Lot z Hanoi do Luang Prabang trwa
niecałą godzinę ale jest podróżą w czasie.
Na pokładzie niewielkiego samolotu
laotańskich linii lotniczych było jakieś 21 osób.
Do Laosu lata niewielu turystów. I
chwała im za to.
Tajlandia, Kambodża to kierunki
najczęściej wybierane w tej części Azji. Laos jest pomijany, bo
co tu można zobaczyć?
Za kilkanaście lat Laos spotka ten sam
los co wyżej wymienione raje turystyczne. Taka jest kassandryczna
przepowiednia. Już od czasów kolonizacji Ameryki wiadomo, że za
białym człowiekiem idzie śmierć. Śmierć autentyczności i
rozkwit komerchy. Idą sobie pod rękę i uzupełniają się
świetnie. Miejsca, niedotknięte jeszcze chorobą komercjalizacji
można policzyć na palcach.
Laos za kilkanaście lat (to opcja
optymistyczna) niczym nie będzie się różnił od swoich,
zadeptanych sandałami turystów, sąsiadów.
Trzeba korzystać póki jest dziewiczo,
niedrogo, nieco naiwnie i cudnie. Trzeba cieszyć się momentami,
kiedy laotańczycy nie są napędzani tylko i wyłącznie żądzą
oskubania turystów.
Tutaj wszystko odbywa się z uśmiechem
i spokojem. Nie ma naciągaczy, oszustów i kombinowania. Są
przesympatyczni ludzie i niezapomniane widoki. Jest kuchnia, która
nie ma sobie równych.
Podobno (wierzę w to szczerze) są
tacy, którzy przyjechali do Luang Prabang na dwa ,trzy dni, a
zostali na resztę życia.
Po niesamowitym Hanoi, które swoją
ruchliwością przypomina mrowisko, Luang Prabang jest miastem z
innego kosmosu.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że Azja
śmierdzi. Może w innym miejscu. Po waniliowym Hanoi, Laos powalił
mnie na kolana zapachem trawy cytrynowej.
Wyobraźcie sobie, że po ciemku
docieracie do swojego hotelu. Niewiele widać. Większość bodźców
to doznania węchowe. I co czujecie? Tylko i wyłącznie świeży,
uzależniający zapach trawy cytrynowej. O Matko i Córko! Nawet nie
przypuszczałam, że takie miejsca istnieją. I nie są wykreowane
dla kasy, turysty czy sukcesu. Po prostu rosną i pachną.
Poszłam spać odurzona i zakochana.
Rano zabawiłam się w detektywa i
wytropiłam całe zagony trawy cytrynowej pod naszym tarasem. Coś,
co wyglądało jak pospolita trawa, przy najmniejszym muśnięciu
pachniało jak cholera.
O żesz ty! To niesprawiedliwe. Mają
(Laotańczycy, oczywiście) ciepło. Jakieś 42 stopnie. Mają banany
na drzewach. Obok, w Mekongu aż roi się od wszelakiego bogactwa. I
pachnie. Nie tylko trawą cytrynową, ale jakimiś fioletowymi
kwiatkami na drzewach.
Będąc turystą można sobie pozwolić
na takie jednostronne postrzeganie rzeczywistości.
W każdym razie, po siedmiu minutach
pobytu (cztery minuty jechaliśmy z lotniska) zakochałam się po
uszy i nieodwracalnie.
Oświadczyłam MMŻ, że zostaję. Na
ścianie jaszczurki, na drzewach duriany, banany i jackfruity, na
ulicach spokój i pomarańczowe suknie mnichów. A w powietrzu
mieszanka cytrusów i kwiatów.
Czego chcieć więcej. Za dolara
dziennie będę tu krezusem.
Dobrze, że obok miałam trzeźwo
myślącego MMŻ. Co prawda on też dał się zauroczyć senną
atmosferą Luang Prabang, ale tylko na początku i zmylony moim
entuzjazmem.
Byliście kiedyś zakochani?
Trudno wtedy o obiektywizm. Przedmiot
westchnień jest idealizowany i nieco oderwany od rzeczywistości.
Moja relacja z Luang Prabang będzie
więc subiektywna.
Miasto mnichów. Miasto świątyń.
Takie jest Luang Prabang.
Poranna procesja jest przeżyciem
mistycznym. Już wstawanie o szóstej rano zahacza o umartwianie.
Nie ma jednak rady, mnisi chodzą wtedy
od straganu do straganu, zbierając do niesionych misek ofiarowane im
przez mieszkańców miasta dary. Najczęściej ryż, bo on jest tu
podstawą każdego posiłku.
Podglądanie tego obrzędu jest
czynnością nieco wstydliwą, a robienie zdjęć zakrawa na
świętokradztwo. I nie wiem co mnie bardziej krępuje, skromność i
pogoda mnichów czy uniżoność, z jaką odnoszą się do mnichów
mieszkańcy. Kobiecie nie dość, że nie wolno dotknąć mnicha, to
dobrze jest unikać kontaktu wzrokowego. Ofiarę do mnisich misek
kobiety składają klęcząc. Dzieląc się strawą z innym
człowiekiem uważa się tutaj, że po śmierci nie będzie się
cierpiało głodu.
Po porannej porcji mistycyzmu mieliśmy
do dyspozycji cały dzień. Dostaliśmy mapę, parasole i porcję
uśmiechu na drogę. Nawet bez mapy, błąkając się po Luang
Prabang nietrudno trafić na buddyjską świątynię. Jest ich ponad
dwadzieścia i można je zwiedzać, pod warunkiem przyzwoitego
przyodziewku i braku butów. Każda jest piękna i we wszystkich jest
na czym oko zawiesić. Wat Xieng Thong, Wat Wisunalat, Wat Mai stoją
w niewielkich od siebie odległościach i koniecznie trzeba je
zobaczyć.
Główna ulica w mieście to sklepiki,
restauracyjki, kawiarnie i bary. To zdecydowanie miejsce zwrócone ku
turystyce.
Ale zajrzyjcie w boczne uliczki
nieopodal wąskiego mostu nad Mekongiem, tego przez który odbywa się
tylko ruch pieszy i dwukołowy, a zobaczycie zupełnie iny świat.
Psy leżą na chodnikach, kobiety
zawijają w liście bananowców porcje ryżu, obok ktoś goli kogoś
w tzw. zakładzie fryzjerskim, a pół metra dalej dziadek leży w
hamaku. Na straganach warzywa, owoce, ryby, muszle i całe dziesiątki
rzeczy, których nie umiem nazwać. W kartonie zobaczyłam stos
grzybów mun, a w jednym z okien firankę z muszli.
Na grillu opiekają się ryby, nadziane
na patyk trawy cytrynowej. Ramię w ramię z nimi kurczaki w całości
nabierają apetycznego wyglądu. Tylko te główki i nóżki!
Kolory, zapachy, zapachy, kolory. Kręci
mi się w głowie. I nie wiem czy to od upału, czy nadmiaru wrażeń.
U upale ponadczterdziestostopniowym, w
kurzu (nie, nie, nie ma asfaltu), pełzliśmy do przodu, marząc o
cieniu i szklance zimnego piwa.
Widok mnichów pokonujących bambusowy
most nad Mekongiem a potem z entuzjazmem wspinających się na
wzgórze uzmysłowił nam jakimi cieniasami jesteśmy. Na szczycie
tego wzgórza było wymarzone zimne piwo. Nie mieliśmy innego
wyjścia jak wziąć przykład z mnichów.
Po zaaplikowaniu sobie morderczego
dnia, miałam nadzieję za łaskawszy wieczór.
Ale czy zaliczenie na drżących nogach
355 stopni by zobaczyć Wat Phra Bat Nua z metrowym odciskiem Buddy
można nazwać rozrywką? Spacer po nocnym targu w obliczu
wcześniejszych dokonań piątkowych był jak zjedzenie pączka.
Potem mogłam już spokojnie umrzeć otulona zapachem trawy
cytrynowej.
ale się zaczytalam ,no ,no pięknie piszesz ,a do tego z takim fajnym pazurem, fotki profesjonalne ,można oglądać i oglądać .jesteś młoda to dalaś radę tym schodom ,podziwiam i gratuluję piwo smakowało ? Gorąco pozdrawiam i czekam na więcej.Majka.
OdpowiedzUsuńMajeczko droga. Jesteś bardzo miła. Taki ze mnie pisarz jak z buraka awokado. Ale fajnie, że dobrze ci się czyta.
OdpowiedzUsuńTe relacje to przede wszystkim mój dziennik podróży, bo od lat jeżdżąc po świecie spisuję swoje wrażenia. Po latach okazuje się, że to ma sens, bo pamięć jest zawodna a papier nie.
A piwo zarówno wietnamskie jak laotańskie są niespodziewanie dobre, Pozdrawiam bardzo:))
Genialnie Limonko to wszystko opisałaś...jak do rze, że można wielokrotnie wraacać do Twojej podrózy....pozdrawiam cieplo i serdecznie:)))
OdpowiedzUsuń