czwartek, 27 sierpnia 2015

Szlifujemy, malujemy, odnawiamy i pieczemy ciasto totalnie morelowe
























Kupiłam sobie szlifierkę. Już dawno żaden zakup tak mnie nie ucieszył jak ten. Aby szlifierce nie było smutno dodałam jej do pary opalarkę. I rzutem na taśmę dorzuciłam zszywacz tapicerski.
W związku z niecodziennymi zakupami mam dziś dla was przepis wyjątkowy,
stary drewniany stół w nowej odsłonie:

Składniki:
1 stół drewniany
1 szlifierka powierzchniowa
1 paczka papieru ściernego
1 butelka rozcieńczalnika
2 pędzle (jeden do zmiatania pyłu, drugi do malowania)
1 puszka lakieru do drewna
1 ścierka do wycierania rąk z farby
Czas pracy: jedno popołudnie

Jak każdy przepis ten też wymaga skompletowania składników.
Tym razem jednak, nie muszą być one w tej samej temperaturze.
Dobrze gdy dysponujecie trawnikiem, werandą, tarasem lub kawałkiem podwórka, bo praca jest pyląca.
I co ważniejsze, mizeraki, osoby o słabych rękach, alergii, skłonności do psikania niech dadzą sobie spokój i poprzestaną na przeczytaniu przepisu.
Autorka nieco przeceniła swoje siły i nie spodziewała się nieprzewidzianych atrakcji i tylko jej ośli upór sprawił, że rzecz została doprowadzona do końca.
Pierwsza niespodzianka to drgania, które ze szlifierki przenoszą się na ręce, ramiona i całą resztę szlifującego. Po kwadransie miałam wrażenie, że wibruje mi zarówno trzeci migdałek jak i kamienie żółciowe.
Druga rzecz to siła. Aby szlifierka się nie znarowiła i nie poniosło jej w diabły, trzeba ją trzymać jak byka za rogi. Mocno, mocno i jeszcze raz mocno. No i trzeba naciskać, bo inaczej stary lakier będziecie pieścić zamiast zdzierać. A przecież nie o przyjemność dla stołu chodzi.

Jeżeli dacie radę, to już po pięciu godzinach przeciętnej wielkości stół będzie stał przed wami goły jak święty turecki.
Potem jeszcze tylko dokładnie odkurzamy, odtłuszczamy rozcieńczalnikiem i malujemy.
Jak dobrze pójdzie to kolację podacie już na dziele rąk waszych.
Kobieta zwariowała, powiecie.
Czasami też mam takie wrażenie. Ale po zbudowaniu w zeszłym tygodniu ceglanej ściany i odnowieniu dziś stołu* nic mnie już nie zdziwi.


Na tym pięknym nowym stole można postawić śliczne morelowe ciasto. Ciekawe co wzbudzi większy zachwyt?



Totalnie morelowe ciasto
forma prostokątna 28 x 20

biszkopt:
3 jajka
3 łyżki cukru pudru
3 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
strata skórka z jednej cytryny

do nasączenia
likier morelowy lub syrop morelowy (może być woda z cukrem i cytryną)

krem morelowy:

400 ml kremówki
2 galaretki morelowe
kilka świeżych moreli

do przełożenia:

Piekarnik rozgrzewamy do 170 stopni.
Białka ubijamy na sztywno. Dosypujemy cukier i ubijamy jak na bezę. Do niej dodajemy żółtka i ubijamy jeszcze kilkanaście minut.
Wyłączamy mikser i przesiewamy do miski mąki i dodajemy skórkę z cytryny. Delikatnie mieszamy i wykładamy na dwie blaszki wyłożone papierem do pieczenia.

Używam dwóch blaszek bo zawsze mam problem z przekrojeniem prostokątnego ciasta. Piekąc biszkopt w dwóch formach nie muszę martwić, ze coś mi się rozerwie.

Wkładamy blaszki do piekarnika i pieczemy około 10 minut.
Studzimy.
Wystudzone biszkopty zdejmujemy z papieru i skrapiamy likierem lub sokiem. Jeden z biszkoptów smarujemy konfiturą. Przykrywamy drugim biszkoptem i odkładamy na bok.
Aby zrobić krem rozpuszczamy obie galaretki w szklance wrzątku i studzimy je.
Ubijamy kremówkę i łączymy z wystudzoną galaretką (to bardzo ważne by oba składniki miały podobną temperaturę). Robimy to etapami. Najpierw dodając do galaretki łyżkę śmietany, potem drugą i całą resztę.
Wylewamy krem morelowy na biszkoptowy spód.
Morele kroimy na cząstki i rozrzucamy po kremie (lekko pomagamy sobie łyżką aby je zatopić)
Chłodzimy ciasto w lodówce. Przed podaniem dekorujemy je cząstkami owoców.




I jak sądzicie? Lepiej szlifować czy piec?


Smacznego i dużo satysfakcji wszystko jedno z czego.
* Jeżeli kogoś interesują szczegóły odnawiania, to odpowiem na wszelkie pytania (jeżeli będę znała odpowiedź, oczywiście)

środa, 26 sierpnia 2015

Sałatka z zielonej sałaty czyli kolor nadziei


























Większości z nas wydaje się, że otacza nas parasol ochronny. Życzeniowo i zdecydowanie naiwnie łudzimy się, wszelkie nieszczęścia i pechowe sytuacje będą nas omijały szerokim łukiem. Jesteśmy w tym naprawdę dobrzy.
W szkole rozwód rodziców to coś, co przydarza się innym. Nasi rodzice są nam dani na całe życie.
W liceum nie zdana matura nie mieści się nam w głowach. Już prędzej spodziewalibyśmy się białego niedźwiedzia na dużej przerwie.
Niechciana ciąża na studiach? Ha, ha,ha. To nie my. To inni.
Wszystko co niechciane zdarza się zawsze innym.
W takim razie powiedzcie mi komu przydarzają się kłopoty? No tak, innym.
Rozumiem, że tak myślą dzieci, ale my?
Dlaczego wydaje nam się, że będziemy przemykali między niefortunnymi zdarzeniami jak między kroplami deszczu. I jedno i drugie jest nierealne. W końcu i tak zmokniemy.

Wiecie jaka jest różnica między zapalonym światłem a zgaszonym? Ogromna.
A wiecie ile twa zgaszenie światła? Mgnienie oka. Tyle samo trwa jego zapalenie.
Sekundę temu było jasno, teraz panuje ciemność.
Kłopoty rzadko pojawiają się zapowiadane. Najgorsze są takie, na które niewiele można poradzić.
Czy zachowana czujność w czymkolwiek by pomogła? Czy martwienie się na zapas ma sens?
Gdyby miało, martwiłabym się wszystkim przez 24 godziny na dobę.

Wiecie co powoduje, że nie zakładamy nieszczęścia przy każdym przechodzeniu przez ulicę?
Optymizm, zdrowy rozsądek i odrobina nonszalancji.
Na szczęście bardzo często po zgaszeniu światła tylko przez chwilę wydaje nam się, że zapadły totalne ciemności.
Po chwili zaczynamy zauważać, że w kącie pali się świeczka a w kieszeni mamy latarkę. A co ważniejsze, za rękę trzyma nas ktoś, kto pomoże znaleźć włącznik.

Dodatek kulinarny do tego nieco filozoficznego wpisu jest w kolorze nadziei czyli na wskroś zielony.
Jest prosty, łatwy do zrobienia w 10 minut i smaczny do tego stopnia, że jemy go od wielu lat i wciąż jest naszym ulubionym.



Sałatka z zielonej sałaty

1 masłowa sałata, umyta i porwana na duże kawałki
1 pęczek zielonej cebulki, umyty i pokrojony na kawałki

sos:
2 łyżki białego octu
3 łyżki oliwy
3 łyżki oleju słonecznikowego
1 łyżka sosu sojowego
pół łyżeczki curry

Wszystkie składniki sosu mocno wstrząsamy w słoiku i polewamy sałatę. Delikatnie mieszamy z sałatką i podajemy jako lekką kolację lub dodatek do obiadu.





Smacznego  

niedziela, 23 sierpnia 2015

Zdanie Margaret Thatcher i lawendowa melba z morelowym kremem




















Miała rację moja Babcia. Miała rację moja Mama. I mieli rację wszyscy inni. Jeśli chcesz na kimś polegać, to polegaj na sobie. Jeśli chcesz na kogoś liczyć, to licz na siebie.
Ile jest takich spraw, które powierzamy komuś a w rezultacie musimy załatwić same.
Naszą, kobiecą cechą charakterystyczną jest odpowiedzialność. Wiem, wiem, uogólniam i idę na skróty. Nie zamierzam napisać tutaj eseju na temat różnego podejścia do tzw obowiązków. Nie chcę też udowadniać, że my Kobiety jesteśmy Siłaczkami.
Ale ilość spotkań, terminów, obietnic i planów w ostatnim czasie uczynionych przez facetów i nie dotrzymanych, zawalonych, odwołanych skłoniła mnie do napisania tego tekstu.
Margaret Thatcher powiedziała: „jeśli chcesz, żeby o czymś mówić, poproś mężczyznę. Jeśli chcesz, aby coś było zrobione, poproś kobietę.”
Nie wyobrażam sobie kobiety, która na ostatnim etapie np. wyrastania chleba, traci zainteresowanie jego wypiekiem i rzuca się do projektowania altanki.
Mówi się, że lubimy się spóźniać. Może na spotkania z kochankiem...aby podgrzać atmosferę.
Lecz ani jedna z moich znajomych nie spóźnia się trzy dni na spotkanie. Nie odwołuje trzeci raz spotkania z tym samym klientem lub z tajemniczych względów w ogóle nie pojawia się na spotkaniu.
Moje zaniedbania związane z blogiem spowodowane są między innymi tym, że robię to, co powinni byli zrobić inni. Ale zawiedli.
Pewne postawy najpierw mnie zamurowały a potem pchnęły do działania.
Nabyłam kilka nowych umiejętności i odkryłam granice swojego zmęczenia. 
Na szczęście nie straciłam do końca dobrego zdania o męskiej stronie świata, bo przy moim boku dzielnie trwał jeden osobnik. Milczący i skuteczny. Był wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Nie przepadam za stereotypami ale tym razem pokiwam głową nad zdaniem pani Thatcher.

Gotowanie, pieczenie i cyzelowanie stołu ani mi było w głowie. Najlepszym dowodem na to, że przeżyłam wstrząs jest brak ciasta do sobotniej i niedzielnej kawy.
Dotychczas tylko strata rąk lub koniec świata mogły usprawiedliwić jego nieobecność na stole.
Ha, tym razem powiedziałam sobie, że i mnie się należy lenistwo. I machnęłam wczoraj ręką na słodkości.
Nie byłabym jednak sobą, gdyby po czasie nie podgryzły mnie wyrzuty sumienia (tylko my, kobiety, tak mamy). Jak to tak, bez ciasta?
I zrobiłam lawendową melbę.

























4 brzoskwinie lub morele
4 gałki waniliowych (lub ulubionych lodów)
1 łyżka masła
2 łyżki płynnego miodu
kilka gałązek lawendy
1 łyżka morelowego curdu*

Na patelni z grubym dnem topimy masło i wlewamy miód. Obrane ze skórki brzoskwinie lub morele kroimy na połówki i wrzucamy na patelnię z masłem i miodem. Dodajemy lawendę. Przykręcamy ogień i pławimy owoce 5 minut w sosie. Obracamy je kilka razy aby z każdej strony nieco się karmelizowały.
Zdejmujemy z ognia.
Do pucharków wkładamy lody. Na nich kładziemy połówki owoców. Na górę dodajemy łyżkę zimnego morelowego kremu, polewamy syropem, w którym smażyły się brzoskwinie i sypiemy kwiaty lawendy.




Morelowy lub brzoskiniowy curd
pół kilograma moreli (lub brzoskwiń)
1/3 szklanki cukru
10 dkg masła
4 żółtka

Morele obieramy ze skórki i kroimy na ćwiartki. Wkładamy je do rondla z grubym dnem. Wsypujemy cukier i gotujemy do rozpadnięcia się owoców. Jeżeli boicie się, że owoce się przypalą, wlejcie trochę wody (pod koniec musicie ją jednak odparować).
Morelową pulpę przecieramy przez sito i przekładamy do żaroodpornej miseczki.
Dorzucamy masło i stawiamy miseczkę na garnku z gotującą się wodą. Dno miseczki nie może dotykać powierzchni wody.
Kiedy masło się rozpuści dodajemy żółtka. I zaczynamy mieszać.
Po około 7-10 minutach krem zacznie gęstnieć. Kiedy na brzegach miseczki pojawią się malutkie pęcherzyki powietrza, zdejmujemy miskę z garnka.
Przykrywamy wierzch kremu folią spożywczą (unikniemy kożucha) lub przekładamy do słoiczka, studzimy, zakręcamy i chowamy w lodówce.
Używamy do naleśników, do kremu z mascarpone, do bezy, do wyjadania paluchami.





















Smacznego

środa, 19 sierpnia 2015

Mania prześladowcza czyli ośmiornica w kremowym sosie z białego wina

























Nareszcie można bez obaw napawać się smakiem ośmiornicy. Na szczęście przycichły wszelkie polityczne afery nasłuchowe czy podsłuchowe a najwięcej straciły na nich niczemu nie winne morskie stworzenia.
Kupowanie ośmiornicy jeszcze niedawno trąciło prowokacją.
Nie wiem czy to wina złej prasy czy raczej obaw przed mało znanym, ale do dziś leżą sobie tacki z mackowatymi potworami w chłodniach większości sklepów, a ich cena jest nieprzyzwoicie niska.
Za każdym razem, kiedy sięgam po jeden egzemplarz, zza pleców słyszę pytanie: - „pani to będzie jadła?”
- Nie, umówię się za nią na partyjkę skrable.
Jasne, że będę jadła. Nie tylko ja ale i cała reszta siedzących przy stole.
Rzadko zdarza się składnik, który wymaga tak mało zachodu a tak dobrze smakuje.
W przyrządzaniu ośmiornicy rządzi zasada: im mniej składników, tym lepiej.
Potrzebna nam jest główna bohaterka czyli ośmiornica, wino, liść laurowy, cebula i czosnek.
Niewiele, prawda?
Można ją zrobić dużo wcześniej i potem zjeść w aromatycznym sosie na zimno.
Kiedy jeszcze trwają wakacje, a urlop pozostaje tylko w sferze marzeń, można dzięki kulinarnej sztuczce choć na moment przenieść się na południe Europy. Na dodatek świeci słońce i jeszcze żyjemy upałami.
Schodźmy butelkę białego wina, nakryjmy stół niebieskim obrusem, zaprośmy przyjaciół i za sprawą jednego morskiego stwora zróbmy sobie małe greckie wakacje.
Tak na marginesie, zastanawialiście się ile jest słów, które mogą kryć wielki potencjał podtekstów. Aby daleko nie szukać: ośmiornica i Grecja....czy tylko mnie się wydaje, czy zapachniało tabloidem.





















Ośmiornica w kremowym sosie z białego wina

1 tacka ośmiornicy mrożonej (rozmrożona)
1 szklankę białego wytrawnego wina
2 liście laurowe
2 ząbki czosnku
1 cebula
sól, pieprz
zimne masło
> Mrożona ośmiornica to połowa roboty. Jeżeli zdobyliście świeżego potwora, to niestety przed wami walka na pięści. W świeżej ośmiornicy musicie zmiękczyć włókna a inaczej się tego nie da zrobić jak waląc nią o betonowe nadbrzeże lub okładając ją tłuczkiem.
Jeżeli jesteście z gatunku wrażliwszych, to po prostu kupcie mrożoną sztukę. Niska temperatura wykona za was brudną robotę.
Oczyszczoną ośmiornicę wkładamy do dużego gara i zalewamy wrzątkiem. Zostawiamy ją na trzy minuty i wylewamy wodę.
Na patelni rozgrzewamy łyżkę oliwy i łyżkę masła. Wrzucamy pokrojony czosnek i cebulę. Dorzucamy liść laurowy i smażymy, mieszając, pięć minut.
Ośmiornicę kroimy na kawałki (ich wielkość nie ma znaczenia) i dodajemy na patelnię z cebulą i czosnkiem. Smażymy by woda, która wypłynęła z ośmiornicy wyparowała i kiedy słyszymy pierwsze dźwięki skwierczenia wlewamy, białe wino. Zagotowujemy. Dodajemy do smaku sól.
Przykrywamy garnek pokrywką, zmniejszamy ogień.
Gotujemy ośmiornicę około godziny. Musimy sprawdzać od czasu do czasu czy płyn nie wyparował z garnka. Jeżeli jest go niepokojąco mało, dolewamy pół szklanki wody.
Po około godzinie danie powinno być prawie gotowe.
Perfekcyjnie zrobiona ośmiornica jest tak miękka jak masełko. Widelec powinien się w nią zanurzyć z rozkoszą.
Sosu powinno być niewiele. Gotową ośmiornicę zdejmujemy z ognia i do garnka wrzucamy pół kostki zimnego masła. Mieszamy aż się rozpuści. Zimne masło w połączeniu z gorącym sosem sprawi pyszną niespodziankę. Dodajemy soli (jeśli trzeba) i pieprzu.
Podajemy z chrupiącą bagietką i białym chłodnym winem lub z risotto cytrynowym i oczywiście białym winem.





Smacznego

niedziela, 9 sierpnia 2015

Swojskie dolce far niente czyli lemoniada arbuzowa




















Kto nie marzył o wakacjach w Toskanii?
A kto by pomyślał, że to marzenie może się spełnić.
Od tygodnia mamy nad sobą niebo toskańskie. W pierwszych dniach byłam zachwycona. Nareszcie jest tak jak lubię....gorąco.
Dziś w nocy pomyślałam po raz pierwszy, że chyba tęsknię za deszczem.
Toskania tym różni się od nie Toskanii, że zdarza się czasowo i jest symbolem dolce far niente.
Różni się basenem na wyciągnięcie ręki, zimnym prosecco postawionym na brzegu i późnymi kolacjami w jakiejś trattoria.
Gorący piec, codzienne obowiązki, rozgrzane do niemożliwości miasto i spalona słońcem wieś nijak się mają do idyllicznych toskańskich wakacji.
Trawa pod stopami chrzęści nieprzyjemnie i przypomina krajobraz po katastrofie klimatycznej.
Zaczynam wprowadzać w życie zasady toskańskie. Wraz z pojawieniem się słońca zamykam okna, zaciągam zasłony i przechodzę na oszczędny tryb poruszania się.
Na wsi rano sprawdzam poidełka dla ptaków i stan wilgoci w moich dyniach. W mieście opracowuję plan jak najkrótszego przebywania na otwartej przestrzeni i umawiam się na krótkie randki z zimnym prysznicem.
Podejrzewam, że w weekend najpopularniejszym miejscem w mieście były hipermarkety i ich boska klimatyzacja.
Niedzielę spędzamy na leżąco starając się jak najmniej poruszać. Na podłodze leżą rozłożone jak dywaniki nasze koty. Wychodzą tylko w nocy.
Nikt nie marudzi, że jest głodny i kiedy będzie obiad.
Lód, mrożona kawa, dużo zimnej wody mineralnej i lemoniada to podstawa naszej diety.
Gdyby mi ktoś kiedyś powiedział, że będę tęsknić na chłodem, to bym go wyśmiała.
Przede mną tydzień w mieście, więc toskańskie wakacje nad basenem będą mi się wydawać raczej fatamorganą niż rzeczywistością.
Ale pomarzyć można, zwłaszcza z tak modną w tym sezonie zimną lemoniadą arbuzową.






















Lemoniada arbuzowa

pół dojrzałego (czyli bardzo czerwonego arbuza)
sok z jednej cytryny
sok z jednej limonki
garść malin
4 łyżki cukru rozpuszczone w 1 szklance wody
liście mięty lub melisy (jeśli ktoś lubi)
woda mineralna (gazowana lub nie)*

Arbuz obieramy ze skórki i czyścimy z grubsza z pestek. Kroimy na kawałki i wrzucamy do blendera. Dolewamy sok z cytryny i limonki. Wrzucamy maliny. Dodajemy syrop cukrowy.
Miksujemy. Przelewamy przez sito. Dolewamy tyle wody by nam smakowało.
Wkładamy do lodówki i dobrze schładzamy.
Podajemy z kostkami lodu i liściem np. melisy.

P.S.
Możemy użyć gazowanej wody mineralnej smakowej np. malinowej lub cytrynowej. Wtedy nie słodzimy lemoniady syropem cukrowym, ponieważ woda jest lekko słodka.

Każda lemoniada jest lekiem prawie doskonałym na toskańskie upały. Choć myślę, że schłodzone prosecco jest niezastąpione...przy basenie, oczywiście.






Smacznego

sobota, 8 sierpnia 2015

Mini adventure czyli gdzie byłyśmy i co widziałyśmy. Polska Wschodnia
























Nie będę owijać w bawełnę. Nie jest łatwo po ponad dwóch tygodniach wolności czyli bez internetu, prasy, wiadomości radiowo telewizyjnych wrócić do świata.
Z premedytacją wyjeżdżałyśmy zaopatrzone tylko w dobre humory, przybliżony zarys podróży i mapy. Takie niemodne, papierowe.
Wiecie jak przyjemnie jest rozłożyć taką płachtę, która spokojnie przykrywała naszego stalowego rumaka i palcem wybierać miejsca do odwiedzenia.
I wcale nie błądziłyśmy po polskich bezdrożach. Nie wpadłyśmy do stawu ani nie wyprowadziła nas żadna siła nieczysta na manowce.
Większość celów zdobyłyśmy bez najmniejszych kłopotów.
Przejechałyśmy ponad 1300 kilometrów, zaliczyłyśmy autostrady ale też wyjątkowo dziurawe polne drogi. Spławiłyśmy naszą Biedronkę (i siebie też) promem przez Bug.
Ustawicznie szukałyśmy miejsc by wypić kawę. Wiemy, że ilość mieszkańców nie świadczy o zapleczu kawowym. Od Puław dobra kawa istnieje tylko w wyobraźni.
Były dni, kiedy kwestia śniadania była niepokojącą, bo ciągle jeszcze są miejsca, gdzie zjedzenie śniadania poza domem jest fanaberią.
Odbyłyśmy najszybszą i najbardziej frustrującą wyprawę do ścisłego rezerwatu przyrody w Białowieży.
Wierzę, że ta przygoda mogłaby być przeżyciem prawie mistycznym. Nam niestety trafiła się przewodniczka sprinterka. Zalecenie by patrzeć pod nogi, bo przecież pełzają ślimaki w połączeniu z ekspresowym tempem „spaceru” skutecznie ograniczyło nam bodźce wzrokowe. Jak tu patrzeć w górę bądź na boki, kiedy próbujesz się nie potknąć o własne nogi, pędząc przez puszczę.
Mam nadzieję, że to nie reguła zwiedzania rezerwatu i tylko nam trafiła się pani śpiesząca się na kolację. Na wszelki wypadek zapytajcie w PTTK u Białowieskim o szczegóły.
W Białowieży jest jedna (ale nie jedyna) rzecz, którą możemy polecić z czystym sumieniem. To restauracja „Carska”. Piękne miejsce w starym budynku dworcowym, fantastyczne jedzenie, przemiła obsługa i najlepsza kawa po tej stronie Wisły.
Aby nie było tak sielankowo podaję namiary miejsca, które należy omijać szerokim łukiem. To cafe-galeria Sarenka. Pani władająca tym, skądinąd, uroczym miejscem jest tak pretensjonalnie nadęta, że trzeba wiać ile sił w nogach. No i kawa jest wyjątkowej obrzydliwości.

Mamy widowiskowe tereny na naszych wschodnich ziemiach i zupełnie zaskakujące, robione z pańskim gestem obwodnice. Czasami miałyśmy wrażenie, że te ostatnie przyćmiewały swoim rozpasaniem skromne miasteczka. Widać, że pieniądze unijne leżą nie tylko na ulicy ale przede wszystkim na obwodnicy:))
Młodsze Dziecko naliczyło 112 bocianów a starsze nawet nie próbowało policzyć ilości koni w Janowie Podlaskim. Za to próbowało naprawiać Europę pomimo braku „pola”.
Nie pokłóciłyśmy się ani razu, choć było kilka momentów, kiedy burza wisiała w powietrzu. A propos burzy, padało tylko dwa razy i oba razy miały miejsce w Białowieży.
Im dalej południe zmierzałyśmy, tym słoneczniej się robiło.
Lublin nas zaczarował, olśniła Kozłówka. Okazało się, że muzea nie muszą być nudne. Polecam wam odwiedzenie pałacu Zamojskich w Kozłówce, bo robi wrażenie.
Kto nie był w Zamościu, musi to koniecznie nadrobić. To perełka nie miasto. Atmosfera zbliżona do Pienzy a uroda porównywalna.
Pizzę dają średnią, za to muzyka jest pierwsza klasa.
Na ostatnim etapie naszego adventure zabłądziłyśmy jak Jaś z Małgosią. Chociaż słowo „zabłądziłyśmy” nie jest trafione.
Miejsce było wybrane świadomie, ale żadna z nas nie spodziewała się świata jak z bajki.
Droga prowadząca do niego była oczywiście malowniczo dziurawa. Za to widok po osiągnięciu cywilizacji bezcenny. Łążek Garncarski; mówi wam coś ta nazwa?
Ha, czas to zmienić.
Wioseczka malutka i jak sama nazwa wskazuje jest ostoją garncarstwa. I serdeczności, jak się okazało. Na wstępie nalano nam po kieliszeczku żurawinówki (kierowcy nie pili), potem napojono kawą, następnie zaproponowano pierogi z jagodami, by w końcu dać do ręki po puszystej kuleczce króliczka do wymiziania.
Wszystko to odbywało się w akompaniamencie nieprzerwanego potoku słów pana Jasia czyli animatora, muzyka, poety, garncarza, opowiadacza, organizatora i człowieka orkiestry.
Czas płynął a my snułyśmy się otumanione płynącą narracją pana Jana.
Wieczór nas zastał w Łążku i najchętniej zostałybyśmy na dłużej.

Dla organizatorów firmowych (i nie tylko) eventów mam za darmo informację: Łążek to miejsce idealne na integracje firmowe. Czekają tu na was z szeroko otwartymi rękami.
Jeżeli ktoś, natomiast, szuka pięknego kaflowego pieca, niech pruje do Łążka a będzie miał w czym wybierać.

W drodze powrotnej okazało się, że do Łążka prowadzi też droga cywilizowana. Aby na nią trafić należało zastosować się do napisu na kawałku kartonu „tu zawróć”. Ludzie mają tutaj poczucie humoru.
Na koniec wylądowałyśmy w Sandomierzu by przekonać się, że ojciec Mateusz jest tu obecny dosłownie wszędzie. Ma Sandomierz zapałki ojca Mateusza, kredki ojca Mateusza, zioła ojca Mateusza, czekoladki ojca Mateusza... Dalej nie szukałyśmy, aby przypadkiem nie trafić na coś bardziej wymyślnego.
Przekonałyśmy się również, że trudno jest zjeść tutaj dobrą kolację po 21.00 ale za to śniadania dają absolutnie wspaniałe.
Doszłyśmy do wniosku, że fikcja literacka nie zawsze jest fikcją i traktowanie kryminału jako przewodnika nie jest pozbawione sensu.
Kawę wg wskazówek prokuratora Szackiego najlepszą podają w Małej (och i to śniadanie!) a obrazy w katedrze wg tych samych źródeł wzbudzają dreszcz przerażenia. Niestety nie znalazłam ilustracji mojej śmierci na makabrycznym kalendarzu. Albo dawniej grudzień miał tylko 30 dni albo autorowi po pokazaniu 364 rodzajów zabijania zabrakło pomysłu.
Lub, być może, będę żyć wiecznie.
Później zrobiłyśmy jeszcze skok do Opatowa, by poszukać szanownych przodków i ruszyłyśmy do domu.
Pomiędzy Sandomierzem a Nagłowicami rozpościera się pustynia.
Pamiętajcie o tym, wyruszając w kierunku gór Świętokrzyskich. Zróbcie sobie kanapki i napełnijcie baki, bo może być ciężko. Po drodze, między Jędrzejowem, Chmielnikiem, Staszowem, Opatowem i dalej aż pod Sandomierz trudno jest wypatrzeć stację benzynową lub zajazd.
Bociany też tutaj nie występują. Ani kapliczki przydrożne. I niczego przy drogach nie sprzedają, zero jagód, moreli i jabłek. Nawet ludzi rzadko widać.
Podróże kształcą, oj kształcą.

Po powrocie podsumowałyśmy nasze wrażenia.
Po pierwsze: wyprawa była wspaniała.
Po drugie: Polska, dotąd nam nieznana, jest piękna.
Po trzecie: to trzeba powtórzyć.
Po czwarte: zjazd z asfaltu czasami prowadzi do miłej niespodzianki.
Po piąte: są u nas ludzie, którzy ciągle potrafią się uśmiechać.
Po szóste: nie miej zbyt dużych oczekiwań kawowych.
Po siódme: w dziedzinie pierogów nikt nam nie podskoczy.
Po ósme: bociany trzymają się dobrze.
Po dziewiąte: znaki drogowe bywają zabawne (wiecie jak wygląda znak informujący o istnieniu promu w okolicy? To teraz wyobraźcie sobie przeprawę takim promem przez Bug)
Po dziesiąte: nie czekajcie, tylko jedźcie w Polskę wschodnią, bo po obwodnicach przyjdzie czas na brukowanie wsi i miasteczek i klimaty obecne szlag trafi.


Na zakończenie kilka dowodów na to, gdzie byłyśmy.

Na pierwszym zdjęciu jest pamiątka z podróży czyli kupiony w Lublinie marcinek. Na moje oko to chyba sękacz, ale mogę się mylić. Lublinianie, wybaczcie:) 
































Do zobaczenia już wkrótce:))