Powoli ogarniała mnie żądza mordu.
Nie tylko mnie. Nawet w tych, którzy większość trasy z Ha Long do
Hanoi przechrapali, zaczęły kiełkować zbrodnicze plany.
Aby zdążyć na popołudniowy samolot
z Hanoi do Nha Trang musieliśmy być najpóźniej o siedemnastej na
lotnisku. A w południe pływaliśmy jeszcze po zatoce Ha Long.
Wynajęcie samochodu z kierowcą
wydawało się rozsądnym rozwiązaniem zważywszy, że autobus wlókł
się 4 godziny a w Hanoi stawał z pięć razy. Prosty rachunek
wskazywał na zdecydowane oszczędności czasowe poczynione za pomocą
samochodu. Nie chcieliśmy utkwić na lotnisku, patrząc na
oddalający się samolot.
Oj, ale żałowaliśmy potem tego
wyboru.
Kiedy my pakowaliśmy się do vana,
reszta naszej grupy, która przyjechała razem z nami autobusem,
wygodnie siedziała w restauracji, pijąc piwo.
Czas pokazał, że nasz pośpiech był
absolutnie niepotrzebny, a ich beztroska jak najbardziej na miejscu.
Nasz kierowca okazał buddystą pod
każdym względem. Na dodatek był głuchy na nasze zaczepki,
dowcipy, dobre rady a na końcu błagania. Dużą rolę odegrał
pewnie problem językowy.
Podejrzewaliśmy, że wyprawa do Hanoi
była jego pierwszą podróżą do stolicy. Na dodatek nabraliśmy
pewności, że do dzisiaj jeździł po wiejskich drogach i na dodatek
tuk-tukiem.
160 km do Hanoi jechał z przeciętną
prędkością 35 km na godzinę. Nie myślcie, że to znaczy, że
jechał bezpiecznie. Wyprzedzały nas nawet rowery. Te były
wyprzedzane przez skutery, a te z kolei przez samochody. Czyli
jednocześnie wyprzedzały nas po cztery pojazdy naraz. I to zarówno
z prawej jak i z lewej strony. Najpierw z przerażenia a potem z
rozpaczy waliłam głową o plecak. Cześć pasażerów zagrzewając
kierowcę do większego entuzjazmu śpiewała Międzynarodówkę.
Wszystko na nic. Wskazówka na
szybkościomierzu ani drgnęła ponad 35.
Zagryzając nerwowo palce, siłą woli
pchaliśmy samochód i modlili w duchu, żeby samolot miał
opóźnienie.
Najsmaczniejszy moment miał jednak
dopiero nadejść.
Wjazd do Hanoi powitaliśmy jak
pojawienie się proroka. Z nadzieją, radością i łzami wzruszenia.
Niestety, przedwcześnie.
Mapa, GPS (a jakże, w aucie był
takowy), telefon do przyjaciela nie były żadną gwarancją sukcesu.
Nasz kierowca parł do przodu. My już
wiedzieliśmy, że nie wie dokąd jedzie. I zdawaliśmy sobie sprawę,
że jeżeli nie zareagujemy, to resztę życia spędzimy błąkając
się po Hanoi.
Najpierw machaliśmy rękami, potem
zaczęliśmy wrzeszczeć a na koniec MMŻ złapał za kierownicę.
Skręcaj! Skręcaj! Skręcaj! Darliśmy się jak opętani, mijając
nasze skrzyżowanie.
Mogliśmy sobie ryczeć we wszystkich
znanych językach. Niestety, nie po wietnamsku.
I nagle stał się cud, Po przejechaniu
kolejnych 300 metrów kierowca załapał, że atmosfera w samochodzie
zgęstniała i niektórzy szykują się do powieszenia się na pasach
bezpieczeństwa.
Stanął i....zaczął zawracać.
Jeżeli dotychczas modliliśmy o
dotarcie na lotnisko, to w tej chwili zaczęliśmy robić rachunek
sumienia. Czteropasmowa ulica w centrum miasta. Jedzie nią jakieś 3
miliony pojazdów wszelkiego rodzaju, we wszystkich kierunkach. A na
środku my jak krowa w Bombaju. Najpierw stoi, a potem powoli i z
dostojeństwem zaczyna zawracać.
W thrillerach bywają momenty
zamrożenia akcji. Zazwyczaj wtedy, gdy świat robi fikołka.
Uwielbiam te sceny a im większa zadyma na drodze z udziałem
żelastwa, tym większą mam frajdę. Moja ulubiona scena to karambol
na autostradzie z filmu „Wyspa”. Ale to nie oznacza, że sama
lubię być bohaterem akcji. Wolę miękki fotel i kieliszek
czerwonego wina. Mocnych wrażeń lubię doświadczać sadząc np.
rzodkiewki.
Przez chwilę panowała cisza a potem
ktoś włączył z powrotem dźwięk. Dziesiątki nerwowo reagujących
Wietnamczyków wcisnęło klaksony i hamulce.
A my jak transatlantyk, majestatycznie,
zamrażając na chwilę ruch kołowy w Hanoi zrobiliśmy zwrot o 180
stopni.
Nie zabiliśmy kierowcy tylko dlatego,
że nie mieliśmy czasu.
Dzięki temu zdążyliśmy na samolot.
Ha, ha, niezle, a jednak cuda sie zdarzaja i nie trzeba znać jezyka ojczystego aby...lekko wymusić zmianę planow..jazdy:)najważniejsze, że zdażyliście na samolot i wrociliscie szczesliwie.A swoją drogą...widzę, ze na deogach to istny cyrk...motorki swoje, samochody swoje i bądź tu mądry...:))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Was serdecznie:)))
Przygoda pelna adrenaliny. Czytam i jakbym siedziala z Wami w aucie Limonko. Nie wiem czemu ale wyobrazam sobie, ze bez klimatyzacji (chyba zeby temperatura wrazen nie opadala) :)
OdpowiedzUsuń