażenie, że niektórzy wciąż wyznają zasadę: po nas choćby potop.
Całe szczęście, że uczniowie bardziej cieszą się z dodatkowych dni wolnych i drożdżówek ze zmniejszoną zawartością cukru (ciekawe kto to będzie sprawdzał) niż zaprzątają sobie głowę edukacyjnym bałaganem.
Gorzej z rodzicami i nauczycielami. Trzymam za was kciuki, bo wsparcie będzie wam potrzebne.

Z wiadomości optymistycznych pragnę donieść, że śliwek mam zatrzęsienie. Ledwo co uporałam się z renklodami, a już węgierki depczą im po piętach.
Ogarnęła mnie rezygnacja, bo nie mam najmniejszych szans wykorzystać całego sadu.
Wywożę wiadra znajomym, piekę śliwki z czekoladą i pakuję do słojów, a one ciągle są.
A to dopiero początek.
Równie dobrze mają się dynie. Kto czyta, ten wie, że dynie to moja obsesja. Ale dzięki niej jeszcze w maju tego roku mogłam się cieszyć zupą dyniową.
Tym razem ilość hokkaido, butternut squashów i nelsonów przerosła wszelkie moje oczekiwania.
W zeszłym roku przytargałam mój zbiór do miasta i służył między innymi jako ozdoba kuchni.
Tegoroczny zbiór wymagałby dodatkowego pomieszczenia. Dynie panosza się jak perz.
I niestety nie cieszą się wśród znajomych wzięciem. Każdy patrzy na mnie jak na przybysza z kosmosu: co ja z nią (znaczy dynią) zrobię? A do halloween daleko.
Póki co piekę śliwki.












Ciasto kruche z pieczonymi śliwkami i bezą

kruche ciasto:
(forma kwadratowa z wyjmowanym dnem 23 na 23)

ciasto:
2 szklanki mąki pszennej
250 g zimnego masła
2 łyżki cukru pudru
ćwierć łyżeczki soli
4-5 łyżek lodowatej wody

1 kg śliwek węgierek, podzielonych na połówki


beza:

4 białka
250 g cukru pudru
1 łyżka mąki ziemniaczanej
1 łyżeczka soku z cytryny

kilka łyżek powideł śliwkowych


Wszystkie sypkie składniki ciasta mieszamy. Wrzucamy masło pokrojone w małą kostkę. Siekamy nożem lub pomagamy sobie mikserem. Kiedy ciasto nabierze konsystencji okruchów, wlewamy po łyżce lodowatą wodę. Miksujemy do połączenia się składników w kulę.
Dzielimy ciasto na dwie części, wkładamy do lodówki na godzinę.

Do naczynia żaroodpornego wkładamy śliwki, przecięciem do góry. Wkładamy do nagrzanego do 190 stopni piekarnika i pieczemy 40 minut. Studzimy.

Ciasto wyjmujemy z lodówki i rozwałkowujemy. Wykładamy nim formę, nakłuwamy widelcem i chłodzimy jeszcze 15 minut.
Potem pieczemy 20 minut w 180 stopniach.
Schładzamy ale nie wyłączamy piekarnika. Zmniejszamy jego temperaturę do 150 stopni.

Białka ubijamy na sztywno i sypiemy cukier (łyżka po łyżce a nie wszystkie naraz). Delikatnie łączymy z sokiem z cytryny a następnie z mąką.

Na schłodzone upieczone kruche ciasto nakładamy powidła śliwkowe i dokładnie smarujemy. Unikniemy dzięki temu namoczenia spodu śliwkami.
Na powidła ciasno układamy upieczone śliwki. Na śliwki wykładamy bezę i szpatułką wyrównujemy powierzchnię. By zrobić na bezie czubki, przykładamy wypukłą część łyżki do bezy i pociągamy łyżkę do góry.
Wstawiamy formę do piekarnika z temperaturą 150 stopni na około 40 minut. Beza powinna się wysuszyć.

To dopiero początek sezonu śliwkowego a ja już zaczynam rozglądać się czymś nie śliwkowym. Obfitość też czasami może być uciążliwa.





Smacznego i cudnego weekendu


czwartek, 1 września 2016

Mroczna i jasna strona wołowiny czyli soczysty burger z dodatkami

























W moich opowieściach o podróży w Bieszczady zabrakło jednego elementu. Usprawiedliwiam to skłonnością do szybkiego zapominania nieprzyjemnych zdarzeń.
Do Sanoka przywiodły nas wręcz entuzjastyczne recenzje kawiarni „U mnicha”. Faktycznie na rynku miasteczka, nieco z boku, w malowniczym cieniu zauważyłyśmy mroczną, zakapturzoną postać. Jeśli to nie poszukiwana kawiarnia, to co innego? Muzeum tortur?
W głębi uliczki znalazłyśmy cel naszej wizyty.
Powiem tak: kawa świetna, obsługa przemiła, ciasto domowej roboty, bez zarzutu. Wnętrze nie powala na kolana ale jest co oglądać na półkach. Ilość rodzajów herbaty i kawy wprawia każdego kawiarza i herbaciarza w zachwyt. Gdyby było nieco przytulniej, spędziłybyśmy tam całe popołudnie.
Za to kolekcje młynków do kawy (wszystkie można kupić), świadczą na korzyść kawiarenki.
Polecamy i idziemy dalej.
Błądzimy po śladach Beksińskiego, zaglądamy w zaułki. Rynek pięknie odnowiony, cały w pastelach. Po Zamościu już wiem, że rzeczywistość może pozytywnie zaskakiwać.
I nabieramy apetytu na lunch.
Trochę kluczymy w poszukiwaniu knajpki ale jesteśmy przygotowane więc to kluczenie ma sens.
Znajdujemy restaurację Nobo i już jesteśmy na „tak”. Jest uroczo, z klimatem, ogródek malusieńki lecz przytulny.
Karta niczego sobie. Zamawiamy.
Co mnie podkusiło by zamówić burgera do dziś nie wiem. Ostatniego jadłam chyba w podstawówce. Czasami zaćmienia jakiegoś dostaję i zamawiam coś absolutnie niezgodnego ze zdrowym rozsądkiem. W górach halibuta a w tajskiej knajpie spaghetti.
Potem mam za swoje. Gdybym miała wytłumaczyć się ze swoich odlotów, nie miałabym nic do powiedzenia. Coś mnie naszło i tyle.
Z burgerem w Nobo było tak samo.
Chociaż wyglądał na zjadalny. I smakował dobrze. Ktoś, kto miał go swoich rękach potrafił używać ziół i przypraw. Szkoda tylko, że potem o swoim dziele zapomniał.
Przeleżał biedny burgerek gdzieś w suchym miejscu czas jakiś i stawał się coraz bardziej mumią a coraz mniej soczystą wołowiną.
I w swoim stadium przedostatnim czyli przed staniem się zelówką, trafił na mój talerz.
Jedliście kiedyś burgera, który pokaleczył wam przełyk? Nie żałujcie.
Pytanie gościa czy mu smakowało zawsze niesie w sobie element ryzyka. Pani kelnerka była zupełnie nie przygotowana na naszą życzliwą krytykę.
Zniknęła i już się nie pojawiła.
Czekałyśmy na jakiś odzew ze strony kuchni. Nie wiem, może przyczłapałby zaspany kucharz i wybąkał, że mu dziecko płakało całą noc lub do ukochanej pędził co sił i o spiżarnianym mięsie zapomniał.
Czekałyśmy na próżno. Nie było ani kucharza, ani małego „przykro nam, przepraszamy”. Szkoda.
Jeśli więc wypadnie wam po drodze Sanok, jedzcie w Nobo tarty, przystawki i pizzę. Ale wołowinę, szczególnie suszoną, omijajcie z daleka.

Dzisiejszy burger jest najświeższym ze świeżych. Mięso sama zmieliłam, doprawiłam i usmażyłam.
Taki powinien by rasowy burger. Soczysty, z mnóstwem dodatków. To nic, że nie mieści się w buzi. Przecież nie jecie go na raucie w ambasadzie pakistańskiej.











Soczysty burger z dodatkami
(na trzy przeciętne burgery)

250 g mięsa wołowego dobrej jakości, zmielonego
1 jajko
1 nieduża czerwona cebula
1 ząbek czosnku
1 łyżka listków tymianku
2 łyżki sosu sojowego
1 łyżka ulubionej musztardy
1 łyżka keczupu1 mała papryczka chilli, drobno pokrojona
1 łyżeczka słodkiej wędzonej papryki
ćwierć łyżeczki pieprzu

sos:
2 łyżki jogurtu greckiego
2 łyżki majonezu
1 łyżka pikantnego keczupu

oraz
trzy plastry dobrego sera (u mnie cheddar)
kilka plastrów pomidora
1 czerwona cebula, pokrojona w cienkie krążki
2 liście sałaty
kilka plastrów podkiszonej cukinii*

i trzy bułki do hamburgerów (ja swoje kupiłam)

*Cukinię kroimy na cienkie plastry wzdłuż i zasypujemy połową łyżeczki soli. Mieszamy, przykrywamy i zostawiamy na godzinę w spokoju. Potem kładziemy cukinię na sicie by odsączyć ją z płynu. Dodajemy do sałatek lub kanapek.

Mieloną wołowinę mieszamy zresztą składników. Wyrabiamy do momentu aż stanie się klejąca. Nie obawiajcie się, zauważycie ten moment.
Potem formujemy trzy zgrabne krążki i wstawiamy je do lodówki na co najmniej godzinę.
Mieszamy składniki sosu.

Po godzinie wyjmujemy mięso z lodówki i zostawiamy w temperaturze pokojowej około kwadransa.
Teraz możemy brać się za smażenie
Na patelni mocno rozgrzewamy odrobinkę oleju i kładziemy burgery. Smażymy je dwie minuty z każdej strony. Po odwróceniu na drugą stronę, możemy je lekko przygnieść łopatką do obracania. N Wlewamy łyżkę gorącej wody i smażymy jeszcze po minucie z każdej strony. Kładziemy plaster sera i przykrywamy na kilkanaście sekund by się roztopił. Zdejmujemy pokrywkę.
Kiedy burgery się smażą, jedną ręką wrzucamy bułki do tostera lub na grill.
Pozostaje nam poskładać to wszystko w zgrabną wieżyczkę.
Zaczynamy od połówki bułki. Smarujemy ją musztardą. Na niej kładziemy sałatę. Na sałacie kropla sosu i skwierczący burger. Na nim znów sos i cebula, pomidor, sos, cukinia. Wieżyczkę zamykamy drugą częścią bułki a całość wieńczy wstążka cukinii.


Ubrudziłam sobie w trakcie jedzenia nie tylko ręce i buzię ale też spodnie i buty. Ale co tam...warto było.