Właściwie jestem tak zmęczona, że nawet mi się nie chce
podnieść ręki, żeby się podrapać. Odzyskiwanie kawałka grządki z miejsca, gdzie
dotychczas królowały perz i mlecze, nie jest zadaniem ani łatwym, ani
przyjemnym. Wymaga siły i samozaparcia. W ciągu ostatniego tygodnia
zniechęcałam się już ze trzy razy. Każde wbicie łopaty uzmysławiało mi, że
porwałam się z motyką na słońce. Ale ja
należę do uparciuchów. Byle co mnie nie zraża. Porzucenie sprzętu w
akompaniamencie przekleństw odbyło się za każdym razem „ostatecznie”. Odgrażałam się, że w tym roku pomidory po
prostu będę kupować, zamiast sycić oczy osobistą hodowlą. I zawsze wracałam następnego dnia, żeby
kolejne 30 cm kwadratowych wyrwać Matce Naturze.
MMŻ z cierpliwością obserwował moje poczynania. Każdą próbę
ingerencji odrzucałam. Każdą dobrą radę puszczałam mimo uszu. Wszelakie próby
niesienia pomocy były przeze mnie ignorowane. Czy nie wspominałam wcześniej, że
jestem uparta?
Przyczyna mojego uporu była prosta: ja chce sama. Moje
grządki, moje pomidory, moja duma. Cały splendor miał spłynąć na mnie. Patrzcie
jaka jestem dzielna! Nawet z dżunglą sobie poradzę.
Otóż moi mili, nie poradziłam sobie. Po tygodniu skubania
grządek, do akcji wkroczył zniecierpliwiony moim marudzeniem MMŻ. Dwie godziny pomachał sprzętem ogrodniczym i
mnie pozostało tylko przyznać ze skruchą, że do kopania rowów, pracy w
kamieniołomach czy karczowaniu lasu, to ja się raczej nie nadaję. Trudno, przyjdzie mi żyć ze świadomością, że
życie osadnika jest nie dla mnie.
MMŻ zrobił swoje i z dumą obwieścił, że kierownik robót to
podstawa sukcesu. Kierownik, czyli on, wykonał kawał dobrej roboty i łaskawie
potem pozwolił się podziwiać.
Nie będę ukrywać, że ego miałam nieco obolałe.
Wieczorem uświadomiłam sobie, że nie tylko ego. Na szczęście
jutro wolne, więc spokojnie będę lizać rany i planować z optymizmem
zagospodarowanie nowo odzyskanych ziem.
Gotowanie dzisiaj zeszło na dalsze plany. Kuchnię zostawiłam
pod opieką młodszego pokolenia. Tak mnie
wyrobnicza praca pochłonęła, że nawet
planów obiadowych nie robiłam.
Na szczęście okazało się, że nie będziemy zmuszeni szukać
obiadu na polu. Risotto truflowe, ugotowane przez młodzież, było super
pomysłem. A kiedy dodałam do tego kieliszek wina, to cały dzień wydawał się
nawet przyjemny.
Jutro pójdę popodziwiać nasze dzieło. A teraz zapraszam na
risotto truflowe.
250 g ryżu arborio
20 dkg brązowych pieczarek
1 cebula
1 kieliszek białego wina
3 łyżki masła
1 łyżka oliwy
2 łyżki oliwy truflowej
pęczek pietruszki
garść startego parmezanu
sól, pieprz
około litra bulionu
Zanim weźmiemy się za ryż, musimy przygotować sobie
pieczarki i bulion. Bulion (od was zależy czy warzywny czy drobiowy) stawiamy
na piecu i zagotowujemy. Potrzebny nam będzie gorący, więc nie zdejmujcie go z
ognia.
Pieczarki myjemy, kroimy na plasterki i smażymy na maśle. Sięgniemy
po nie w końcowym etapie gotowania ryżu.
Bierzemy spory rondel. Rozgrzewamy w nim oliwę i 2 łyżki
masła. Cebulę kroimy w kosteczkę i wrzucamy do gorącego garnka. Kiedy cebula
się zeszkli, wsypujemy ryż i mieszamy aż każde ziarenko pokryje się tłuszczem.
Teraz wlewamy kieliszek wina i mieszamy. Odparowujemy wino i zaczynamy wlewać
do ryżu po chochli gorącego bulionu. Mówiąc precyzyjniej, do ryżu wlewamy
kolejną porcję bulionu wtedy, kiedy poprzednia jest zupełnie wchłonięta. Ta operacja: ryż, bulion, ryż, bulion potrwa
około pół godziny. W końcowym etapie dodajemy do ryżu usmażone pieczarki i
mieszamy.
Zdejmujemy garnek z ognia i dodajemy łyżkę zimnego masła,
oliwę truflową a na końcu parmezan i posiekaną pietruszkę. Jeśli trzeba,
używamy soli. I na pewno korzystamy z świeżo mielonego pieprzu.
Smakuje bosko, szczególnie, kiedy jest zrobione przez kogoś
innego. Kogoś, kto widział wasze
zmagania i postanowił wam ulżyć w niedoli.
Pamiętajcie, zawsze mierzcie siły na zamiary.
Aha, i pamiętajcie o dobrym winie do risotta.
Smacznego i pięknego
kolejnego dnia wolnego
Mniam mniam!
OdpowiedzUsuńO tak! Pozdrawiam
UsuńRisotto - moja ostatnio ulubiona potrawa!
OdpowiedzUsuń