Czy znacie uczucie niedopasowania?
Kiedy w całym zielonym lesie jesteście jedynym różowym elementem?
Czy pokazywano was kiedyś palcami? Czy
byliście kiedyś lokalną atrakcją?
Jeżeli odpowiedź brzmi „nie”, to
nie wiecie co was ominęło.
Szukaliśmy kolacji. Restauracje w
europejskim kształcie w okolicy naszego hotelu nie występowały.
Takie odkryliśmy dopiero nazajutrz dzięki obecności przyjaciół,
zaopatrzonych w przewodnik. Tego wieczora rozglądaliśmy się za
strawą na własną rękę.
Błądząc wśród straganików i
sklepików braliśmy pod uwagę zjedzenie czegoś, co pływało w
licznych kotłach ulicznych garkuchni. Jesteśmy odważni, nie boimy
się eksperymentów kulinarnych, ale nieco ociągaliśmy się z
podjęciem decyzji.
Naszą uwagę przykuły dopiero
akwaria, wypełniające cały front jednej z bram. Albo sklep
zoologiczny, albo morska wyżerka. Ryzykujemy. Najwyżej wyjdziemy ze
złotą rybką w woreczku.
To, co pływało w akwariach tylko w
niewielkiej części przypominało ryby. Większość była
stworzeniami o licznej ilości odnóży i czasami oczu.
Tłumy Wietnamczyków w środku dawały
nadzieję, że to restauracja. Nigdzie nie czytałam żeby tubylcy
wykazywali ponadprzeciętną miłość do hodowania ryb. Więc chyba
przyszli tu zjeść.
Na stołach muszle, muszelki, nogi,
ogonki w ilościach hurtowych. Zapachy zamknęły się wokół nas
jak kajdanki. Już wiedzieliśmy, że prędko stąd nie wyjdziemy.
Rzut oka na ścianę spowodował, że
skamienieliśmy. Zero, nic, pustka. Ni w ząb nie mogliśmy się
połapać czy to co wisi na ścianie to menu czy może instrukcja
przeciwpożarowa.
Pozostało nam wejść w interakcję
słowną z tzw personelem.
- Do you speak English?
- …....
- Parlez - vous francaise?
- …...
Twarz szefa tego lokalu pozostaje bez
zmian. Chwilę milczymy zrozpaczeni, że skończy się na wąchaniu.
Potem desperacko pokazujemy dwa palce i talerze pełne pyszności na
najbliższym stole. Osioł by się domyślił, że chcemy coś zjeść.
Szef nie osioł, uśmiecha się pełną gęba i macha głową z
takim entuzjazmem, że zaczynam się bać, że mu odpadnie. Po czym,
z równym entuzjazmem macha ręką w głąb lokalu. Zagłębiamy się
w kolejne sale i z lekkim niepokojem oczekujemy kelnerki.
Uśmiechy nie mają końca. Uśmiechają
się wszyscy. I pokazują nas palcami. Ba, żeby tylko. Do naszej
sali zaczynają napływać pielgrzymki, pragnące obejrzeć dwa
wyróżniające się okazy. Czyli nas.
Kontakt z kelnerką jest radosny. Ona
swoje, my swoje. Pokazywanie palcem talerzy sąsiadów nie daje
żadnych rezultatów. Dostajemy zupę, miseczki z chilli i limonką i
na tym koniec.
Zupa wygląda podejrzanie. Gęsty,
biały glucik. Co to może być? Pierwsza, bardzo ostrożna łyżka i
patrzymy na siebie ze zdumieniem. Toż to kleik ryżowy!
Druga łyżka z dodatkiem chilli i
limonki i okazuje się, że smakuje nieźle. Trzecia i czwarta łyżka
– dochodzimy do wniosku, że zupa jest bardzo dobra.
Wylizujemy talerze pewni, że dawno nie
jedliśmy równie pysznej zupy.
Niestety, na tym nasza uczta się
skończyła. Kelnerka skrzętnie omijała nasz stolik i uciekała
wzrokiem.
Od śmierci głodowej uratowali nas
wietnamscy sąsiedzi, którzy widząc nasze pożądliwe spojrzenia i
bezsilność kelnerki zamówili dla nas to, co sami jedli.
Panie, panowie! To była czysta
kulinarna rozkosz. Choć nie mam pojęcia co jadłam, to z ręką na
sercu mogę powiedzieć, że warto było nieco pobłądzić.
Z potraw zidentyfikowanych na stole
wylądowały: faszerowane i zapiekane ostrygi, małe kalmarki w
pikantnym sosie, małże brzytwy w sosie z trawy cytrynowej, jakieś
muszle słodko kwaśne.
Wtedy po raz pierwszy zaświtała nam
myśl, żeby zostać w tym raju na stałe.
Rachunek spowodował, że poczuliśmy
się jak w surrealistycznym filmie i na poważnie zaczęliśmy myśleć
o osiedleniu nad Mekongiem. Karmią za darmo!!
Ciągle oszołomieni, najedzeni po
uszy, zachwyceni pierwszym dniem w Hanoi, popełźliśmy do hotelu. A
tam już czekał na nas Jet Lag.
Podsumowując: dwa razy uniknęliśmy
śmierci, raz drogowej, drugi raz głodowej. Zaświtała nam myśl o
zamieszkaniu w Azji, oraz robiliśmy za lokalną atrakcję.
Wydaje mi się, że to dobrze
zapowiadający się początek.
Niesamowite uczucie..niesamowite jest to co piszesz...a to menu- haha faktycznie jak instrukcja przeciwpożarowa:D Ale najważniejszy jest uśmiech i chęć pomocy- nie padliście śmiercią głodową, wzbudziliście zainteresowanie i.. skosztowaliście czegoś niesamowitego. Czekam na ciąg dalszy opowieści-ściskam Was serdecznie:)
OdpowiedzUsuńCzy dowiedzieliście się dlaczego nie chciano wam podać tego co jedli tubylcy?Czyżby bali się o Wasze delikatne żołądki ?Nie mogę się doczekać reszty a jak wiesz Limonko należę do gatunku tych bardzoooooo niecierpliwych.Gorąco pozdrawiam Majka.
OdpowiedzUsuń