Woda. Chłodna, błękitna woda. W
Mekongu woda przypomina w kolorze naszą Rawę. Na szczęście kolor
nie świadczy o jej kondycji. Ta ma się dobrze. Ilości ryb w
ofercie okolicznych restauracji mówi sama za siebie. Na ulicznych
straganach również ryb pod dostatkiem. Je się nie tylko ryby, ale
muszle wszelakie, ślimaki i wodorosty.
Błękitnej wody nie oczekiwałam od
Mekongu, choć kąpiel była naszym cichym marzeniem.
Czterdzieści kilometrów od Luang
Prabang jest miejsce, które zaspokoi największego estetę i amatora
odcieni błękitu.
Pojechaliśmy zobaczyć to cudo a przy
okazji odwiedzić sierociniec dla misiów.
Trafiło na sobotę i okazało się na
miejscu, że na ten sam pomysł wpadli nie tylko wszyscy mieszkańcy
Luang Prabang ale również mieszkańcy reszty sąsiednich
miejscowości. Laotańczycy mali i duzi, starzy i młodzi, grupowo i
parami pojawili się przy wodospadach zorganizowani lepiej od nas.
Taszczyli podręczne lodówki, siatki z jedzeniem i hektolitry piwa.
Do tego dziesiątki dzieci, wyglądających jak postaci z kreskówek.
Jedyni Inni to my. Nie powiem, że nie wzbudzaliśmy zainteresowania.
Ale co mnie obchodziło, że wszystkie oczy wlepione były w nas.
Liczyło się tylko to, że woda była chłodna i działała na
ciało i duszę jak najlepsze lekarstwo.
Jakoś tak się składało w tej
podróży, że kiedy już wydawało się, że kolejny krok zakończy
się kompromitującym upadkiem ze zmęczenia, ten ostatni krok
prowadził do wody. I ona ratowała nam życie.
Wodospady okazały się rajskim
miejscem. Jeżeli wylądujecie tam kiedyś, to nie zniechęcajcie się
wspinaczką. Warto się trochę napocić, bo im wyżej, tym tłumy
mniejsze. I zabierzcie ze sobą buty do pływania. Dno bywa
zdradliwie kamieniste.
Zaś cała reszta czyli piękne widoki
i orzeźwiająca woda są warte wędrówki w upale.
Wracając zjedzcie obiad w jednej z
knajpek na wjeździe i koniecznie spróbujcie smażonych wodorostów
z sezamem. I najświeższej ryby, jaką kiedykolwiek jedliście.
Muszę wam coś wyznać. Jeżeli
wietnamska kuchnia jest kulinarnym rajem, laotańska to raje
wszystkich religii świata razem wzięte.
Tutaj każdy Modest Amaro byłby
usatysfakcjonowany. Kuchnia czerpiąca z lokalności. Nie spotkaliśmy
spaghetti ani hamburgera. Nawet frytek nie widzieliśmy. Jemy to, co
rośnie, pływa lub lata. Doprawiamy tym, co w ziemi lub na drzewach.
Krótko osmażamy, opiekamy lub gotujemy na parze i dostajemy na stół
produkt idealny.
Przykład? Proszę bardzo. Ryba
złowiona rano w rzece, oczyszczona, posypana chilli i trawą
cytrynową i rzucona na grill. Do tego sałatka z mango (sama
widziałam jak było zrywane), z dodatkiem jakichś ślimaków i
rukwi wodnej. O mało co nie odgryźliśmy sobie palców w czasie
oblizywania.
Nawet te nieszczęsne 42 stopnie
przestają przeszkadzać.
I jeszcze na koniec.
Jeżeli jesteście słusznego
europejskiego wzrostu to czeka was w tej części świata jeszcze
jedna atrakcja.
Scenka pierwsza.
Idziemy ulicą w Luang Prabang. Jest
nas czwórka. My, kobiety wzbudzamy średnie zainteresowanie. Na
czele naszej grupki kroczy MMŻ. Nagle staje, a my za nim. O jego
nogi odbija się mały Laotańczyk. Taki na oko czteroletni.
Rozpędził się po prostu i walnął w mur. A mur był wysoki.
Maluch z poziomu siedemdziesięciu centymetrów zaczął badać
przeszkodę. I widzimy jak wzrokiem lustruje MMŻ. Od stóp począwszy
wędruję wzrokiem coraz wyżej i wyżej. I im wyżej, tym szerzej
się otwierają oczy malucha. W końcu malec staje z rozdziawioną
buzią o krok od MMŻ. Scenka jak z filmu SF. Bliskie spotkania III
stopnia. Następuje zawieszenie akcji i po chwili z szybkością
błyskawicy mały znika pod najbliższym straganem.
Scenka druga.
Zostawiam MMŻ na chwilę na ławce.
Wokół rozbuchana zieleń, szemrzący strumyczek i upał 40 stopni.
Po dziesięciu minutach wracam...a MMŻ jest gwiazdą okolicy. Pięciu
czy sześciu sięgających mu do pępka tubylców patrzy na niego jak
ja na Roberta Downey'a Juniora. Z uwielbieniem. Zaraz, zaraz... to
mój szanowny małżonek. Może ktoś mi wytłumaczy powód tego
uwielbienia.
A chłopcy z przepięknymi uśmiechami
na twarzy mówią, że takiego wielkiego człowieka jeszcze nie
widzieli i … czy mogą sobie zrobić z nim zdjęcie.
Popłakałam się z radości. MMŻ
robiący na białego misia. Ciekawe ile zdjęć zrobiono mu z
ukrycia?
Droga powrotna do miasta podziałała
na nas jak kołyska. Usnęliśmy wszyscy jak dzieci.
Tak to jest kiedy ilość wrażeń
przekracza średnią roczną.
Wyobrazam sobie jak MTZ (hehe) wyglada wsrod tych wszystkich Laotanskich dzieci! Jak wielkomilud!
OdpowiedzUsuńWodospady piekne i woda tez. Po prostu dookola dzungla!
:)))nie wiedziałam, że masz męża gwiazdę, super:)))Musialo to kapitalnie wyglądać. A autografy były??:)))Widoki przepiękne, aż oczu nie mogę oderwać. Czekam na ciąg dalszy. Pozdrowienia ciepłe:)
OdpowiedzUsuńzdjęcia przepiękne takie realistyczne ,oglądając wydaje się jak gdyby się tam było.Ile mąż ma wzrostu ?Pozdrawiam Majka.
OdpowiedzUsuńPrzeczytalam po raz 3-ci.POpłakalam się ze śmiechu. Chcę jeszcze.Pozdrawiam ,,misia''.Uściski Limonko. Majka
OdpowiedzUsuń