poniedziałek, 19 maja 2014

Wodospady Kuang Si czyli kolejne zachwyty i biały miś
























Woda. Chłodna, błękitna woda. W Mekongu woda przypomina w kolorze naszą Rawę. Na szczęście kolor nie świadczy o jej kondycji. Ta ma się dobrze. Ilości ryb w ofercie okolicznych restauracji mówi sama za siebie. Na ulicznych straganach również ryb pod dostatkiem. Je się nie tylko ryby, ale muszle wszelakie, ślimaki i wodorosty.
Błękitnej wody nie oczekiwałam od Mekongu, choć kąpiel była naszym cichym marzeniem.
Czterdzieści kilometrów od Luang Prabang jest miejsce, które zaspokoi największego estetę i amatora odcieni błękitu. 
Pojechaliśmy zobaczyć to cudo a przy okazji odwiedzić sierociniec dla misiów.
Trafiło na sobotę i okazało się na miejscu, że na ten sam pomysł wpadli nie tylko wszyscy mieszkańcy Luang Prabang ale również mieszkańcy reszty sąsiednich miejscowości. Laotańczycy mali i duzi, starzy i młodzi, grupowo i parami pojawili się przy wodospadach zorganizowani lepiej od nas. Taszczyli podręczne lodówki, siatki z jedzeniem i hektolitry piwa. Do tego dziesiątki dzieci, wyglądających jak postaci z kreskówek. Jedyni Inni to my. Nie powiem, że nie wzbudzaliśmy zainteresowania. Ale co mnie obchodziło, że wszystkie oczy wlepione były w nas. Liczyło się tylko to, że woda była chłodna i działała na ciało i duszę jak najlepsze lekarstwo.
Jakoś tak się składało w tej podróży, że kiedy już wydawało się, że kolejny krok zakończy się kompromitującym upadkiem ze zmęczenia, ten ostatni krok prowadził do wody. I ona ratowała nam życie.






Wodospady okazały się rajskim miejscem. Jeżeli wylądujecie tam kiedyś, to nie zniechęcajcie się wspinaczką. Warto się trochę napocić, bo im wyżej, tym tłumy mniejsze. I zabierzcie ze sobą buty do pływania. Dno bywa zdradliwie kamieniste.
Zaś cała reszta czyli piękne widoki i orzeźwiająca woda są warte wędrówki w upale.















































Wracając zjedzcie obiad w jednej z knajpek na wjeździe i koniecznie spróbujcie smażonych wodorostów z sezamem. I najświeższej ryby, jaką kiedykolwiek jedliście.
Muszę wam coś wyznać. Jeżeli wietnamska kuchnia jest kulinarnym rajem, laotańska to raje wszystkich religii świata razem wzięte.
Tutaj każdy Modest Amaro byłby usatysfakcjonowany. Kuchnia czerpiąca z lokalności. Nie spotkaliśmy spaghetti ani hamburgera. Nawet frytek nie widzieliśmy. Jemy to, co rośnie, pływa lub lata. Doprawiamy tym, co w ziemi lub na drzewach. Krótko osmażamy, opiekamy lub gotujemy na parze i dostajemy na stół produkt idealny.
Przykład? Proszę bardzo. Ryba złowiona rano w rzece, oczyszczona, posypana chilli i trawą cytrynową i rzucona na grill. Do tego sałatka z mango (sama widziałam jak było zrywane), z dodatkiem jakichś ślimaków i rukwi wodnej. O mało co nie odgryźliśmy sobie palców w czasie oblizywania.
Nawet te nieszczęsne 42 stopnie przestają przeszkadzać.
























I jeszcze na koniec.
Jeżeli jesteście słusznego europejskiego wzrostu to czeka was w tej części świata jeszcze jedna atrakcja.
Scenka pierwsza.
Idziemy ulicą w Luang Prabang. Jest nas czwórka. My, kobiety wzbudzamy średnie zainteresowanie. Na czele naszej grupki kroczy MMŻ. Nagle staje, a my za nim. O jego nogi odbija się mały Laotańczyk. Taki na oko czteroletni. Rozpędził się po prostu i walnął w mur. A mur był wysoki. Maluch z poziomu siedemdziesięciu centymetrów zaczął badać przeszkodę. I widzimy jak wzrokiem lustruje MMŻ. Od stóp począwszy wędruję wzrokiem coraz wyżej i wyżej. I im wyżej, tym szerzej się otwierają oczy malucha. W końcu malec staje z rozdziawioną buzią o krok od MMŻ. Scenka jak z filmu SF. Bliskie spotkania III stopnia. Następuje zawieszenie akcji i po chwili z szybkością błyskawicy mały znika pod najbliższym straganem.
Scenka druga.
Zostawiam MMŻ na chwilę na ławce. Wokół rozbuchana zieleń, szemrzący strumyczek i upał 40 stopni. Po dziesięciu minutach wracam...a MMŻ jest gwiazdą okolicy. Pięciu czy sześciu sięgających mu do pępka tubylców patrzy na niego jak ja na Roberta Downey'a Juniora. Z uwielbieniem. Zaraz, zaraz... to mój szanowny małżonek. Może ktoś mi wytłumaczy powód tego uwielbienia.
A chłopcy z przepięknymi uśmiechami na twarzy mówią, że takiego wielkiego człowieka jeszcze nie widzieli i … czy mogą sobie zrobić z nim zdjęcie.
Popłakałam się z radości. MMŻ robiący na białego misia. Ciekawe ile zdjęć zrobiono mu z ukrycia?

Droga powrotna do miasta podziałała na nas jak kołyska. Usnęliśmy wszyscy jak dzieci.

Tak to jest kiedy ilość wrażeń przekracza średnią roczną.  



4 komentarze:

  1. Wyobrazam sobie jak MTZ (hehe) wyglada wsrod tych wszystkich Laotanskich dzieci! Jak wielkomilud!

    Wodospady piekne i woda tez. Po prostu dookola dzungla!

    OdpowiedzUsuń
  2. :)))nie wiedziałam, że masz męża gwiazdę, super:)))Musialo to kapitalnie wyglądać. A autografy były??:)))Widoki przepiękne, aż oczu nie mogę oderwać. Czekam na ciąg dalszy. Pozdrowienia ciepłe:)

    OdpowiedzUsuń
  3. zdjęcia przepiękne takie realistyczne ,oglądając wydaje się jak gdyby się tam było.Ile mąż ma wzrostu ?Pozdrawiam Majka.

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytalam po raz 3-ci.POpłakalam się ze śmiechu. Chcę jeszcze.Pozdrawiam ,,misia''.Uściski Limonko. Majka

    OdpowiedzUsuń