czwartek, 31 stycznia 2013

Sałatka orientalna z marynowanym imbirem czyli co z tego wyrośnie.





Człowiek to jednak niereformowalna istota. Wystarczy, że na moment zaświeciło słońce i na trawnikach pojawiły się plamy starej trawy, a ja już mimowolnie szukam czy coś tam może nowego nie wykiełkowało. Jeden dzień deszczu i temperatury powyżej (niewiele, ale zawsze) zera i już nadzieja w człowieku rośnie jak ilość wody na ulicach. Kalosze są niezbędne. Im bardziej kolorowe, tym lepiej. Parasol też bywa przydatny. Pojemny, żeby ochronił jeszcze koleżankę. I siatka pełna witamin. Kolorowych, żeby dodać sobie energii. Pomarańcze, cytryny, granaty, mango są wskazane. I jeszcze różowe okulary by się przydały, żeby pogody ducha nie brakło, zanim wypatrzymy pierwsze pączki na krzakach w parku.
Ja takie dziwo znalazłam kilka dni temu. Jeszcze termometr pokazywał minus jedenaście a tu na mojej drodze spotkałam egzemplarz, który jak nic wiedział więcej. I korzystając z tej wiedzy wypuścił na końcach gałązek małe kuleczki. Przez następne dni przyglądałam mu się uważnie. Czy to aby nie skamielina? A może jakiś omam poranny. Może w świecie roślinnym też się trafiają jednostki nieprzewidywalne? Akcja rozwija się powoli. Nic się na razie nie zmieniło, ale też nic nie odpadło.
Chyba jutro uszczknę gałązkę i przeniosę do cieplarnianych warunków. Ciekawe, co z niej wyrośnie. (Jako fanka serii o Obcych powinnam być ostrożniejsza).
Dalsze relacje wkrótce.


A na razie, zanim przejdę do następnego etapu w poszukiwaniu wiosny, muszę się poratować wiosną na talerzu.
Sałatka orientalna gości na naszym stole już od jakiegoś czasu. Jej pierwowzór jadłam kiedyś w Paryżu. Połączenie przegrzebków i marynowanego imbiru* bardzo mi się spodobało. W warunkach domowych daruję sobie przegrzebki. Reszta jest zieloną improwizacją. Jedynie marynowany imbir* łączy moją wersję z tą paryską.

Sałatka orientalna z marynowanym imbirem:

sos do sałatki orientalnej:
1 łyżeczka wasabi (w proszku lub w paście)
sok z 1 limonki
7 łyżek oleju arachidowego
pół łyżeczki soli
ćwierć łyżeczki cukru
2 ząbki czosnku, przeciśnięte przez praskę
kilka kropel oleju sezamowego

składniki sałatki:
garść cienkiego makaronu ryżowy
2 garści liści szpinaku
1 papryczka chili
1 papryka, czerwona lub żółta
garść kiełków sojowych
mieszanka sałat (jakich lubicie)
garść poszatkowanej kapusty pekińskiej
1 marchewka, starta na mandolinie
pęczek rzodkiewek
1 nieduży por
pęczek kolendry
2 łyżki marynowanego imbiru

Jak zwykle w przypadku sałatki, dobrze jest się zaopatrzyć w sporą miskę i nieduży słoik. Do słoika ładujemy wszystkie składniki sosu. Wstrząsamy wstrząsająco i odkładamy na bok.
Makaron ryżowy przyrządźcie zgodnie z instrukcją. Chili posiekajcie drobniutko. Paprykę pokrójcie na drobne paski a pora i rzodkiewki na cienkie krążki. Imbir porwijcie na mniejsze kawałki. Kolendrę pokrójcie niedbale nożyczkami.
Wszystkie składniki sałatki przełóżcie do sporej misy i przemieszajcie rękami. Dodajcie dobrze odsączony makaron. Nalejcie sos i jeszcze raz wymieszajcie.




Sałatka gotowa.
Jest jej sporo ale jeżeli potrzebujcie do niej konkretu, to opakowanie krewetek koktajlowych będzie z nią dobrze współpracować.  Spokojnie można nią wykarmić kilka osób.
           
* Marynowany imbir można kupić w słoiku, ale można też zrobić samemu. Następnym razem o tym opowiem. I pokażę tajemnicze, pączkujące "coś".
                           Tak wygląda moja okolica 

                           A to znalazłam pod drzewem.

Smacznego i wypatrujcie niebieskiego nieba.

wtorek, 29 stycznia 2013

Focaccia i moja nowa miłość



Wygląda na to, że coś, co zapowiadało się na romans, będzie związkiem dużo poważniejszym.

Po początkowej ostrożności a nawet nieufności, doszłam do wniosku, że to TEN. Co prawda miałam już przygodę z jego starszym bratem ale okazało się, że nie byliśmy dla siebie stworzeni. Może i spełniał moje oczekiwania ale nie było w nim lekkości i finezji. Rozstaliśmy się. On wpadł w ramiona innej, ja szukałam satysfakcji gdzie indziej.
Teraz spotkałam Jego. Jest ideałem. Kształtny, lekki, uległy, posłuszny. Ale z charakterem.
Zapowiada się długi i ciekawy związek.
A wszystko to dzięki MMŻ. To on postawił go na mojej drodze.  Mojego nowego Canona SX500 . Teraz to ja będę decydować o odległości, świetle i ostrości.

Robię zdjęcia wszystkiemu, co mi się nawinie przed obiektyw. Wiecie jak to jest z nową zabawką. Dziś przyszła kolej na focaccie.

                                       tu jeszcze surowa

                                       a tu już rumiana


Nie wiem jak u was z pieczeniem chleba. Czy jesteście regularnymi piekarzami? Czy może kolejny rok przymierzacie się do upieczenia swojego pierwszego bochenka? A może po pierwszym upieczonym gniocie porzuciliście zakwasowe doświadczenia?
Jeśli ciągle przymierzacie się do swojego debiutu, to powinniście zacząć od focacci. Tu nie może coś pójść nie tak. Ostatnio za jej wytworzenie wzięła się 12 letnia córka znajomych. I nakarmiła wieczorem zdumioną rodzinę. 
Do tego oliwa, pieprz, sól i może jakieś oliwki i królewska kolacja gotowa.
Zapraszam.

 Focaccia

1 szklanka ciepłej wody
1 łyżeczka cukru
2 łyżeczki drożdży
1 szklanka mąki pszennej

Mieszamy dokładnie, przykrywamy i zostawiamy w spokoju na 15 minut.

Po kwadransie:

2 szklanki mąki
2 łyżki oliwy
1 łyżeczka soli
1 łyżka tymianku
1 łyżka oregano
garść oliwek
gałązka rozmarynu

Wszystkie składniki mieszamy ze sobą i wyrabiamy 10 minut. Ciasto powinno być lśniące i sprężyste. Przekładamy je do miski wysmarowanej oliwą. Przykrywamy folią i czekamy aż podwoi swoją objętość czyli około godziny. Potem odgazowujemy ciasto, składając je jak kopertę i rozwałkowujemy na placek. Wkładamy w nie połówki oliwek i gałązki rozmarynu. Przykrywamy folią i znów pozwalamy mu podwoić swój rozmiar.

Nagrzewamy piekarnik do 220 stopni i pieczemy focaccię 30 minut.  Polewamy oliwą i podajemy na stół.



Tyle i aż tyle. Sukces gwarantowany.
Smacznego

piątek, 25 stycznia 2013

Makaron z sosem imbirowym czyli jak pokonałam egoizm



Długo się zastanawiałam czy opisać to danie. Powodowały mną niskie instynkty. Nie będę ukrywać, że egoizm był ich przyczyną. Nie wiem, czy znacie to uczucie błogości, bo oto dotknęliście językiem absolutu. I nagle, słyszycie irytujący głos „daj spróbować”. We mnie wtedy rosną igły. Igły niechęci. Najchętniej schowałbym się z moim cudem w szafie i zjadła wszystko sama.
Ci, którzy mają inaczej, powinni zostać błogosławieni.
Egoizm jest rzeczą ludzką. Nieludzkie jest mu ulegać zbyt często.
To troszkę jak mieć córkę na wydaniu i z niechęcią ją za mąż wydawać. Co prawda, jeszcze nikogo za mąż nie wydawałam, ale wyobraźnię mam bogatą.
Walczę więc z moim egoizmem, jak się okazuje skutecznie. Droga do dzisiejszego wpisu była co prawda długa, ale nie liczy jak długo dochodziłam do celu, a to, że w końcu został on osiągnięty.
Czas okiełznać samolubne zapędy i posłać przepis w świat. Ja, w końcu, też dostałam go od dobrych ludzi.

Połączenie imbiru, pomidorów i mascarpone niektórym moim rozmówcom wydawało się nazbyt śmiałe. Najczęstszą reakcją było wątpienie. To nie może być dobre. Mina pełna powątpiewania tkwiła na twarzy do pierwszej łyżki. A potem z dziką (samolubną, jakże by inaczej) satysfakcją obserwowałam jak na twarzach  pojawiało się niedowierzanie przechodzące w coraz głębszy zachwyt.
Ja też tak miałam.


makaron z imbirowym sosem (przepis Oscara)

1 cebula
2 ząbki czosnku
1 papryczka chili
puszka pomidorów
kawałek imbiru około 7 cm
3 łyżki mascarpone lub gęstej kremówki
1 łyżka oliwy
sól i pieprz
parmezan
makaron rurki (lub taki, jak lubicie)

Stawiamy garnek z wodą na ogniu. Solimy. Zagotowujemy wodę. Do gotującej się wody wrzucamy makaron. Gotujemy al dente czyli jakieś 10-12 minut. Wszystko zależy od makaronu i waszego gustu.
Kiedy makaron się gotuje, my zajmujemy się sosem. Obieramy imbir i kroimy na kawałki. Cebulę i czosnek obieramy i też kroimy na części. Chili czyścimy z nasionek i również kroimy.  Nie musimy się specjalnie starać, bo całą resztę roboty wykona za nas blender.
Do rondla wlewamy łyżkę oliwy i podgrzewamy. Do gorącego garnka wrzucamy pokrojoną cebulę, czosnek, imbir i chili. Smażymy przez 3 minuty i wlewamy do garnka puszkę pomidorów. Wsypujemy pół łyżeczki soli i zagotowujemy całość. Gotujemy 3 minuty. Wszystko przekładamy do blendera i miksujemy na gładki sos. Do niego dodajemy 3 łyżki (czubate) mascarpone i jeszcze raz włączamy blender.
W tym czasie ugotował się makaron. Odcedzamy go i wlewamy do niego sos. Mieszamy i sprawdzamy czy nie trzeba użyć soli.
Wykładamy na talerze i posypujemy szczodrą porcją startego parmezanu. Odrobina pieprzu też nie zaszkodzi.



Hardcorowcy nie używają do sosu mascarpone, ale dla mnie to zbyt wytrawna wersja. Mascarpone wygładza kanty imbiru i nadaje potrawie aksamitności.



To jedno z tych zaskakujących dań, które na pierwszy rzut oka niczym cię nie urzekają. Ale wystarczy tylko jedna łyżka…
A potem przekażcie dalej.

Smacznego

środa, 23 stycznia 2013

Jak walczyłam o życie i curry z kalafiora





Faceci są niebezpieczni. Szczególnie w sytuacji zagrożenia. Nawet jeśli zagrożeniem jest np. obcięcie paznokci. Jeśli w grę wchodzi sprawa poważniejsza np. pobieranie krwi… O, tutaj zahaczamy o konflikt nuklearny. Wiadomo, że bez walki się nie podda. Tym razem krew, która się polała należała do mnie.
Nasz domowy macho walczył wszystkimi siłami. Dwie zdesperowane kobiety, używając łokci, dłoni i perswazji próbowały utoczyć nieco męskiej krwi. Nie było łatwo. Krew się, owszem, polała, ale moja. Mój nadgarstek posłużył (jak dawniej klocki w zębach galerników), wyładowaniu wściekłości. Zapach wojny unoszący się dookoła przyćmił moje odbieranie bólu, bo dopiero mokry rękaw uświadomił mi co się stało.
Ale nie przelałam krwi na darmo. Dwie ampułki zostały napełnione krwią zdobyczną. Macho odmaszerował do kąta wściekły. Przed nami pozostało jeszcze nakłonienie go do oddania sików.
Co się działo przy tej czynności chyba wam oszczędzę. Skoro piszę te słowa, to znaczy, że uszłam z życiem. Weterynarz również. Włochata macho-kicia wróciła do psychicznej normy. Apetyt też mu wrócił. Faceci są niebezpieczni. Nawet w kocim, puchatym wydaniu.

Przy tak mrożącej krew w żyłach  historii nie wypada opisywać maślanych ciasteczek czy zupy ogórkowej. Temat powinien być równie ostry.
Kalafior może i wygląda niewinnie, ale ja już wiem, że pozory mylą.
Moje curry jest takim wilkiem w niewinnej skórze.



Curry z kalafiora

1 kalafior
1 puszka mleczka kokosowego
2 marchewki
3 centymetry imbiru
2 ząbki czosnku
1 duża cebula
pęczek kolendry
2 ziemniaki
1 por
1 łyżeczka przecieru pomidorowego
2 łyżki oleju
2 łyżki sosu sojowego
1 łyżka żółtego curry

Jeśli wasza pasta curry jest ostra, nie dodawajcie chili. Jeśli łagodna, dodajcie chili koniecznie
gęsty jogurt

Po kolei zajmujemy się warzywami. Obieramy ziemniaki i kroimy na dość spore kawałki. Gotujemy wodę w garnku i obgotowujemy je do krótko. `Obieramy kalafior i dzielimy na cząstki. Dorzucamy do ziemniaków i gotujemy 5 minut. Odcedzamy.
Obieramy cebulę, czosnek, marchewki, imbir i pora. Cebulę kroimy w piórka, czosnek byle jak, imbir bardzo drobno a pora w krążki. To dobry moment na podjęcie decyzji czy używamy chili.
Rozgrzewamy olej w sporym rondlu. Na gorący wrzucamy wszystkie pokrojone warzywa. Dodajemy pastę curry. Smażymy mieszając 5 minut. Dolewamy mleczko kokosowe. Zagotowujemy i dodajemy podgotowane ziemniaki i kalafior. Dokładamy przecier pomidorowy. Gotujemy jeszcze 5 minut. Próbujemy. Jeśli trzeba, dodajemy odrobinę sosu sojowego. Jeśli uważacie, że danie jest za rzadkie, pogotujcie je chwilkę. Niech się odparuje. Ale dobrym wyjściem jest ryż jako dodatek. Wchłania każdy sos błyskawicznie.
Podając posypcie curry kolendrą i pacnijcie łyżką gęstego jogurtu.



Co prawda moja prawa ręka nie jest w stanie utrzymać widelca, ale lewa poradziła sobie zupełnie nieźle.

                            Niech was nie zmyli ten słodki wygląd.

Smacznego i zdecydowanie mniej krwawych przygód wam życzę

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Zimowe niebezpieczeństwa i chiński kapuśniak



Ten kto wymyślił taką pogodę jak dzisiaj, musiał być w złym humorze. Czy to deszcz czy śnieg?  Ani jedno ani drugie. Wystawiam twarz spod czapki i jak ślimak chowam się z powrotem. Boli. To, co leci z nieba nie jest łagodnym peelingiem. Raczej przypomina działanie hebla.
Glazura na chodnikach i drogach zniechęciła mnie do wyprowadzania mojego czerwonego maleństwa z ciepełka garażu.
„Przecież twardym trza być, nie miętkim”. Poszłam sobie piechotą. Sam zamysł był niezły. Spacer zimową porą ma swoje plusy. Nie wzięłam tylko pod uwagę śliskich przestrzeni pod stopami i nadlatującego z nieba śnieżnego ostrzału artyleryjskiego.  Nie wiem, co gorsze. Skupić się na jednym i drugim nie sposób.
Podreptałam w miejscu próbując podjąć męską decyzję. Idziemy czy nie idziemy?
I w tym momencie nadjechał autobus. Nawet nie wiedziałam, że mam pod nosem przystanek. Odsiecz przyszła w samą porę. Nie straciłam szacunku do samej siebie, dotarłam na miejsce niczego sobie nie łamiąc i zachowując twarz w raczej nie naruszonym stanie. Jaka ulga.
To nic, że przede mną jeszcze droga powrotna.

A po powrocie, w nagrodę za męstwo i niezłomność charakteru ugotuję jedną z moich ulubionych zup.

Ile macie czasu na ugotowanie zupy? Jeśli niewiele, to ten przepis jest dla was. A jeśli na dodatek potrzebujecie zupy jak termoforu, bo zmarzliście, łapie was podstępna grypa lub musicie podreperować morale, to ta zupa jest dla was.



Kapuśniak po chińsku

1,5 litra bulionu (lub rosołu)
kapusta pekińska (ze trzy uczciwe garści)
3 ząbki czosnku
5 cm kawałek imbiru
3 łyżki jasnego sosu sojowego
5-6 pieczarek
garść szczypiorku lub zielonej dymki
1 pierś z kurczaka
2 łyżki jasnego sosu sojowego
1 łyżka miodu

Zagotowujemy bulion. Obieramy czosnek i rozgniatamy. Obieramy imbir i ścieramy na tarce. Czosnek i imbir dodajemy do bulionu. Do gotującego się bulionu wkładamy pierś kurczaka. Gotujemy pięć minut i wyjmujemy mięso. Pierś kroimy na plastry. Mieszamy miód z 2 łyżkami sosu sojowego. Do tej mieszanki wkładamy na kilka minut plastry mięsa.  Szatkujemy kapustę pekińską. Wsypujemy do gotującego się bulionu. Dodajemy sos sojowy i pokrojone na cienkie plasterki pieczarki. Gotujemy 5 minut. Wyłączamy.
Na patelnię wlewamy marynatę z kurczaka i zagotowujemy ją. Wkładamy plastry mięsa i smażymy aż marynata nie zgęstnieje i nie oblepi kawałków mięsa.
Do talerzy nalewamy zupę. Wkładamy po kilka plastrów miodowego mięsa i posypujemy pociętym szczypiorkiem.



Gwarantuję wam, że ta zupa postawi was na nogi. 

sobota, 19 stycznia 2013

Co ma stopa do muffinów? Czyli trudny sobotni poranek





Czasami w sobotę nie chce się nawet wypełznąć z łóżka. A czasami od samego rana ma się ochotę góry przenosić.
Niestety, dzisiejsza sobota należy do pierwszej kategorii. Wystawiłam stopę z pod kołdry i moja stopa powiedziała mi, że dziś ma wolne. Nie wstaje. Jak poradzić sobie bez stopy? Można wykorzystać drugą stopę. Choć biorąc pod uwagę ich bliskie pokrewieństwo, ten plan jest skazany również na bunt drugiej. Czyli musimy sobie radzić inaczej.
Można spróbować nakłonić MMŻ do zrobienia śniadania. Lecz w jego przypadku byłby to zaledwie jogurcik. Marniutko jak na sobotni poranek. Leżę i kombinuję.
A gdyby tak założyć ciepłe skarpetki i zmylić przeciwnika. Ciepło podkołdrowe i ciepło skarpetkowe niewiele się różnią. Może da się oszukać stopy?
Spróbujemy.
Podstęp się powiódł, obie stopy zostały zaprowadzone do kuchni. Dalej już pójdzie z górki.
Słyszę jak MMŻ chrapie. Nawet jogurtu swego porannego nie wypił. Ale ja wymyśliłam coś, co niezawodnie zapachem wywabi go z łóżka. Cieplutkie muffiny. Może jest to drobne odstępstwo od codziennej diety, ale przecież dziś jest sobota.  Jak nabrać chęci do wyjścia z szlafroka po chudziutkim jogurcie? Wykluczone. To muszą być ciepłe, pachnące muffiny.



Muffiny z fetą, groszkiem i pestkami dyni
(na 12 muffinów)

85 g masła, stopionego i wystudzonego
2 szklanki mąki pszennej
2 jajka
1 szklanka letniego mleka
1 łyżeczka proszku do pieczenia
pół łyżeczki sody
1 łyżeczka soli (użyłam wędzonej)
1 łyżeczka mielonego kuminu
szklanka pokrojonej fety (spokojnie można użyć innego, ulubionego sera)
pół szklanki zielonego groszku (może być zamrożony)
3 łyżki pestek dyni

Najpierw włączcie piekarnik na 180 stopni, bo cała operacja potrwa nie dłużej niż poranny pobyt w łazience.

Przygotujcie sobie trzy miski. Nie wyciągajcie miksera z dna szafy, bo nie będzie potrzebny.

Miska I
Mieszacie w niej wszystkie sypkie składniki. Mąkę z proszkiem i sodą przesiewacie przez sito, dodajecie sól, kumin.
Miska II
Mieszacie wszystkie płynne składniki: wystudzone masło, mleko i jajka.
Miska III
Do niej wkładacie dodatki: pokrojoną fetę, groszek i 1 łyżkę pestek.

Przygotowujecie blaszkę z papilotkami do pieczenia muffinów i przechodzicie do etapu ostatniego.
Do miski I wlewacie zawartość miski II. Do mieszania wystarczy widelec. 
Jest sobota rano i wszelkie energiczne ruchy mogą was pozbawić życia. Oszczędzajcie się.  Kilka ruchów widelcem w zupełności wystarczy. Na koniec dosypujecie zawartość miski III.  Jeszcze jeden ruch narzędziem i wkładacie po łyżce ciasta do foremek.  Posypujecie z góry pestkami dyni i umieszczacie w piekarniku na 25-30 minut.




Po kwadransie pachnie w całym domu. Obudziły się nie tylko moje stopy ale i cała reszta.


Życzę wam soboty jak marzenie. I smacznego

środa, 16 stycznia 2013

Dobre skutki inwazji czyli niesamowita sałatka z bakłażana i fasoli


Goście z gatunku zielonożerców zawsze rewolucjonizują nasze menu. Ale tak jak ostatnio, to jeszcze nie było. Nasi oswojeni wegetarianie wraz ze swoim niezaprzeczalnie uroczym towarzystwem, wnieśli tym razem do naszego domu kategoryczne zmiany.
MMŻ, zaprzysięgły mięsojad, z Nowym Rokiem wypowiedział wojnę poświątecznym konsekwencjom.
Zadeklarował sympatię do szpinaku (patrz poprzedni wpis), kalafiora i cukinii.
Efekty mamy jak na dłoni, bo nieco MMŻ zniknęło. A co uskrzydla bardziej niż sukces?
Nawet niewielki.

Zielone lubiłam zawsze. Ale przygotowywanie dwóch wersji menu graniczyłoby z szaleństwem. Szczególnie jeśli dotyczy dwóch osób. Jadłam więc to, co większość.
I nareszcie się odwróciło. Nadeszła moja pora. Szkoda zmarnować entuzjazm MMŻ do mojej wersji jadłospisu. 
Kujemy więc żelazo, póki gorące, bo jak nic nadejdzie dzień, kiedy moja połówka zatęskni za golonką.



Dzisiejsza sałatka zaskoczyła nas oboje. Połączyła ogień i wodę. Ja nie przepadam za fasolą, a MMŻ nie znosi bakłażana. Okazało się, że można tak połączyć składniki, że obie strony były nie tylko zadowolone. Były zachwycone. 
I daję wam słowo honoru, że ta sałatka zostanie z nami na zawsze. 
Przepis pochodzi z książki „Lato bez końca”.

Sałatka z fasoli i bakłażana
(dla dwóch osób)

1 bakłażan
2 łyżki oliwy
2 garści mieszanki sałat (rukola, roszponka, dębolistna, maślana itp.)
1 puszka białej fasoli (osączonej i opłukanej)
8 pomidorków koktajlowych
kilka liści bazylii

Sos do sałatki:

2 ząbki czosnku (przeciśnięte przez praskę)
sok z połowy cytryny
4 łyżki oliwy
1 łyżka musztardy kremowej
pęczek pietruszki
pół łyżeczki soli
pieprz

Zaczniemy od bakłażana. Podobno nie trzeba go już solić i płukać, żeby się pozbyć goryczki. Nie sprawdzałam. Może jestem konserwatystką, ale strzeżonego …i tak dalej. Kroimy więc bakłażana wzdłuż na plastry. Z jednej sztuki wychodzi około sześciu, siedmiu plastrów. Solimy je z obu stron i zostawiamy na pół godziny. Po pół godzinie płuczemy plastry i dokładnie osuszamy papierowym ręcznikiem.
Do kubeczka nalewamy 2 łyżki oliwy. Rozgrzewamy patelnię. Smarujemy pędzelkiem plastry bakłażana oliwą z obu stron i kładziemy na rozgrzaną patelnię. Smażymy z obu stron aż będą lekko brązowe i miękkie. Zdejmujemy je z patelni na talerz.
Do słoiczka wlewamy oliwę, musztardę, przeciśnięty czosnek, sok z cytryny, sól i pieprz. Zakręcamy i  wstrząsamy. Siekamy niedbale pietruszkę. Dosypujemy do słoika. Znów wstrząsamy. Mamy gotowy sos. 
W miseczce mieszamy sos z odsączoną fasolą.
Na talerzach układamy po garści zielonej sałaty. Dzielimy sprawiedliwie fasolę na dwa talerze. Na fasoli układamy upieczone bakłażany. Pomidorki kroimy na ćwiartki a bazylię rwiemy na kawałki. Układamy między plastry bakłażana. Polewamy łyżką oliwy i sypiemy szczodrze świeżo zmielonym pieprzem.
Och, jakie to dobre. 




Smacznego

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Szokująca zmiana i naleśniki ze szpinakiem




- Dziś na obiad będą naleśniki ze szpinakiem.
- Świetnie.
Całkiem niewinny dialog. Prawda?
Z tym małym zastrzeżeniem, że nigdy nie odbyłby się w naszym domu. A już na pewno nie kiedy uczestnikiem dialogu byłby MMŻ.
A jednak. Kiedy zarzuciłam taką małą przynętę – prowokację, spodziewałam się zupełnie innej reakcji. Czy ja powiedziałam naleśniki?!
I czy MMŻ nie zaprotestował?!
Gorączkowo szukałam pytań sprawdzających prawdziwość mojej drugiej połowy. Impostor? Klon? Pranie mózgu? Amnezja?
Odpowiedź jest bardziej prozaiczna, choć godna podziwu. Konsekwencja.
Zielona dieta i program oszczędnościowy w zakresie cukru. Od początku roku na naszym stole goszczą rośliny wszelakiego rodzaju. Może to jeszcze nie rewolucja ale pierwsze kroki w ewolucji na pewno.
A wszystko po to, by było nas mniej.



Naleśniki ze szpinakiem
naleśniki (przepis tutaj)

oraz:

opakowanie szpinaku (może być świeży lub mrożony)
3 ząbki czosnku
1 łyżka masła
10 dkg pieczarek (pokrojonych w plastry i podsmażonych)
10 dkg sera np. cheddara, stiltona lub fety (startych lub pokruszonych) 
sól, pieprz

sos do zapiekania

1 łyżka masła
1 łyżka mąki
1 szklanka mleka
sól, pieprz
gałka muszkatołowa

Kiedy upieczone naleśniki czekają na dalszy ciąg, a szpinak został już opłukany lub rozmrożony, wyjmujemy patelnię. Topimy odrobinę masła i kładziemy szpinak. W przypadku świeżego pójdzie szybko. W przypadku mrożonego trochę to potrwa. Najważniejsze, to odparować szpinak. Im mniej wody, tym lepiej. Kiedy jesteście już pewni, że zupa szpinakowa wam nie grozi, dodajcie zgnieciony czosnek i podsmażone plasterki pieczarek. Zamieszajcie, dodajcie sól i pieprz. 
Na naleśniki nałóżcie nadzienie szpinakowe i posypcie startym serem. Zawińcie ruloniki i ułóżcie w foremce do zapiekania. 

Sos beszamelowy nie jest koniecznością. Można naleśniki po prostu przypiec na patelni i podać z jogurtem z czosnkiem.



Jeśli lubicie jednak mokre zapiekańce, to użyjcie sosu. 
Na małej patelni stopcie masło i wsypcie mąkę. Mieszajcie aż mąka nabierze złotego koloru. Zdejmijcie patelnię z ognia i wlejcie ćwierć szklanki mleka. Mieszajcie energicznie, żeby uniknąć grudek. Postawcie patelnię z powrotem na ogniu. Zagotujcie sos (zgęstnieje), dolewając tyle mleka, ile jest konieczne. Jedni lubią sosy gęste, inni rzadkie. Wy decydujecie ile mleka dolać. Do gotowego sosu dosypcie nieco gałki muszkatołowej, sól i pieprz. 
Polejcie sosem naleśniki i zapiekajcie w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez pół godziny.  



Wyjątkowo smaczne danie. Jakaś zielona sałatka jest do niego obowiązkowa. 
Smacznego




piątek, 11 stycznia 2013

Sernik figowy i zimowe fanaberie







Po ostatniej angielskiej inwazji zostały mi w głowie nowe słówka, w spiżarni zapas warzyw, a w lodówce dwie półki serów wszelakiego rodzaju. Po generalnym przeglądzie wytypowałam sery, które lada moment mogą zacząć żyć własnym serowym życiem. A wymaszerowywujące z lodówki ricotta i mascarpone, to ostatnie, co chciałabym zobaczyć. Stiltony i cheddary mogą jeszcze poczekać, ale Włochów czas nadszedł już dziś.
Sernik jest wytworem uniwersalnym. Jego zrobienie nie dość, że nie wymaga żadnych umiejętności, to na dodatek składniki są prozaiczne.
Skoro jest tak prosto, to po co komplikować?
Ha. Przekora. To właściwa odpowiedź. Natura ludzka już taka jest. Przekorna.
Czego nie widziałam w sklepach a mogłabym użyć do sernika?



Była taka bajka o złej (a była jakaś dobra?) macosze, która kazała biednej sierotce przynieść koszyczek malin w grudniu.
W dzisiejszych czasach sierotka nie mrugnęłaby okiem na takie represje, tylko migiem poleciała do marketu. Maliny, truskawki, morele, śliwki. Czy ktoś zaczął współczuć sierotce?
Ciężki jest los macoch. Jakie zadanie, niemożliwe do  zrealizowania, wymyślić dla sierotki? Może figi?
Świeże! W grudniu to chyba dobry pomysł, żeby pogrążyć spryciarę sierotkę?  I gwarantujący porażkę.
Nic z tego moi Państwo. Chcesz figi? Proszę bardzo – czekają.
Będąc macochą poszłabym na terapię.



Sernik figowy
(dla formy o średnicy 18 cm)

Spód:
100 g ciastek digestive
6 sztuk suszonych fig
100 g masła

Masa serowa:
250 g ricotty
250 g mascarpone
4 jajka
2 łyżeczki mąki ziemniaczanej
¾ szklanki drobnego cukru
1 laska wanilii
3  figi (mogą być świeże lub suszone)

Polewa
6 suszonych fig
Szklanka czerwonego wina
2 łyżki cukru

Zaczniemy od przygotowania spodu. Figom obcinamy twarde ogonki. Kroimy figi na kawałki. Do blendera wkładamy ciastka i figi i miksujemy do uzyskania figowo - ciasteczkowego piasku. Topimy masło i mieszamy z okruchami. Wylepiamy ciastem dno formy i odstawiamy do lodówki.
Włączamy piekarnik, bo od teraz pójdzie błyskawicznie. Nastawiamy temperaturę 170 stopni.
Do misy wkładamy oba rodzaje sera, wsypujemy cukier. Laskę wanilii rozcinamy na pół i nożem wyskrobujemy ziarenka. Nie wyrzucajcie pustego strączka. Pokrójcie go na dwa, trzy kawałki, włóżcie do małego słoiczka i zasypcie cukrem. Po dwóch dniach będziecie mieli swój cukier waniliowy.
Ziarenka wanilii dodajemy do serów. Miksujemy krótko, tylko do połączenia się składników.
W osobnej misce rozbijamy jaka. Lekko je mącimy. Dodajemy po trochu do miksowanych serów. Na końcu dosypujemy mąkę ziemniaczaną. Miksujemy.
Wlewamy do formy wyjętej z lodówki. Figi kroimy na cienkie plasterki i wkładamy do masy serowej.

Jestem zwolennikiem pieczenia serników w kąpieli wodnej. Ta metoda gwarantuje, że sernik będzie jedwabisty i kremowy.

Formę z naszym sernikiem owijamy z zewnątrz dokładnie folią aluminiową. Wstawiamy go do większej foremki. Wlewamy do  niej wrzącej wody i wszystko razem pakujemy do piekarnika.
Pieczemy sernik godzinę i kwadrans. Tyle piekł się mój egzemplarz. Pozwalamy mu wystygnąć w piekarniku.
Kiedy wystygnie, chowamy go do lodówki.



Kolejnego dnia zrobiłam polewę figową.
Do garnuszka wlewamy wino, sypiemy cukier i dodajemy pokrojone figi. Po 20 minutach wino powinno się odparować a figi zmięknąć. Miksujemy wszystko i chłodną polewą smarujemy sernik

Jeszcze tylko kilka świeżych fig do dekoracji i każda macocha byłaby zadowolona.



Smacznego

wtorek, 8 stycznia 2013

Uczucia skrajne i zupa brokułowa z niespodzianką.





Kto lubi brokuły ręka do góry.
Taki test zrobiłam niedawno wśród znajomych. I byłam bardzo zaskoczona, kiedy okazało się, że wywołują one uczucia podobne tych odczuwanych przy szpinaku czy brukselce. Albo, albo. Żadnych półśrodków.
Ci, którzy opowiedzieli się ”za” nie wyobrażają sobie kuchni bez ich obecności. Te tarty, sałatki, zapiekanki…
 Ci drudzy, reagujący zdrowym  „ble” na samą myśl o zjedzeniu czegoś tak odrażającego, rzucali się do drzwi.
Postanowiłam usatysfakcjonować jednych i drugich. Pierwszym ugotowałam zupę a drugich zaprosiłam na risotto (nie brokułowe).



Dziś będzie zupa.

Zupa brokułowa z łososiem i pieczonym czosnkiem

2 brokuły
główka czosnku
pół litra bulionu warzywnego
litr wody z pół łyżeczki soli do ugotowania brokułów
dwa plastry wędzonego łososia
dwie łyżki płatków migdałowych
1 czubata łyżka kremówki
pieprz
Na suchej patelni prażymy płatki migdałowe. Pilnujmy ich uważnie, bo cały proces odbywa się w mgnieniu oka. Raz dwa podrzucamy patelnią i odwracamy płatki. Po dwóch minutach powinny być chrupiące.
Obieramy i płuczemy brokuły. Czosnek pieczemy 20 minut w piekarniku bez obierania. Musi być miękki. Zagotowujemy wodę z solą i gotujemy brokuły. Średnio zajmuje to około 10 minut. Zdejmujemy garnek z ognia i przecedzamy. Nie wylewajcie wody z gotowania brokułów. Może się przydać do rozcieńczenia zupy.
Do miksera wkładamy ugotowane warzywa, obrany z łupinek i upieczony czosnek i wlewamy bulion. Miksujemy aż uzyskamy piękna, zieloną zawartość. Dodajemy łyżkę kremówki i znów miksujemy. Jeśli zupa jest za gęsta, dodajemy nieco wywaru z brokułów. Dosmakowujemy pieprzem i ewentualnie solą.

Na dnie talerza kładziemy plaster łososia i nalewamy zupę. Posypujemy prażonymi migdałami.
W innej wersji zamiast łososia można użyć startego cheddara i posypać zupę czosnkowymi grzankami. Też pycha.



Tych nieprzekonanych do brokułów nie będę zmuszać do przełamania niechęci. A wszystkich, którzy nie wyobrażają sobie świata bez tych zielonych przybyszów, namawiam do tej zupy. Jest pięknie zielona, aromatyczna i z niespodzianką.



Smacznego

sobota, 5 stycznia 2013

Melancholijna sałatka z ananasa




Jeśli wierzyć wróżbom na początek roku, to jaki pierwszy dzień taki cały rok. Do końca roku jeszcze trochę zostało, ale na razie wszystko się spełnia. Całe cztery dni minęły mi tak, jak pierwszy dzień.  Na płaczu.
Dzień pierwszy. Dziecko sobie pojechało. Płaczę.
Dzień drugi.  Dziecko sobie pojechało. Melancholia. Płaczę.
Dzień trzeci. Dziecko sobie pojechało. Melancholia. Coś mi się zepsuło w biodrze. Boli jak cholera. Płaczę.
Dzień czwarty. Dziecko pojechało. Melancholia. Biodro boli. Kroję cebulę. Płaczę.
Ciekawe co mnie czeka jutro?
Optymizm mnie nie opuszcza. Może sobie popłaczę tak na wszelki wypadek.
I spożytkuję tę cebulę. Jak myślicie, dlaczego?



Sałatka ananasowa z czerwoną cebulą

1 ananas
1 czerwona cebula
pęczek rukoli
3 łyżki oliwy
1 łyżka octu gruszkowego (lub po prostu cytryny z połową łyżeczki miodu)
pół łyżeczki łagodnej musztardy
1 łyżeczka sosu sojowego
1 mały ząbek czosnku
pieprz
łyżka uprażonych orzechów nerkowca
łyżka liści kolendry

Ananasa obieramy i kroimy w kostkę.
Na talerzu rozkładamy rukolę. Na niej kładziemy kostki ananasa. Posypujemy je cienko pokrojoną w półkrążki czerwoną cebulą.
W słoiku mieszamy oliwę, ocet, musztardę, sos sojowy, rozgnieciony ząbek czosnku i pieprz. Orzechy lekko prażymy na suchej patelni.
Sałatkę polewamy sosem i posypujemy orzeszkami i kolendrą.
Stawia na nogi i daje energetycznego kopa wszystkim zapłakanym mazgajom. A tym, którzy już mają energii za dwóch, nieco chłodzi gorączkę myśli. Tak czy inaczej, sałatka warta polecenia.



Pozdrawiam bardzo i życzę smacznego