On miał na imię Daniel. Był moją pierwszą miłością. Jak na
skrzydłach biegłam z rozwianym włosem, żeby go zobaczyć. Śniadania jadaliśmy ramię w ramię. Spaliśmy
razem, jadaliśmy razem, bawiliśmy się razem. Każdy dzień był wypełniony
wspólnymi planami. Wydawało się, że to będzie trwać wiecznie.
Niestety świat nie był gotowy na nasze uczucie. Świat był
niebezpieczny. Świat zrobił wszystko by nas rozdzielić.
Wystarczył jeden dzień, by naszą miłość brutalnie przekreślić. Otaczająca nas
rzeczywistość przytłaczała nas i
ograniczała. A my chcieliśmy mieć tylko siebie. Jeden jedyny dzień spędzony z
dala od codzienności okazał się ostatnim spędzonym razem. Nasza ucieczka
została szybko odkryta.
Powrót do rzeczywistości był końcem naszego związku. Każde z
nas zostało przeniesione do innego świata: ja do średniaków, On do starszaków.
I to był koniec naszej miłości. Po dwóch dniach okazało się, że On już inną
dziewczynkę przywiązuje do drzewa. Na
szczęście potem były wakacje. Od nowego roku przedszkolnego nastał czas nowych
miłości. Ale tę pamiętam z rozrzewnieniem.
Szperanie w szufladach ze starymi zdjęciami jest jak
zaglądanie do króliczej nory. Szukając świadectw szkolnych starszej córki,
natrafiłam na siebie w wieku lat czterech. Nie byłam przygotowana na to spotkanie.
Na zdjęciu stoimy grzecznie w dwóch rzędach, szczerbaci, niepewnie
uśmiechnięci. Chłopcy w krótkich spodenkach, dziewczynki w grzecznych kucykach.
I trzeci z lewej, wyższy od reszty chłopców stoi On. Jedno spojrzenie i
przypomniałam sobie wszystko. Nawet zapach kwitnących przy drodze od furtki do
przedszkolnego tarasu bzów.
Lubiłam przedszkolne jedzenie. Zupa pomidorowa do dziś jest
jedną z moich ulubionych. Kluski na parze z sosem czekoladowym były kolejnym,
po Danku, powodem, że biegłam do przedszkola na skrzydłach. Tym bardziej,
że potęga jego miłości sięgała nawet rezygnacji z repety na moją
korzyść. Och! Piękne to były czasy.
Makaron z cukrem i serem, naleśniki, pulpeciki w sosie koperkowym, dużo,
dużo kompotu. Tylko wątróbka nie pozostawiła dobrych wspomnień. Ciekawe jak dziś wygląda przedszkolne
menu? Czasy są bogatsze w możliwości
rynkowe, ale czy to idzie w parze w postępem w jadłospisach dla najmłodszych?
Dziś zafunduję sobie powrót do przeszłości i najwspanialsze
naleśniki pod słońcem. Już kiedyś ze skruchą przyznałam, że ten rodzaj
działalności kuchennej jest mi obcy. I zdaję sobie sprawę, że ideału się nie na
poprawić. Moja Mama tworzy naleśniki
idealne. To będzie jej przepis i jej wykonanie. Ja byłam tylko świadkiem i
fotografem.
Naleśniki mojej Mamy – idealne
(z proporcji wychodzi sześć cienkich naleśników)
1 szklanka mąki
1 szklanka mleka
2 jajka
szczypta soli
olej do smażenia
Po raz pierwszy moja Mama została przymuszona do
precyzyjnego podejścia do gotowania. Gdzie by jej wpadło do głowy posługiwać
się miarką, gramami czy mililitrami. Działanie na „oko” sprawdzało się zawsze.
Tym razem ja, stałam nad nią jak kat nad dobrą duszą i nieustępliwie domagałam
się precyzji. I tak, po latach, dowiedziałam się jakie są proporcje, żeby
zrobić naleśniki idealne, lekkie jak chmurka, puszyste. Nigdy nie jest za
późno, żeby się czegoś nauczyć.
Potrzebujemy miksera i miski. Do miski wbijamy 2 żółtka,
wlewamy mleko i wsypujemy mąkę. Miksujemy. Białka ze szczyptą soli ubijamy na
pianę. Do zmiksowanej mieszanki mleczno-mączno- jajecznej dodajemy ubite białka
i krótko miksujemy. Tylko do połączenia się składników. Odstawiamy miskę na
kwadrans. Wydobywamy z szafki sporą patelnie i zwilżamy ją odrobiną oleju.
Rozgrzewamy i wlewamy jedną chochlę ciasta naleśnikowego. Kolistymi ruchami rozprowadzamy
porcję ciasta równomiernie po patelni i smażymy minutkę z jednej i minutkę z
drugiej. Jeśli lubimy naleśniki złotego koloru. Znów lekko zwilżamy patelnię
olejem i nakładamy kolejną porcję ciasta do smażenia.
Naleśniki zrobione w ten sposób są nieprawdopodobnie lekkie,
biszkoptowe. W cieście nie ma cukru, więc ich dalszy los, zależy tylko od
wybranych przez was dodatków. Dla mnie, nic nie smakuje lepiej od naleśników z
serem. A jeśli jeszcze jako dodatek występuje sos czekoladowy, to ja zabieram
swój talerz i oddaję się totalnemu obżarstwu.
I pomyśleć, że aby stworzyć coś niebiańskiego wystarczą trzy
składniki. Tym razem mniej znaczy lepiej.
Ciekawe czy mój sentyment do naleśników mógłby być nazwany
„efektem Danka”. Kto wie, kto wie…
A to cudo zakwitło właśnie pod naszym oknem.
Pozdrawiam was ciepło i życzę smacznego
Dramatyczny byl koniec tej milosci! Najwazniejsze, ze pozytywne wspomnienia zostaly. No i milosc do nalesnikow tez!
OdpowiedzUsuńZ miłością tak bywa. Dramatycznie i romantycznie. Tylko naleśniki pozostają niezmiennie dobre.
UsuńCudnie wyglądaja, piękne zdjęcia, mi też najbardziej smakują z serem, szczególnie na następny dzień, podsmażane na masełku, ja używam twarożka Pilos z Lidla, jest pyszny.
OdpowiedzUsuńNa pewno wypróbuję. Dzięki za miłe słowa
UsuńOoo, tak podsmazane na maselku na drugi dzien tez sa pycha. Ale mnie chyba najbardziej smakuje ten calkiem pierwszy i zawsze troszke nieudany prosto z patelni!
OdpowiedzUsuńKto pierwszy ten lepszy. Choć można się podzielić. Prawda?
Usuń