poniedziałek, 5 maja 2014

Pierwszy wieczór w Hanoi





















Wróciłam.
Trochę mi jeszcze się plączą myśli i czas nie ma swojego codziennego wymiaru, ale wiem, że odpowiedzialny za ten stan ciała i umysłu Jet Lag jest zjawiskiem przejściowym.
Policzyłam, że od wczorajszego (czy naprawdę wczorajszego?) wyruszenia w drogę powrotną z Hanoi upłynęły 22 godziny. W tym 19 godzin w powietrzu.
Na zakończenie podróży linie lotnicze zaaplikowały nam niespodziankę w postaci lotniska w Krakowie. Widok białych skałek i klasztoru w Tyńcu lekko mnie zaniepokoił. Skąd pod Okęciem tyniecki klasztor? Okazało się, że nie mam aż takiego zamulonego umysłu. Nic mi się nie przywidziało. Wyraźnie zmierzaliśmy w kierunku Balic. Cały samolot ogarnęła konsternacja.
Już w myślach kombinowaliśmy jak odebrać z parkingu na Okęciu nasz samotny samochód, kiedy zakomunikowano nam, że postoimy sobie z godzinkę i polecimy do Warszawy. Ktoś miał zdecydowanie przekręcone poczucie humoru. Dodatkowe dwie godziny w samolocie nie były z gatunku prezentów gwiazdkowych.
Dziś siadłam do nadrabiania zaległości ale średnio mi to wychodzi. Mój organizm działa jeszcze według innych reguł. Temperatura, która powitała nas na Okęciu była, delikatnie mówiąc, mało komfortowa. Ja, z oślim uporem postanowiłam nie zdejmować klapek. Co tam klapki! Cały strój miałam absolutnie nie adekwatny do okoliczności. Zimno mi jest do dzisiaj. Walczę z sennością, chłodem i zmęczeniem. I trochę tęsknię do zapachów, wilgoci, ciepła i widoków sprzed 24 godzin.
Pozwolicie, że wrócę tam jeszcze na chwilę?



Wyjechaliśmy w Poniedziałek Wielkanocny. W samolocie gorąco i głośno. Rząd przed nami jakiś małoletni podróżnik ryczy i kwiczy. Ukręcenie mu główki przychodzi mi na myśl po pierwszej godzinie. Później zabijam (!) czas wymyślaniem tysiąca sposobów na jego uciszenie. Po 5,5 godzinach lotu z ulgą opuszczamy samolot, który wylądował na skraju Półwyspu Arabskiego. Doha albo inaczej Ad-Dauha. Do dziś nie miałam pojęcia o istnieniu tego miejsca.
Do następnego lotu mamy półtorej godziny. Transfer.
Przyglądam się lotnisku. Jest przeogromne. Samoloty stoją zaparkowane jak samochody na parkingu w supermarkecie przed Wielkanocą.
Jakie odległości wchodzą w grę niech zilustruje czas przejazdu autobusu lotniskowego z miejsca zaparkowania samolotu do terminala; 20 minut. Jedziemy, jedziemy, jedziemy a końca nie widać. Za to widać ulice, pasy, znaki drogowe, skrzyżowania, sygnalizację świetlną. Ruch samochodowy na tym lotnisku jest większy niż w dzień powszedni na drogach w Świętochłowicach. I wszędzie stoją w rzędach samoloty. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam.
A w środku? Człowiek na człowieku. Z każdej strony świata i w każdą stronę świata. Każdego koloru skóry i rozmiaru obuwia. W kapeluszach, turbanach, burkach. W garniturach i koronkach od Versace. W szortach i jeansach. Duzi, mali, dorośli i nie bardzo. Śpiący i pijący kawę.
I wszyscy w oczekiwaniu. Na dalszy ciąg, na kolejny samolot. W Doha, w części tranzytowej nikt się nie zatrzymuje. To przedsionek. Przedsionek do dalszej drogi.
Nasza biegnie w kierunku Bangkoku a potem Hanoi.
Przed nami 11 godzin w powietrzu. Na samą myśl o tym cierpnie mi skóra.
Zakładam słuchawki, okrywam się kocem, przytulam do poduszki, włączam powieść i ....budzę się widząc, że za oknem jest jasno a do Bangkoku zostały niecałe dwie godziny lotu.
Jakoś dałam radę. W Bangkoku stoimy tylko godzinę. Potem jeszcze dwie i jesteśmy na miejscu.
Nieco po piętnastej miejscowego czasu lądujemy w Hanoi.
Jest pochmurno, wilgotno i pachnie. Czym pachnie? Zastanawiam się przez chwilkę. Wiem! To wanilia.
Jest bardzo, bardzo zielono.
Nie odczuwamy zmęczenia a Jet Lag jest czystą teorią. Na razie.
Marzymy o prysznicu i zrzuceniu z nóg butów. Obie rzeczy są w zasięgu. Potem możemy zacząć smakować nasze wakacje.


                                Ten sposób noszenia jest najbardziej popularnym i zdecydowanie                                                       widowiskowym.

                                 I prowincjonalnie i po miejsku. Nawet kogut zachowuje spokój.

                                 Ni to kramik, ni to bar. I kupisz i zjesz. Jak w tysiącach podobnych.

                                Górny poziom Hanoi. Uwaga! Wysokie napięcie!


Na zewnątrz szaro i mokro. Czyli idealnie na poszukiwanie strawy. Gardzimy hotelową kuchnią i wyruszamy w miasto.
Stop!
To niebezpieczne! Mało, to grozi śmiercią!
Jak przejść przez jezdnię? Czyżby przyszło nam spędzić czas w Hanoi po jednej stronie ulicy?
Ruch uliczny gna jak górski strumień po wiosennych roztopach. Szybko i nie zawsze w nurcie. Tutaj na dodatek również pod prąd i z głośnym trąbieniem.
Jedyna rada to zamknąć oczy i wkroczyć na jezdnię. Liczyć na swój szczęśliwy traf. Odważylibyście się?
Idziemy z MMŻ jedną stroną drogi. Brak chodnika utrudnia i tak już niebezpieczny spacer. A chodnika nie ma z przyczyn oczywistych. Stoją na nim samochody, motory, rowery i domowe gar kuchnie.
Nam pozostaje tylko życie na krawędzi czyli desperacki krok do tej warczącej rzeki lub przytulenie się do grupy tubylców. Ci kicają z jednej strony tej rzeki na drugą z prawdziwie wschodnim spokojem.
Z nadzieją wypatrujemy pasów dla pieszych. W prezencie od losu dostajemy dodatkowo sygnalizację świetlną. I to działającą.
Po 5 sekundach dociera do nas, że prezent od losu jest ironiczny. Po co pasy skoro nikt się nimi nie przejmuje? Mają znaczenie czysto symboliczne. A sygnalizacja świetlna? Nie miało znaczenia czy paliło się zielone czy czerwone światło. Rzeka płynęła w takim samym, szalonym tempie.
Podobno Hanoi jest mniej chaotyczne niż Ho Chi Minh. Chyba nie mam ochoty sprawdzać.
Muszę jednak przyznać, że po dwóch dniach rozpaczy, towarzyszącej każdemu wyjściu w miasto, poczuliśmy się swobodnie. Nagle wtopiliśmy się w uliczny nurt i przeżyliśmy. Choć powiem, że niektóre sytuacje pełne były emocji jak z dobrego thrillera.
Od tego ustawicznego narażania życia zgłodnieliśmy i to było wystarczającym powodem, żeby ruszyć do przodu.

Dobry thriller zakłada, że napięcie goni napięcie. Uszliśmy z życiem w pierwszej potyczce z Hanoi. Teraz czekało nas zdobycie kolacji.   





















To się nazywa odwaga. Marsz ulicą. 




Tu się nie jeździ. Tu się parkuje.




















We wszystkich kierunkach. I wszyscy jednocześnie.





















Znane i  nieznane.

Ciąg dalszy nastąpi

2 komentarze:

  1. Ale Was Wywiało!!!!!!!!!ale dobrze, że już jestescie. Cali i szczęśliwi bo takie widoki to......pozazdrościć.Czekam na ciąg dalszy i serdecznie Was pozdrawiam:)))

    OdpowiedzUsuń
  2. No witam ,witam cieszę się ,że jesteście cali i zdrowi CZekam na dalszy ciąg jak już odpoczniecie.POzdrawiam Majka.

    OdpowiedzUsuń