wtorek, 6 maja 2014

Co zjemy dziś na kolację? Hanoi późnym wieczorem.




Czy znacie uczucie niedopasowania? Kiedy w całym zielonym lesie jesteście jedynym różowym elementem?
Czy pokazywano was kiedyś palcami? Czy byliście kiedyś lokalną atrakcją?
Jeżeli odpowiedź brzmi „nie”, to nie wiecie co was ominęło.
Szukaliśmy kolacji. Restauracje w europejskim kształcie w okolicy naszego hotelu nie występowały. Takie odkryliśmy dopiero nazajutrz dzięki obecności przyjaciół, zaopatrzonych w przewodnik. Tego wieczora rozglądaliśmy się za strawą na własną rękę.
Błądząc wśród straganików i sklepików braliśmy pod uwagę zjedzenie czegoś, co pływało w licznych kotłach ulicznych garkuchni. Jesteśmy odważni, nie boimy się eksperymentów kulinarnych, ale nieco ociągaliśmy się z podjęciem decyzji.
Naszą uwagę przykuły dopiero akwaria, wypełniające cały front jednej z bram. Albo sklep zoologiczny, albo morska wyżerka. Ryzykujemy. Najwyżej wyjdziemy ze złotą rybką w woreczku.
To, co pływało w akwariach tylko w niewielkiej części przypominało ryby. Większość była stworzeniami o licznej ilości odnóży i czasami oczu.
Tłumy Wietnamczyków w środku dawały nadzieję, że to restauracja. Nigdzie nie czytałam żeby tubylcy wykazywali ponadprzeciętną miłość do hodowania ryb. Więc chyba przyszli tu zjeść.
Na stołach muszle, muszelki, nogi, ogonki w ilościach hurtowych. Zapachy zamknęły się wokół nas jak kajdanki. Już wiedzieliśmy, że prędko stąd nie wyjdziemy.


Rzut oka na ścianę spowodował, że skamienieliśmy. Zero, nic, pustka. Ni w ząb nie mogliśmy się połapać czy to co wisi na ścianie to menu czy może instrukcja przeciwpożarowa.
Pozostało nam wejść w interakcję słowną z tzw personelem.
  • Do you speak English?
  • …....
  • Parlez - vous francaise?
  • …...
Twarz szefa tego lokalu pozostaje bez zmian. Chwilę milczymy zrozpaczeni, że skończy się na wąchaniu. Potem desperacko pokazujemy dwa palce i talerze pełne pyszności na najbliższym stole. Osioł by się domyślił, że chcemy coś zjeść. Szef nie osioł, uśmiecha się pełną gęba i macha głową z takim entuzjazmem, że zaczynam się bać, że mu odpadnie. Po czym, z równym entuzjazmem macha ręką w głąb lokalu. Zagłębiamy się w kolejne sale i z lekkim niepokojem oczekujemy kelnerki.
Uśmiechy nie mają końca. Uśmiechają się wszyscy. I pokazują nas palcami. Ba, żeby tylko. Do naszej sali zaczynają napływać pielgrzymki, pragnące obejrzeć dwa wyróżniające się okazy. Czyli nas.
Kontakt z kelnerką jest radosny. Ona swoje, my swoje. Pokazywanie palcem talerzy sąsiadów nie daje żadnych rezultatów. Dostajemy zupę, miseczki z chilli i limonką i na tym koniec.
Zupa wygląda podejrzanie. Gęsty, biały glucik. Co to może być? Pierwsza, bardzo ostrożna łyżka i patrzymy na siebie ze zdumieniem. Toż to kleik ryżowy!
Druga łyżka z dodatkiem chilli i limonki i okazuje się, że smakuje nieźle. Trzecia i czwarta łyżka – dochodzimy do wniosku, że zupa jest bardzo dobra.
Wylizujemy talerze pewni, że dawno nie jedliśmy równie pysznej zupy.
Niestety, na tym nasza uczta się skończyła. Kelnerka skrzętnie omijała nasz stolik i uciekała wzrokiem.
Od śmierci głodowej uratowali nas wietnamscy sąsiedzi, którzy widząc nasze pożądliwe spojrzenia i bezsilność kelnerki zamówili dla nas to, co sami jedli.
Panie, panowie! To była czysta kulinarna rozkosz. Choć nie mam pojęcia co jadłam, to z ręką na sercu mogę powiedzieć, że warto było nieco pobłądzić.
Z potraw zidentyfikowanych na stole wylądowały: faszerowane i zapiekane ostrygi, małe kalmarki w pikantnym sosie, małże brzytwy w sosie z trawy cytrynowej, jakieś muszle słodko kwaśne.
Wtedy po raz pierwszy zaświtała nam myśl, żeby zostać w tym raju na stałe.
Rachunek spowodował, że poczuliśmy się jak w surrealistycznym filmie i na poważnie zaczęliśmy myśleć o osiedleniu nad Mekongiem. Karmią za darmo!!
Ciągle oszołomieni, najedzeni po uszy, zachwyceni pierwszym dniem w Hanoi, popełźliśmy do hotelu. A tam już czekał na nas Jet Lag.





Podsumowując: dwa razy uniknęliśmy śmierci, raz drogowej, drugi raz głodowej. Zaświtała nam myśl o zamieszkaniu w Azji, oraz robiliśmy za lokalną atrakcję.


Wydaje mi się, że to dobrze zapowiadający się początek.


2 komentarze:

  1. Niesamowite uczucie..niesamowite jest to co piszesz...a to menu- haha faktycznie jak instrukcja przeciwpożarowa:D Ale najważniejszy jest uśmiech i chęć pomocy- nie padliście śmiercią głodową, wzbudziliście zainteresowanie i.. skosztowaliście czegoś niesamowitego. Czekam na ciąg dalszy opowieści-ściskam Was serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czy dowiedzieliście się dlaczego nie chciano wam podać tego co jedli tubylcy?Czyżby bali się o Wasze delikatne żołądki ?Nie mogę się doczekać reszty a jak wiesz Limonko należę do gatunku tych bardzoooooo niecierpliwych.Gorąco pozdrawiam Majka.

    OdpowiedzUsuń