Każda z nas jest dziś zajęta. Albo przyjmuje życzenia albo
je składa. Jak każde święto narzucone nam odgórnie, to również wywołuje pewien
sprzeciw. Dzień Kobiet, dzień Stoczniowca, dzień wagarowicza, dzień
Matki….Zastanawiam się, czy jest mi ten dzień potrzebny. Otrzymuję na co dzień
bardzo satysfakcjonujące mnie dowody miłości. Niewymuszone. Sama tę miłość
okazuję. Nieprzymuszana. Czy Dzień Matki coś zmienia? Nie. Jednak gdybym nie
dostała w tym dniu życzeń, byłoby mi przykro. Gdybym nie złożyła życzeń, byłoby
mi głupio. Jestem niewolnikiem tradycji i konwenansów. Czy to takie złe?
Odpowiedź brzmi po raz drugi: nie. Tradycja i konwenanse są potrzebne, żeby
nasz mózg nie eksplodował. Idziemy utartą ścieżką przyzwyczajeń i możemy
poświęcić więcej uwagi na rozglądanie się na mniej znane boki.
Nie dajmy się tylko zwariować lukrowanym obrazkom
sprzedawanym nam przez media. Ta karuzela obowiązkowych różyczek, serduszek czy
laurek osiąga rozmiary wielkiego balonu.
Ile prezentów kupiłyśmy w pośpiechu?
Ile życzeń jest zdawkowych? A jak było wczoraj? Zadzwoniłaś do Mamy zapytać co u niej? Czy zawsze słuchasz jej opowieści bez
zniecierpliwienia? Ile razy pomyślałaś, że znów zrzędzi czy traktuje cię jak
dziecko?
Myślę, że nieśpieszna rozmowa, czas spędzony razem bez zerkania na
zegarek, jest dla Mamy cenniejszym prezentem niż w pośpiechu kupiona róża.
Ciągle uczę się cierpliwości. Już wiem, że moje poczucie czasu jest
nieporównywalne do Jej poczucia czasu.
Kocham moją Mamę. Kocham jej upór, choć
nieraz doprowadza mnie do furii. Kocham jej pasję do tenisa, bo oddaje się temu
zajęciu bez względu na porę dnia. Kocham ją za tysiące małych i dużych emocji,
których jest sprawcą. Za to, że nie chce bym piekła dla niej chleb, bo
twierdzi, że mam za dużo pracy i za to, że ciągle pilnuje, żebym brała leki. Kocham
ja za to, że jest moją Mamą. Najlepszą na świecie.
Więc po co ten buntowniczy początek? Troszkę na przekór.
Przecież w każdym dziecku tli się iskierka buntu. Odkładam więc niepoprawne
hasła do szuflady i wyciągam laurkę. Piekę ciasto i maszeruję z radością złożyć życzenia.
Torcik wiśniowo czekoladowy jak bukiecik:
ciasto:
4 żółtka
4 białka
2 całe jajka
120 g cukru
70 g mąki
50 g mielonych migdałów
3 łyżki kakao
łyżeczka esencji waniliowej
40 g masła, stopionego i wystudzonego
pół łyżeczki proszku do pieczenia
krem:
250 g mascarpone
200 ml kremówki
szklanka wiśni w
likierze (tu pojawił się problem, bo okazało się, że wiśnie zostały nie wiadomo
kiedy pożarte), lub konfitury wiśniowe (ich użyłam)
4 łyżki cukru pudru
likier wiśniowy lub syrop wiśniowy do nasączenia ciasta
polewa czekoladowa
tabliczka czekolady np. gorzkiej
100 ml kremówki
Piekarnik nastawiamy na temperaturę 180 stopni. Ubijamy
białka. Żółtka plus dwa jajka ucieramy z cukrem na puszysty krem. Mieszamy
wszystkie suche składniki i po łyżce dodajemy do kremu jajecznego. Dokładnie
miksujemy. Potem wlewamy roztopione masło i znów miksujemy. Na koniec delikatnie (nie mikserem) mieszamy z pianą z białek. Dno formy wykładamy papierem i wlewamy ciasto. Pieczemy 40
minut. Studzimy a potem kroimy na trzy krążki.
Ciasto sobie grzecznie czeka a my robimy krem. Ubijamy
kremówkę i mascarpone z dodatkiem cukru pudru. Wiśnie odsączamy z likieru lub
syropu. Używamy go do nasączenia krążków ciasta. Nasączone likierem krążki
ciasta smarujemy szczodrze kremem i układamy na nim wiśnie.
Podgrzewamy kremówkę i rozpuszczamy w niej połamaną
czekoladę. Mieszamy aż będzie aksamitnej gładkości. Wyrównujemy boki ciasta,
zbierając nożem wymykający się krem. Polewamy czekoladą górę i boki tortu.
Dobrze jest się posłużyć szeroką szpatułką. Pozwalamy polewie zastygnąć. Potem
myślimy nad udekorowaniem naszego dziełka.
Mój torcik miał wyglądać jak miniaturowy bukiecik. Użyłam
liści mięty i kwiatu pelargonii.
Mamie bardzo się podobał.
Życzę wam dzisiaj samych zachwytów i smacznego
piękny to dzień i piękkny tort.
OdpowiedzUsuńDziękuję i pozdrawiam
UsuńTort wyglada niesamowicie.
OdpowiedzUsuńJa tez kocham moja Mame. Bo Mama wlasna jest najlepsza!
Absolutnie!
OdpowiedzUsuń