sobota, 31 maja 2014

Na Dzień Dziecka ciasto marchewkowe z kremem jogurtowym i syropem bzowym


























Mimo że dzisiaj sobota, robota aż furczy. Po deszczowej nawałnicy w ostatnich dniach trawa urosła jak w parku jurajskim. Niedługo zacznę wyglądać zwierząt egzotycznych wśród wysokich traw. Chyba, że MMŻ uda się dziś opanować te nieokiełznane siły natury. W czasie kiedy lało, nie tylko trawa obrodziła i chwasty wszelakie ale również plaga egipska jakaś w postaci chrząszczy żrących wszystko na swojej drodze. Ich liczna obecność na wiśni i różach mnie nie zdumiała, ale ażurki na wierzbowych liściach jednak mnie zaskoczyły. Żarłoczna ta cholera (zaraza nie wierzba) jest jak mało co w przyrodzie. Nie pogardzi malinami, jeżynami czy jaśminem. Dziką róże załatwiły w jeden dzień. Zostały z niej smutne kikutki.
Co więc dziś robiłam? Biegałam ze spryskiwaczem i zniechęcałam gnojka do stołowania się w moim ogrodzie.
Bawiłam się też łopatką i grabkami.
Wszystkie te czynności mają to do siebie, że nie wymagają specjalnej gimnastyki umysłowej. Można sobie psikać drzewka i zastanawiać się nad fenomenem JKM. Sadzenie kwiatków całkiem dobrze komponuje się z rozmyślaniem o bitwie pod Culloden (w niedługiej przyszłości wszystko wam wyjaśnię).
W przerwach między batalią a estetyką wpadło mi do głowy, że przecież jutro Dzień Dziecka.
Porzuciłam więc grabki, kwiatki, spryskiwacz i polityczne rozmyślania i wzięłam się do obierania młodziutkiej marchewki.
Bo ciasto będzie zdrowe, z kremem niezbyt kalorycznym i aromatem dnia dzisiejszego czyli kwiatami czarnego bzu.























Ciasto marchewkowe z kremem jogurtowym i syropem bzowym.

ciasto:
1,5 szklanki mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
100 g brązowego cukru
1 szklanka drobno startej marchewki
2 zmiksowane banany
2 jajka
3/4 szklanki oleju
forma o średnicy 20 cm

krem:
200 ml kremówki
500 ml gęstego jogurtu greckiego
1 łyżka żelatyny
2 łyżki wody

syrop z kwiatów czarnego bzu:
2 szklanka wody
2 szklanki cukru
kilkanaście baldachimów kwiatów czarnego bzu

marchewkowe róże do dekoracji:
2 marchewki
2 szklanki syropu z czarnego bzu

syrop z kwiatów czarnego bzu:

Zbieramy kwiaty z czarnego bzu. Daleko od szosy i raczej w dzień słoneczny. Kładziemy baldachimy na papier lub ręczniki. Niech ewentualni mieszkańcy mają czas na opuszczenie kwiatów.
Gotujemy wodę z cukrem.
Potem nożyczkami odcinamy ogonki a kwiaty zalewamy gorącym syropem.
Zostawiamy kwiaty w syropie do następnego dnia. Następnie przecedzamy syrop.

ciasto:

Ubijamy jajka z cukrem. Wlewamy oliwę i dodajemy banany. Miksujemy. Dokładamy tartą marchewkę. Mieszamy.
Łączymy mąkę z proszkiem do pieczenia i przesiewamy do masy jajecznej. Mieszamy i wylewamy do formy.
Pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni przez 1 godzinę.

krem jogurtowy:

Na sitko kładziemy gazę lub bawełnianą ściereczkę. Wykładamy jogurt i zostawiamy na noc. Jogurt pozbędzie się serwatki i będzie piękną podstawą kremu.
Następnego dnia ubijamy kremówkę. Żelatynę rozpuszczamy w dwóch łyżkach wody.
Ubijamy jogurt, wsypujemy cukier puder i 3 łyżki syropu bzowego.
Potem łączymy jogurt z ubitą śmietaną.

Wystudzone ciasto kroimy na pół. Dolną część smarujemy kremem i przykrywamy górną częścią. Nakładamy resztę kremu i rozprowadzamy na górze i bokach ciasta.
Dekorujemy marchewkowymi różami.

marchewkowe róże:

Obieramy marchewki obieraczką. Wyrzucamy obierki. Tej samej obieraczki używamy by zrobić z marchewki paski. Z marchewki wychodzą centymetrowej szerokości paski. Wrzucamy je do syropu z czarnego bzu i gotujemy na niewielkim ogniu około 7 minut. Powinny być miękkie ale nie rozgotowane. Studzimy marchewkowe paski w syropie.
Potem wyjmujemy je z syropu i zwijamy na palcu na kształt róży. Różyczkami dekorujemy ciasto.






Piękne ciasto się zrobiło.
Dzieci Moje Kochane. Ono jest dla was.


























Wszystkim dzieciom (a jesteśmy nimi wszyscy) składam życzenia wszystkiego najpiękniejszego.

I oczywiście smacznego.

czwartek, 29 maja 2014

Wyrafinowany kicz czyli torcik z kaszanki, jabłka i macierzanki

























Czasami nachodzi mnie nostalgiczna potrzeba powrotu do przeszłości.
MMŻ wstaje dziś bladym świtem i wchodząc do kuchni jest przekonany, że jest tym jedynym.
Jedynym, który otworzył oczy i za chwilę będzie musiał pędzić do miasta. A tu niespodzianka.
W kuchni siedzę ja. I to całkiem przytomna. Chociaż to nie do końca prawda. Ciało i owszem siedziało w kuchni, ale myśli poleciały tak daleko, że żaden odległościomierz nie dałby rady zmierzyć.
Wróciłam do dzieciństwa. Najpierw moich Dzieci.
Siedziałam samotnie w tej kuchni i myślałam, że po raz pierwszy w życiu spędziłam dzień matki tak, jak spędzam ten poranek.
Dlaczego zamyśliłam nad tym dopiero dzisiaj? Kto może wiedzieć, co człowiekowi przyjdzie do głowy po siódmej rano w deszczowy poranek. Czy to początek dalszego ciągu? Do wielu nowości muszę się przyzwyczaić. Z wieloma nowościami muszę się pogodzić. Czy chcę? Czy muszę?
Siódma rano nie jest dobrą porą na roztrząsanie filozoficznych dylematów. I na pewno nie jest dobrą porą by odpowiadać na pytanie: o czym myślisz? O tej porze głowę powinny zajmować twarożek ze szczypiorkiem i pierwsza kawa. Potem dopiero można zacząć zajmować się sprawami poważniejszego kalibru.
Między moim zamyśleniem a pierwszym dziś kubkiem herbaty z mlekiem upłynęły lata świetlne. Od mojego dzieciństwa począwszy a na dorastaniu naszych Córek skończywszy.
Elastyczność z jaką w myślach przenosimy się w czasie i przestrzeni jest niewiarygodna. Próbowałam kiedyś opowiedzieć ciąg skojarzeń od punktu A do punktu Z. I zajęło mi to jakieś dziesięć minut niezbyt składnego bełkotu. W rzeczywistości ciąg myślowy odbył się w trakcie jednego mrugnięcia okiem.
Dziś rano siedziałam, deszcz padał, z dachu za oknem spadała kropla za kroplą. Patrzyłam jak odbijają się od pełnej po brzegi beczki na deszczówkę. A myśli płynęły jak strużki wody po dachu. Były słodko gorzkie. Jedne sprawiły mi przyjemność, inne zacisnęły się chłodnymi palcami i brakło mi tchu. Na moment.
Potem do kuchni wkroczył MMŻ i świat wskoczył na swoje tory.

 Moja dzisiejsza propozycja jest wspomnieniem z dzieciństwa. Czasami z moją Mamą lubimy zjeść kaszankę na ciepło. Reszta naszej rodziny jest tym daniem zupełnie nie zainteresowana. Chciałam im pokazać, że kaszanka może też mieć elegancką wersję. Taki wyrafinowany kicz.



Kaszankowy torcik z jabłkiem i macierzanką
(na dwie porcje)

1 kaszanka
1 cebula
garść macierzanki (świeży tymianek może ją zastąpić ale zdecydowanie zmieni smak)
1 łyżeczka masła

do tego:
1 jabłko
pół łyżeczki masła

oraz:
4 nieduże ziemniaki
1 łyżka mascarpone
sól

Gotujemy obrane ziemniaki do miękkości. Potem ugniatamy na puree z mascarpone. Doprawiamy solą.

Cebulę kroimy w drobną kostkę i przesmażamy na maśle aż zmięknie. Dodajemy pokrojoną, obraną ze skórki kaszankę. Doprawiamy pieprzem i smażymy pięć minut na małym ogniu.

Jabłko obieramy ze skórki i części nasiennej. Kroimy w krążki. Na patelni rozpuszczamy masło. Kiedy zaczyna nabierać złotego koloru, zmniejszamy ogień i kładziemy plastry jabłka. Posypujemy listkami macierzanki.
Smażymy po minucie z każdej strony. Zdejmujemy z ognia.

Do ułożenia kaszankowego torcika potrzebujemy metalowego krążka. Stawiamy go na talerzu. Na dno dajemy plaster pieczonego jabłka. Posypujemy świeżą macierzanką.
Następną warstwę tworzy przysmażona kaszanka a potem puree ziemniaczane. Na ziemniaki kładziemy drugą warstwę kaszanki. Ostatnią warstwę tworzy plaster jabłka, posypany macierzanką.

Ktoś powie, że to niewyszukana potrawa. I będzie miał rację. Ale to nie znaczy, że ma wyglądać niewyszukanie.






Smacznego

niedziela, 25 maja 2014

Wpis nieco obywatelski i stare brownies





















Wybaczcie mi dzisiejszy wpis. Ale wizyta w punkcie głosowania spowodowała, że aż mnie trzepnęło. Po godzinie 17 frekwencja nie przekroczyła 7 procent.

Wiele krajów ma swoją dość restrykcyjną politykę „nabywania” obywateli. Zazwyczaj trzeba pokonać ileś tam szczebli pytań, dociekań, administracyjnych zasieków, zdać egzamin no i wykazać się raczej sporą gotówką.
Może powinniśmy i u nas wprowadzić egzamin na obywatela? Żeby było przewrotniej, podchodziliby do niego wyłącznie obywatele. Polscy obywatele.
Widzę to jak powtórny egzamin na kierowcę. Jeździsz, zbierasz punkty karne a kiedy przekroczysz limit, stajesz do powtórnego egzaminu. Bez niego możesz co najwyżej pojeździć na wrotkach.
Z obywatelstwem byłoby podobnie. Na przykład: nie idziesz na wybory. Dostajesz 20 punktów. Jeździsz po pijaku: 30 punktów. Nie płacisz alimentów: 20 punktów. Znęcasz się nad psem czy chomikiem: 45 punktów. Kiedy uzbierasz, powiedzmy 100 punktów karnych, żeby nabyć ponownie praw obywatelskich, musisz stanąć do egzaminu.
Nie demokratycznie? Nie patriotycznie?? Nie politycznie? Nieludzko?
Zastanówmy się. Do wyborów przystępuje niecałe 50 % naszego społeczeństwa. Czy te niegłosujące 50 % czuje się obywatelami. Tak, kiedy chodzi o przywileje bycia obywatelem. Kiedy upomnimy się o obowiązki już tak łatwo nie będzie.
Może należałoby się postarać, żeby być obywatelem.
Jak ułożyć taki egzamin? Przecież nie każdy musi wiedzieć kiedy była bitwa pod Grunwaldem. Nie musi, ale raczej powinien. Żeby być obywatelem trzeba mieć choć minimalne pojęcie o tym gdzie się żyje. Pod względem geograficznym (przysięgam, że są tacy, którzy nie wiedzą co jest stolicą Słowacji), politycznym (nie odróżniają sejmu od senatu), ekonomicznym (ciągle myślą, że Balcerowicz musi odejść), historycznym (a na cholerę mi te daty!) i kulturalnym ( jedno wyjście do teatru mile widziane) czy etycznym (są tacy, którzy ciągle myślą, że zwierzę to rzecz).
Łapiecie się za głowę? Może zanim przystąpicie do ataku, zastanówmy się przez chwilę, czy to co napisałam jest zupełnie pozbawione sensu. Posłuchajcie jaką frekwencję zanotowano dziś do południa.

Na pocieszenie mam ciastka, które można zrobić będąc zarówno w euforii , jak i na dnie rozpaczy. W tym drugim wypadku są nawet zalecane. Nic tak nie poprawia humoru jak zjedzenie czegoś smacznego. No, może jeszcze herbata. Co prawda na frekwencję nie mają wpływu ale łagodzą kanty tzw rzeczywistości.
























Bajaderki lub kartofelki lub popsy

reszta brownies lub biszkopt czyli około 20 dkg ciasta
2 łyżki mascarpone
2 łyżki konfitury malinowej
2 łyżki nutelli
2 łyżki wiśni z likieru lub suszone (wtedy moczymy je kwadrans w alkoholu)

Kruszymy stare ciastka. Można zrobić to ręcznie ale zdecydowanie lepiej radzi sobie z tym blender.
Do okruchów dodajemy resztę składników. Mieszamy i wstawiamy na godzinę do lodówki. Chłodne lepiej się formują.
Potem nabieramy łyżeczką porcję mieszanki i formujemy kulki.
Możemy je zanurzyć w czekoladzie, wiórkach kokosowych, groszku cukrowym lub kakao.
Możemy je nadziać na patyczki lub położyć w papilotkach.





Taki recykling cukierniczy w mojej podstawówce nazywał się „kartofel” i był ulubionym sposobem na pozbycie się oszczędności.

Nie wyobrażałam sobie, że można go zrobić samemu. Mój Dziadek śmiał się, że robi się je z tego, co pozamiatano po dniówce w cukierni. Wszystko jedno. Ja je uwielbiałam.

A kiedy już poprawi wam się humor, idźcie zagłosować. Przecież nie może wam by obojętne co się dzieje w świecie. Tym bliższym i tym dalszym.

Smacznego

sobota, 24 maja 2014

Co rośnie na łące czyli tarta z pokrzywą i szparagami



























Przepis na to wegetariańskie danie pochodzi z majowego Delicious. Nieco go wzbogaciłam dodając pokrzywy. Rozrosły się w jednym z kątów jak przysłowiowe „tryfidy”. Zanim zdążą zakwitnąć, ja wykorzystam je kulinarnie.
Namawiam was do zainteresowania się tym zielskiem, bo ma spore możliwości. Kto ma kłopoty z ilością krwi, powinien się nimi zainteresować i pić regularnie koktajl z ich udziałem.
Pamiętajcie tylko, by uzbroić się w grube rękawice, bo pokrzywa będzie się bronić.
Potraktowana wrzątkiem, zachowa piękną zieleń i zaskakujący smak.
Dodana do tej tarty okazała się bardzo delikatna i uległa. W sam raz do szparagów.
Aha, zbierajcie pokrzywy tylko z dala od dymu, spalin i innych trucizn. I jeszcze jedno. Tam gdzie rosną pokrzywy, tam ziemia jest bogata. One zdecydowanie gustują w ziemi najlepszego gatunku.
Jako totalnie egzotyczny element, dodałam dzikie szparagi. Skąd je wzięłam? Z pola. A precyzyjniej, z chaszczy koło naszej łąki. Rosną tam nie tylko szparagi ale wyjątkowej urody truskawki. Kiedyś ścigałam się rankami z lisicą, która pierwsza zerwie te łąkowe truskawki.
Co do szparagów zagadka ich istnienia jest prosta do wyjaśnienia. Owoce z rosnącego przed domem krzaczka były regularnie zjadane przez ptaki. Wiecie jaki był dalszy ciąg? Dzisiaj miejsce wśród jeżyn i dzikich truskawek bardziej mu odpowiada niż grzeczna grządka przed domem. Nie wyrasta w ilościach hurtowych i nie wykarmiłabym niż czteroosobowej rodziny ale niespodzianka w postaci własnych szparagów jest newsem ostatniego tygodnia.
Mieszkanie pod lasem ma wiele zalet. Jedną z nich jest odpowiedź na pytanie: 
- Co dziś na obiad?
- Idź i przynieś coś z ogródka (lasu, łąki, zarośli).
Lecz nawet bez tego możecie wykombinować taką tartę, bo szparagi w maju, w sklepie są oczywistością. I są pyszne.


Tarta ze szparagami, pokrzywą i sosem holenderskim

opakowanie ciasta francuskiego
12 sztuk szparagów zielonych
400 ml kremówki
4 żółtka
15 g parmezanu
1 łyżka posiekanego szczypiorku
garść (w rękawiczce) liści pokrzywy

sos holenderski
1 łyżka białego octu winnego
55 g masła, pokrojonego w kostkę
1 łyżka soku cytrynowego


Zaczniemy od pokrzywy. Jeżeli zdobyliście (mam nadzieję, bez ofiar) sporą garść pokrzywy, to oderwijcie z niej liście, opłuczcie je zimną wodą a potem zalejcie wrzątkiem. Po kilku minutach możecie wylać wrzątek i odcisnąć liście z nadmiaru wody.

Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Prostokątną foremkę 35 x 12 cm wykładamy ciastem francuskim. Kładziemy na ciasto papier do pieczenia i przyciskamy mniejszą foremką. Ten sposób jest lepszy od wsypywania fasoli czy grochu jako obciążenia.
Wkładamy ciasto do piekarnika i pieczemy 15 minut. Zdejmujemy papier i mniejszą foremką i pieczemy ciasto kolejne 5 minut. Powinno być lekko złote.
Wyjmujemy ciasto z piekarnika. Zmniejszamy temperaturę do 150 stopni.
W czasie pieczenia się ciasta zajmujemy się wypełnieniem.
Szparagi obieramy i gotujemy 3 minuty w lekko osolonym wrzątku. Potem odcedzamy i przelewamy zimną wodą. Kroimy na kawałki.
W misie mieszamy kremówkę, żółtka, starty parmezan i szczypiorek i pokrzywę.
W małym rondelku podgrzewamy łyżkę białego octu i kiedy jest ciepły dodajemy po kawałku zimnego masła, ciągle mieszając. Kiedy zużyjemy cała masło, otrzymamy gęsty, aksamitny sos. Dodajemy do niego szczyptę soli oraz sok z cytryny i wlewamy, mieszając, do mieszaniny jajek z parmezanem.
Wlewamy sos na podpieczoną tartę (nie martwcie się, że jest rzadki, zgęstnieje w czasie pieczenia). Na sos wykładamy pokrojone na kawałki szparagi i wstawiamy formę do piekarnika rozgrzanego do 170 stopni na 45 minut.
Po upieczeniu dobrze jest zostawić tartę na 15 minut w spokoju. Dzięki temu sos ładnie się zwiąże.





Dzisiaj ktoś jeszcze przymierzał się do upieczenia tej tarty. Ciekawa jestem jak wyszło.























Wszystkim życzę smacznego i cudnej soboty

czwartek, 22 maja 2014

Żądza mordu i podróż z Ha Long do Hanoi


























Powoli ogarniała mnie żądza mordu. Nie tylko mnie. Nawet w tych, którzy większość trasy z Ha Long do Hanoi przechrapali, zaczęły kiełkować zbrodnicze plany.
Aby zdążyć na popołudniowy samolot z Hanoi do Nha Trang musieliśmy być najpóźniej o siedemnastej na lotnisku. A w południe pływaliśmy jeszcze po zatoce Ha Long.
Wynajęcie samochodu z kierowcą wydawało się rozsądnym rozwiązaniem zważywszy, że autobus wlókł się 4 godziny a w Hanoi stawał z pięć razy. Prosty rachunek wskazywał na zdecydowane oszczędności czasowe poczynione za pomocą samochodu. Nie chcieliśmy utkwić na lotnisku, patrząc na oddalający się samolot.
Oj, ale żałowaliśmy potem tego wyboru.
Kiedy my pakowaliśmy się do vana, reszta naszej grupy, która przyjechała razem z nami autobusem, wygodnie siedziała w restauracji, pijąc piwo.
Czas pokazał, że nasz pośpiech był absolutnie niepotrzebny, a ich beztroska jak najbardziej na miejscu.
Nasz kierowca okazał buddystą pod każdym względem. Na dodatek był głuchy na nasze zaczepki, dowcipy, dobre rady a na końcu błagania. Dużą rolę odegrał pewnie problem językowy.
Podejrzewaliśmy, że wyprawa do Hanoi była jego pierwszą podróżą do stolicy. Na dodatek nabraliśmy pewności, że do dzisiaj jeździł po wiejskich drogach i na dodatek tuk-tukiem.
160 km do Hanoi jechał z przeciętną prędkością 35 km na godzinę. Nie myślcie, że to znaczy, że jechał bezpiecznie. Wyprzedzały nas nawet rowery. Te były wyprzedzane przez skutery, a te z kolei przez samochody. Czyli jednocześnie wyprzedzały nas po cztery pojazdy naraz. I to zarówno z prawej jak i z lewej strony. Najpierw z przerażenia a potem z rozpaczy waliłam głową o plecak. Cześć pasażerów zagrzewając kierowcę do większego entuzjazmu śpiewała Międzynarodówkę.
Wszystko na nic. Wskazówka na szybkościomierzu ani drgnęła ponad 35.
Zagryzając nerwowo palce, siłą woli pchaliśmy samochód i modlili w duchu, żeby samolot miał opóźnienie.
Najsmaczniejszy moment miał jednak dopiero nadejść.
Wjazd do Hanoi powitaliśmy jak pojawienie się proroka. Z nadzieją, radością i łzami wzruszenia. Niestety, przedwcześnie.
Mapa, GPS (a jakże, w aucie był takowy), telefon do przyjaciela nie były żadną gwarancją sukcesu.
Nasz kierowca parł do przodu. My już wiedzieliśmy, że nie wie dokąd jedzie. I zdawaliśmy sobie sprawę, że jeżeli nie zareagujemy, to resztę życia spędzimy błąkając się po Hanoi.
Najpierw machaliśmy rękami, potem zaczęliśmy wrzeszczeć a na koniec MMŻ złapał za kierownicę. Skręcaj! Skręcaj! Skręcaj! Darliśmy się jak opętani, mijając nasze skrzyżowanie.
Mogliśmy sobie ryczeć we wszystkich znanych językach. Niestety, nie po wietnamsku.
I nagle stał się cud, Po przejechaniu kolejnych 300 metrów kierowca załapał, że atmosfera w samochodzie zgęstniała i niektórzy szykują się do powieszenia się na pasach bezpieczeństwa.
Stanął i....zaczął zawracać.
Jeżeli dotychczas modliliśmy o dotarcie na lotnisko, to w tej chwili zaczęliśmy robić rachunek sumienia. Czteropasmowa ulica w centrum miasta. Jedzie nią jakieś 3 miliony pojazdów wszelkiego rodzaju, we wszystkich kierunkach. A na środku my jak krowa w Bombaju. Najpierw stoi, a potem powoli i z dostojeństwem zaczyna zawracać.
W thrillerach bywają momenty zamrożenia akcji. Zazwyczaj wtedy, gdy świat robi fikołka. Uwielbiam te sceny a im większa zadyma na drodze z udziałem żelastwa, tym większą mam frajdę. Moja ulubiona scena to karambol na autostradzie z filmu „Wyspa”. Ale to nie oznacza, że sama lubię być bohaterem akcji. Wolę miękki fotel i kieliszek czerwonego wina. Mocnych wrażeń lubię doświadczać sadząc np. rzodkiewki.
Przez chwilę panowała cisza a potem ktoś włączył z powrotem dźwięk. Dziesiątki nerwowo reagujących Wietnamczyków wcisnęło klaksony i hamulce.
A my jak transatlantyk, majestatycznie, zamrażając na chwilę ruch kołowy w Hanoi zrobiliśmy zwrot o 180 stopni.
Nie zabiliśmy kierowcy tylko dlatego, że nie mieliśmy czasu.

Dzięki temu zdążyliśmy na samolot.





wtorek, 20 maja 2014

Zielono, różowo, smacznie czyli kanapka reaktywacja



Rzadko robię kanapki. Były takie czasy, kiedy kanapka była na porządku dziennym. Kto nie miał dzieci w wieku szkolnym ten nie wie, co to znaczy robić kanapki. Kanapka nie kojarzy się podniecająco. No bo cóż może być fascynującego w dwóch kawałkach pieczywa, przedzielonych plastrem sera i szynki.
Tu was mam, moi drodzy.
Kanapka może być dziełem sztuki. Może być obiektem pożądania. Może być niedoścignionym wzorem. Może być przedmiotem handlu (szkolnego).
Robiąc kanapkę po raz 22 w miesiącu trudno jest oprzeć się wrażeniu taśmy produkcyjnej.
Wstajemy rano. Rano to rutyna. Myjemy zęby, człapiemy do kuchni, otwieramy lodówkę. Litości!
Kto o tej porze jest w stanie stworzyć V Bethowena? Kawa, herbata z mlekiem, płatki, serek z kiełkami. Najważniejsze to przetrwać. Na niuanse przyjdzie czas w porze lunchu. Teraz liczy się przetrwanie. Ciekawe, że tworzenie bardziej kojarzy mi się z czerwonym winem niż szklanką mleka.
„Nikt nie jest mądry przed śniadaniem”, to nie moje słowa. Ale podpisuję się pod nimi obiema rękami.
Wierzę, że są ludzie, którzy budząc się, są w stanie wyrecytować tablicę Mendelejewa.
Ja zazwyczaj markuję pełnię świadomości. Dobrze, że nasze przyzwyczajenia są jak niewidzialna ręka. Pomagają.
Żeby stworzyć kanapkowe dzieło potrzeba wyobraźni. Jak to osiągnąć o siódmej rano?
Cofnąć się w czasie.
Wieczorem zaplanować sobie kolejność działań. Lub, co lepsze, całą robotę zrobić przed położeniem się spać.
Spontan jest świetny. Sama mam na swoim koncie kilka zestawów kanapkowych, poskładanych spontanicznie. Lecz ta metoda działa na krótkich dystansach.
Jeżeli macie przed sobą co najmniej kilka lat robienia kanapek (dzieciom, miłemu lub sobie), to musicie rzecz przemyśleć. Chyba, że chcecie doczekać chwili, kiedy młodzi na widok torebki śniadaniowej zaczną odczuwać gwałtowną potrzebę odrobienia lekcji.
Moje kanapki były niezłe. Jak wspomniałam na wstępie, dziś rzadko je robię. Czasami nawet do nich tęsknię. Bo kanapka to danie niedocenione. Traktowane po macoszemu. Taka zapchaj-dziura. Wiadomo, że musisz coś zjeść. I wtedy do dzioba wjeżdża kanapka. Byle tost, byle szynka, byle ser.
Wcale nie musi tak być. Trzeba tylko się trochę postarać.
Tylko czy można osiągnąć sukces bez wysiłku?


























Dwie propozycje kanapkowe:
podstawa czyli zielony biszkopt:

3 jajka (oddzielnie białka i żółtka)
50 g masła stopionego i wystudzonego
80 g mąki pszennej
ćwierć łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
szczypta pieprzu
200 g szpinaku lub botwinki czy szczawiu (a może poeksperymentować z pokrzywą?)
Ubijamy białka na pianę. Dodajemy żółtka. Następnie wlewamy płynne masło. Miksujemy. Wyłączamy mikser i przesiewamy do masy mąkę z proszkiem i solą. Na koniec mieszamy ze szpinakiem lub botwinką.
Blachę wykładamy papierem i wylewamy biszkopt. Wyrównujemy powierzchnię i pieczemy w 190 stopniach przez 20 minut.
Jeżeli chcemy zrobić roladę, to upieczony, gorący biszkopt przekładamy na ściereczkę i zwijamy jak rulonik. Dzięki temu zabiegowi ciasto nie popęka.
Jeżeli naszym zamiarem jest kanapka, zielony biszkopt odwracamy do góry nogami na ściereczkę i zdejmujemy papier.
Po wystygnięciu możemy go przekładać serem i burakiem.


ciasto:
I wersja:

zielony biszkopt botwinkowy (szpinakowy, szczawiowy)
serek chrzanowy
łosoś wędzony
koperek

Każdą zieleninę musimy sparzyć. Na łyżce masła podsmażamy liście. Króciutko. Są młode, więc nie musimy ich torturować. Delikatnie je doprawiamy do smaku i miksujemy. Studzimy.
Potem używamy jako części składowej biszkoptu.
Smarujemy biszkopt serkiem i posypujemy pokrojonym łososiem i koperkiem. Zwijamy, otulamy folią i chłodzimy kilka godzin.
Rano mamy gotową, efektowną i nietuzinkową kanapkę.



II wersja:

zielony biszkopt
1 upieczony w piekarniku burak
serek kozi (bądź miękka feta)
pistacje
kiełki rzodkiewki
Tutaj sprawa jest prosta do bólu. Jak to w przypadku kanapek bywa, cała zabawa polega na przekładaniu. Zielony biszkopt, potem kozi serek, następnie pistacje i plaster buraka. Na to kolejna warstwa serka i plaster zielonego biszkoptu. Całość zamyka ser posypany kiełkami.

Właściwie żadna instrukcja obsługi nie jest potrzebna. Wszystko widać na zdjęciach.
Roladka zielono łososiowa jest wariantem wielkanocnego przekładańca.
Ten sam zielony biszkopt możemy przełożyć buraczkami i kozim serem lub pieczoną papryką i np. omletem z chilli.
Wariantów jest bez liku. I wszystkie są w zasięgu ręki. Pod jednym warunkiem...że nie staniecie przed problemem o siódmej rano.
Wtedy pozostaje wam tylko tost, szynka i ser. Krótko mówiąc nuuuuuuuuuuuda.
Powodzenia nie tylko w sferze kanapek.




























Smacznego

poniedziałek, 19 maja 2014

Wodospady Kuang Si czyli kolejne zachwyty i biały miś
























Woda. Chłodna, błękitna woda. W Mekongu woda przypomina w kolorze naszą Rawę. Na szczęście kolor nie świadczy o jej kondycji. Ta ma się dobrze. Ilości ryb w ofercie okolicznych restauracji mówi sama za siebie. Na ulicznych straganach również ryb pod dostatkiem. Je się nie tylko ryby, ale muszle wszelakie, ślimaki i wodorosty.
Błękitnej wody nie oczekiwałam od Mekongu, choć kąpiel była naszym cichym marzeniem.
Czterdzieści kilometrów od Luang Prabang jest miejsce, które zaspokoi największego estetę i amatora odcieni błękitu. 
Pojechaliśmy zobaczyć to cudo a przy okazji odwiedzić sierociniec dla misiów.
Trafiło na sobotę i okazało się na miejscu, że na ten sam pomysł wpadli nie tylko wszyscy mieszkańcy Luang Prabang ale również mieszkańcy reszty sąsiednich miejscowości. Laotańczycy mali i duzi, starzy i młodzi, grupowo i parami pojawili się przy wodospadach zorganizowani lepiej od nas. Taszczyli podręczne lodówki, siatki z jedzeniem i hektolitry piwa. Do tego dziesiątki dzieci, wyglądających jak postaci z kreskówek. Jedyni Inni to my. Nie powiem, że nie wzbudzaliśmy zainteresowania. Ale co mnie obchodziło, że wszystkie oczy wlepione były w nas. Liczyło się tylko to, że woda była chłodna i działała na ciało i duszę jak najlepsze lekarstwo.
Jakoś tak się składało w tej podróży, że kiedy już wydawało się, że kolejny krok zakończy się kompromitującym upadkiem ze zmęczenia, ten ostatni krok prowadził do wody. I ona ratowała nam życie.






Wodospady okazały się rajskim miejscem. Jeżeli wylądujecie tam kiedyś, to nie zniechęcajcie się wspinaczką. Warto się trochę napocić, bo im wyżej, tym tłumy mniejsze. I zabierzcie ze sobą buty do pływania. Dno bywa zdradliwie kamieniste.
Zaś cała reszta czyli piękne widoki i orzeźwiająca woda są warte wędrówki w upale.















































Wracając zjedzcie obiad w jednej z knajpek na wjeździe i koniecznie spróbujcie smażonych wodorostów z sezamem. I najświeższej ryby, jaką kiedykolwiek jedliście.
Muszę wam coś wyznać. Jeżeli wietnamska kuchnia jest kulinarnym rajem, laotańska to raje wszystkich religii świata razem wzięte.
Tutaj każdy Modest Amaro byłby usatysfakcjonowany. Kuchnia czerpiąca z lokalności. Nie spotkaliśmy spaghetti ani hamburgera. Nawet frytek nie widzieliśmy. Jemy to, co rośnie, pływa lub lata. Doprawiamy tym, co w ziemi lub na drzewach. Krótko osmażamy, opiekamy lub gotujemy na parze i dostajemy na stół produkt idealny.
Przykład? Proszę bardzo. Ryba złowiona rano w rzece, oczyszczona, posypana chilli i trawą cytrynową i rzucona na grill. Do tego sałatka z mango (sama widziałam jak było zrywane), z dodatkiem jakichś ślimaków i rukwi wodnej. O mało co nie odgryźliśmy sobie palców w czasie oblizywania.
Nawet te nieszczęsne 42 stopnie przestają przeszkadzać.
























I jeszcze na koniec.
Jeżeli jesteście słusznego europejskiego wzrostu to czeka was w tej części świata jeszcze jedna atrakcja.
Scenka pierwsza.
Idziemy ulicą w Luang Prabang. Jest nas czwórka. My, kobiety wzbudzamy średnie zainteresowanie. Na czele naszej grupki kroczy MMŻ. Nagle staje, a my za nim. O jego nogi odbija się mały Laotańczyk. Taki na oko czteroletni. Rozpędził się po prostu i walnął w mur. A mur był wysoki. Maluch z poziomu siedemdziesięciu centymetrów zaczął badać przeszkodę. I widzimy jak wzrokiem lustruje MMŻ. Od stóp począwszy wędruję wzrokiem coraz wyżej i wyżej. I im wyżej, tym szerzej się otwierają oczy malucha. W końcu malec staje z rozdziawioną buzią o krok od MMŻ. Scenka jak z filmu SF. Bliskie spotkania III stopnia. Następuje zawieszenie akcji i po chwili z szybkością błyskawicy mały znika pod najbliższym straganem.
Scenka druga.
Zostawiam MMŻ na chwilę na ławce. Wokół rozbuchana zieleń, szemrzący strumyczek i upał 40 stopni. Po dziesięciu minutach wracam...a MMŻ jest gwiazdą okolicy. Pięciu czy sześciu sięgających mu do pępka tubylców patrzy na niego jak ja na Roberta Downey'a Juniora. Z uwielbieniem. Zaraz, zaraz... to mój szanowny małżonek. Może ktoś mi wytłumaczy powód tego uwielbienia.
A chłopcy z przepięknymi uśmiechami na twarzy mówią, że takiego wielkiego człowieka jeszcze nie widzieli i … czy mogą sobie zrobić z nim zdjęcie.
Popłakałam się z radości. MMŻ robiący na białego misia. Ciekawe ile zdjęć zrobiono mu z ukrycia?

Droga powrotna do miasta podziałała na nas jak kołyska. Usnęliśmy wszyscy jak dzieci.

Tak to jest kiedy ilość wrażeń przekracza średnią roczną.  



piątek, 16 maja 2014

Pogodowe narzekanie i torcik z kremem pomarańczowym i czekoladą
























Leje, wieje, jest ohydnie. Gdyby nie zieleń dookoła, to pomyślałabym, że jesień przyszła. Wszystkie beczki, miski i pojemniki na deszczówkę mają dosyć. Od rana zdążyły się zapełnić ze trzy razy. Moja skromniutka grządka groszku cukrowego odpłynęła kilkanaście centymetrów. Wiem, że deszcz wiosną jest potrzebny. Nawet lubię wiosenne mżawki, sikawki i burze. Ale dlaczego jako jego uzupełnienie jest tak zimno!?
Nie mogłoby być 10 stopni cieplej? Plus sześć to jest o jakieś dziewiętnaście mniej niż lubię.
Niżej niż 25 jest mało komfortowo ale niżej niż 15 to już katastrofa.
Cieszę się, że mam piec. Po ostatnich wycinkach sadowych, nie musimy się martwić, że nie będzie czym go nakarmić. Choć wolałabym siedzieć przy ognisku zamiast przytulona do kafli.
Deszcz weekendowy jest jak kotwica. Unieruchamia wszystkich w domu. Rozpełzamy się po kątach czytając, drzemiąc lub pisząc.
Może to dobry czas na nadrobienie zaległości? Dotrę może do końca moich azjatyckich zdjęć? Z rozpędu list dzisiaj napisałam. Taki na papierze. Piórem. Dziwne uczucie.
Herbatę zaparzyłam z cytryną i miodem. Albo będę zaziębiona, albo pogoda ma na mnie większy wpływ niż sądzę.
Na razie żonglując cytrynami i zapomnianą od Wielkanocy pomarańczą, zabieram się za zrobienie ciasta. Lekkiego, bo to przecież wiosna. Pomarańczowego, bo zimno. Z czymś czekoladowym, bo polepszać humoru jest wymagany. I z dodatkiem np. truskawek, bo musi być optymistycznie, z nadzieją.























Torcik z kremem pomarańczowym i czekoladą

22 cm średnica formy

biszkopt czekoladowy:
4 jajka
4 łyżki mąki pszennej
4 łyżki cukru pudru
1 łyżka maki ziemniaczanej
1 łyżka kakao

krem:
250 g mascarpone
400 ml kremówki
1 galaretka pomarańczowa
sok z jednej pomarańczy
skórka z jednej pomarańczy
3 łyżki cukru pudru
ćwierć szklanki wody

polewa czekoladowa:
100 g czekolady deserowej
2 łyżki masła

Biszkopt jak biszkopt, zaczyna się od oddzielenia białek od żółtek. Białka ubijamy na pianę i dodajemy cukier puder. Ciągle ubijając wlewamy żółtka.
Na koniec, po wyłączeniu miksera wsypujemy mąki zmieszane z kakao i przesiane przez sito.
Foremkę wykładamy papierem do pieczenia i wylewamy ciasto. Można to zrobić w dwóch rzutach, wtedy problem z krojeniem ciasta na dwa krążki nie będzie wam spędzał snu z powiek. Po prostu pieczemy biszkopt w dwóch foremkach lub w dwóch kolejkach.
Upieczony biszkopt pozostawiamy do wystygnięcia.

Krem:
Umytą pomarańczę ścieramy na tarce. Potem wyciskamy sok. Uzupełniamy sok taka ilością wody by otrzymać pół szklanki. Stawiamy garnuszek z sokiem z piecu i zagotowujemy. Do zdjętego z pieca, zagotowanego soku wsypujemy galaretkę pomarańczową. Mieszamy do rozpuszczenia się proszku. Studzimy.
Ubijamy zimną kremówkę a potem zimne mascarpone z cukrem pudrem. Obie części delikatnie łączymy ze sobą.
Czas na dodanie do nich galaretki pomarańczowej. Ja robię to bardzo ostrożnie, krok po kroku. Najpierw łyżkę śmietany z serkiem łączę z jedną łyżką galaretki. Mieszam i powtarzam cały proces. Po trzeciej łyżce mam pewność, że żadne nieszczęście w postaci rozwarstwionego kremu już mi nie grozi.
Dokładnie mieszamy krem i przekładamy nim warstwy biszkoptu. Na samej górze ma wylądować spora porcja kremu.

Wkładamy całość do lodówki i w tym czasie, kiedy ciasto się chłodzi, przygotowujemy polewę czekoladową.
Czekoladę łamiemy na kawałki i wkładamy do miseczki razem z masłem. Miseczkę stawiamy na garnku z wodą. Woda w garnku nie powinna dotykać dna miseczki. Podgrzewamy wodę, która ogrzeje nam miseczkę. A tym samym stopi czekoladę i masło. Od czasu do czasu pomieszajmy czekoladę.
Zdejmujemy roztopioną czekoladę z ognia. Wyjmujemy ciasto z lodówki i pędzelkiem smarujemy cienką warstwą krem (pod warunkiem, że już stężał). Znów schładzamy aż czekolada zastygnie. Wtedy, bez obaw możemy ciasto pokryć resztą czekolady.
Dekoracja jest sprawą waszej pomysłowości. Świeże owoce do czekolady będą pasowały idealnie.






To pożegnanie z pomarańczami w tym sezonie. Zaraz na scenę wkroczą truskawki, poziomki, czereśnie i wiśnie.
Pomarańcze zostaną zdetronizowane. Odszedł król! Niech żyje król!

Smacznego