niedziela, 11 maja 2014

Luang Prabang czyli jesteśmy w Laosie
























Lot z Hanoi do Luang Prabang trwa niecałą godzinę ale jest podróżą w czasie.
Na pokładzie niewielkiego samolotu laotańskich linii lotniczych było jakieś 21 osób.
Do Laosu lata niewielu turystów. I chwała im za to.
Tajlandia, Kambodża to kierunki najczęściej wybierane w tej części Azji. Laos jest pomijany, bo co tu można zobaczyć?
Za kilkanaście lat Laos spotka ten sam los co wyżej wymienione raje turystyczne. Taka jest kassandryczna przepowiednia. Już od czasów kolonizacji Ameryki wiadomo, że za białym człowiekiem idzie śmierć. Śmierć autentyczności i rozkwit komerchy. Idą sobie pod rękę i uzupełniają się świetnie. Miejsca, niedotknięte jeszcze chorobą komercjalizacji można policzyć na palcach.
Laos za kilkanaście lat (to opcja optymistyczna) niczym nie będzie się różnił od swoich, zadeptanych sandałami turystów, sąsiadów.
Trzeba korzystać póki jest dziewiczo, niedrogo, nieco naiwnie i cudnie. Trzeba cieszyć się momentami, kiedy laotańczycy nie są napędzani tylko i wyłącznie żądzą oskubania turystów.
Tutaj wszystko odbywa się z uśmiechem i spokojem. Nie ma naciągaczy, oszustów i kombinowania. Są przesympatyczni ludzie i niezapomniane widoki. Jest kuchnia, która nie ma sobie równych.
Podobno (wierzę w to szczerze) są tacy, którzy przyjechali do Luang Prabang na dwa ,trzy dni, a zostali na resztę życia.
Po niesamowitym Hanoi, które swoją ruchliwością przypomina mrowisko, Luang Prabang jest miastem z innego kosmosu.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że Azja śmierdzi. Może w innym miejscu. Po waniliowym Hanoi, Laos powalił mnie na kolana zapachem trawy cytrynowej.
Wyobraźcie sobie, że po ciemku docieracie do swojego hotelu. Niewiele widać. Większość bodźców to doznania węchowe. I co czujecie? Tylko i wyłącznie świeży, uzależniający zapach trawy cytrynowej. O Matko i Córko! Nawet nie przypuszczałam, że takie miejsca istnieją. I nie są wykreowane dla kasy, turysty czy sukcesu. Po prostu rosną i pachną.
Poszłam spać odurzona i zakochana.
Rano zabawiłam się w detektywa i wytropiłam całe zagony trawy cytrynowej pod naszym tarasem. Coś, co wyglądało jak pospolita trawa, przy najmniejszym muśnięciu pachniało jak cholera.
O żesz ty! To niesprawiedliwe. Mają (Laotańczycy, oczywiście) ciepło. Jakieś 42 stopnie. Mają banany na drzewach. Obok, w Mekongu aż roi się od wszelakiego bogactwa. I pachnie. Nie tylko trawą cytrynową, ale jakimiś fioletowymi kwiatkami na drzewach.
Będąc turystą można sobie pozwolić na takie jednostronne postrzeganie rzeczywistości.
W każdym razie, po siedmiu minutach pobytu (cztery minuty jechaliśmy z lotniska) zakochałam się po uszy i nieodwracalnie.
Oświadczyłam MMŻ, że zostaję. Na ścianie jaszczurki, na drzewach duriany, banany i jackfruity, na ulicach spokój i pomarańczowe suknie mnichów. A w powietrzu mieszanka cytrusów i kwiatów.



















Czego chcieć więcej. Za dolara dziennie będę tu krezusem.
Dobrze, że obok miałam trzeźwo myślącego MMŻ. Co prawda on też dał się zauroczyć senną atmosferą Luang Prabang, ale tylko na początku i zmylony moim entuzjazmem.
Byliście kiedyś zakochani?
Trudno wtedy o obiektywizm. Przedmiot westchnień jest idealizowany i nieco oderwany od rzeczywistości.
Moja relacja z Luang Prabang będzie więc subiektywna.
Miasto mnichów. Miasto świątyń. Takie jest Luang Prabang.
Poranna procesja jest przeżyciem mistycznym. Już wstawanie o szóstej rano zahacza o umartwianie.
Nie ma jednak rady, mnisi chodzą wtedy od straganu do straganu, zbierając do niesionych misek ofiarowane im przez mieszkańców miasta dary. Najczęściej ryż, bo on jest tu podstawą każdego posiłku.
Podglądanie tego obrzędu jest czynnością nieco wstydliwą, a robienie zdjęć zakrawa na świętokradztwo. I nie wiem co mnie bardziej krępuje, skromność i pogoda mnichów czy uniżoność, z jaką odnoszą się do mnichów mieszkańcy. Kobiecie nie dość, że nie wolno dotknąć mnicha, to dobrze jest unikać kontaktu wzrokowego. Ofiarę do mnisich misek kobiety składają klęcząc. Dzieląc się strawą z innym człowiekiem uważa się tutaj, że po śmierci nie będzie się cierpiało głodu.



Po porannej porcji mistycyzmu mieliśmy do dyspozycji cały dzień. Dostaliśmy mapę, parasole i porcję uśmiechu na drogę. Nawet bez mapy, błąkając się po Luang Prabang nietrudno trafić na buddyjską świątynię. Jest ich ponad dwadzieścia i można je zwiedzać, pod warunkiem przyzwoitego przyodziewku i braku butów. Każda jest piękna i we wszystkich jest na czym oko zawiesić. Wat Xieng Thong, Wat Wisunalat, Wat Mai stoją w niewielkich od siebie odległościach i koniecznie trzeba je zobaczyć.




















Główna ulica w mieście to sklepiki, restauracyjki, kawiarnie i bary. To zdecydowanie miejsce zwrócone ku turystyce.
Ale zajrzyjcie w boczne uliczki nieopodal wąskiego mostu nad Mekongiem, tego przez który odbywa się tylko ruch pieszy i dwukołowy, a zobaczycie zupełnie iny świat.




Psy leżą na chodnikach, kobiety zawijają w liście bananowców porcje ryżu, obok ktoś goli kogoś w tzw. zakładzie fryzjerskim, a pół metra dalej dziadek leży w hamaku. Na straganach warzywa, owoce, ryby, muszle i całe dziesiątki rzeczy, których nie umiem nazwać. W kartonie zobaczyłam stos grzybów mun, a w jednym z okien firankę z muszli.



Na grillu opiekają się ryby, nadziane na patyk trawy cytrynowej. Ramię w ramię z nimi kurczaki w całości nabierają apetycznego wyglądu. Tylko te główki i nóżki!



















Kolory, zapachy, zapachy, kolory. Kręci mi się w głowie. I nie wiem czy to od upału, czy nadmiaru wrażeń.
U upale ponadczterdziestostopniowym, w kurzu (nie, nie, nie ma asfaltu), pełzliśmy do przodu, marząc o cieniu i szklance zimnego piwa.
Widok mnichów pokonujących bambusowy most nad Mekongiem a potem z entuzjazmem wspinających się na wzgórze uzmysłowił nam jakimi cieniasami jesteśmy. Na szczycie tego wzgórza było wymarzone zimne piwo. Nie mieliśmy innego wyjścia jak wziąć przykład z mnichów.
























Po zaaplikowaniu sobie morderczego dnia, miałam nadzieję za łaskawszy wieczór.

Ale czy zaliczenie na drżących nogach 355 stopni by zobaczyć Wat Phra Bat Nua z metrowym odciskiem Buddy można nazwać rozrywką? Spacer po nocnym targu w obliczu wcześniejszych dokonań piątkowych był jak zjedzenie pączka. Potem mogłam już spokojnie umrzeć otulona zapachem trawy cytrynowej.










3 komentarze:

  1. ale się zaczytalam ,no ,no pięknie piszesz ,a do tego z takim fajnym pazurem, fotki profesjonalne ,można oglądać i oglądać .jesteś młoda to dalaś radę tym schodom ,podziwiam i gratuluję piwo smakowało ? Gorąco pozdrawiam i czekam na więcej.Majka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Majeczko droga. Jesteś bardzo miła. Taki ze mnie pisarz jak z buraka awokado. Ale fajnie, że dobrze ci się czyta.
    Te relacje to przede wszystkim mój dziennik podróży, bo od lat jeżdżąc po świecie spisuję swoje wrażenia. Po latach okazuje się, że to ma sens, bo pamięć jest zawodna a papier nie.
    A piwo zarówno wietnamskie jak laotańskie są niespodziewanie dobre, Pozdrawiam bardzo:))

    OdpowiedzUsuń
  3. Genialnie Limonko to wszystko opisałaś...jak do rze, że można wielokrotnie wraacać do Twojej podrózy....pozdrawiam cieplo i serdecznie:)))

    OdpowiedzUsuń