Żadnego serka łososiowego i kiełków.
Zero herbaty z mlekiem.
Nie, nie, rozpędziłam się, herbata
była. Bez niej śniadanie się nie liczy.
Ale nie było serka i chleba (tzn były,
ale mnie nie interesowały). Była za to zupa z wontonami i najlepsze
ananasy jakie jadłam w życiu. I świeży sok z mango.
O, można rozpatrywać plan zostania tu
na stałe, choćby dla samego jedzenia.
MMŻ miotał się pomiędzy zupką Pho
a Nasi goreng.
Opowieść o zupie Pho powinna być
tematem osobnego wpisu, bo to nie zupa. To świętość, tradycja,
tajemnica i pokusa. Jedzenie jej na śniadanie, obiad i kolację nie
jest ani nudne, ani pretensjonalne.
Za każdym razem smakuje inaczej. Nie
ma jednego przepisu, nie ma jednej receptury. Rodziny przechowują
swoje przepisy i nie lubią się dzielić tajemnicą. Kto wie jakie
aromatyczne składniki nadają jej ten wyrazisty smak? Dodanie do
gotowej miseczki soku z limonki powoduje całkiem inny efekt niż
dodanie do tej samej bulionowej bazy pasty chilli.
Tym, co mnie zachwyciło w zupie Pho,
to zarośla. Stoi sobie miska z bulionem i makaronem. Czasem leżą w
niej kawałki kurczaka, wołowiny lub ryby. Obok stoją miseczki z
sosami, czosnkiem, pokrojonym chilli, cząstkami limonki. A w wielkim
koszu obok leżą zarośla. Cała wietnamska łąka. Nie czuję się
na siłach rozszyfrować ich wszystkich. Znam bazylię. Ale ta jest
fioletowa i smakuje inaczej. Kolendra jest podobna do naszej, ale
tutaj leży razem z korzonkami. Czy to okrągłe to rukiew wodna? Mam
wątpliwości. Na tym moja wiedza się kończy. Czerpię z tego kosza
garściami, podpatrując co jedzą hanoiczycy(???).
Tylko w ten sposób mogę mieć
nadzieję, że moja Pho będzie smakować jak trzeba.
I już w myślach zastanawiam się jak
ugotuję ją w domu, nie mając wietnamskiej łąki za oknem.
zupka Pho w wydaniu restauracyjnym
Na zewnątrz nic się od wczoraj nie
zmieniło. Rzeka pędzi z warkotem, niebo wisi szare, a powietrze
jest jak ciepły budyń. To nawet przyjemne. A już na pewno lubią
tę wilgoć moje włosy.
Czas poznać Hanoi. Nie ma znaczenia
nasza obawa o życie. Kto nie ryzykuje, ten nie zwiedza.
Hałas, ścisk, klaksony, warkot
silniczków, tak wygląda przeciętna ulica i uliczka w Hanoi. Na
chodnikach oprócz martwych motorów (piszę „martwych”, bo żywe
są w ciągłym ruchu), rowerów i samochodów, rozłożyły się gar
kuchnie. Na chodnikowych płytach ustawia się niskie grille a na
nich piecze się „coś”. Nie zawsze jestem w stu procentach pewna
czym jest to „coś”. Obok bulgocze na palniku gar z bulionem.
Założę się, że to baza zupy Pho.
Gary kipią, grill dymi, cała ulica
pachnie nieziemsko.
Ślinka nam cieknie, choć od śniadania
nie minęła godzina. Z upływem czasu zapachy przybierają na sile,
bo maleńkich taborecików z maciupeńkimi stoliczkami przybywa. O
zmroku każdy kąt i róg ulicy zajęty jest przez mikroskopijną
kuchnię. Wokół kwitnie życie rodzinno towarzyskie. Dziadek się
goli, babcia miesza w garze, dzieci odrabiają zadanie.
Oszałamiające.
A dwadzieścia centymetrów od tego
sielskiego, aromatycznego obrazka płynie nieprzerwanie rzeka
pojazdów. Czy to miasto kiedykolwiek śpi?
Hanoi nocą
Wiecie co jest w odwiedzaniu nowych
miejsc najlepsze? Siedzenie na progu. Może nie dosłownie ale w
przenośni. To taki stan, kiedy jest się w dwóch miejscach
jednocześnie. To moment, kiedy siedzisz np. na parapecie. Masz za
plecami świat wewnętrzny, a przed oczami zewnętrzny. Nie jesteś
ani w środku, ani na zewnątrz. Jesteś i w środku, i na zewnątrz.
Spróbujcie tego będąc kiedyś na skraju lasu. Miejcie go za
plecami a przed sobą łąkę. Zobaczycie jaka to frajda.
Każdy przewodnik po Wietnamie powie
wam więcej niż ja. Odhaczyliśmy kolejne punkty na naszej liście
czyli Pagodę Quan Thanh i Tran Quok, Świątynię Literatury,
Most Wschodzącego Słońca, Pagodę na Jednej Kolumnie (ta była
zasłonięta kartonami), Teatr kukiełkowy na wodzie, mauzoleum Ho
Chi Minha. Nawet więzienie Hao La czyli Hanoi Hilton
zaliczyliśmy.
Dylemat czy kupić kapelusz czy może
zamówić uszycie garnituru z jedwabiu zostawiliśmy sobie na
później.
Najważniejsze było jedzenie. I kawa.
Czy wiecie, że Wietnam jest czwartym na świecie producentem kawy?
Ja nie wiedziałam. I nie wiedziałam, że wietnamska kawa jest tak
świetna. Pija się ją na zimno z dodatkiem słodkiego mleka i
kostek lodu. Po upalnym dniu taka kawa stawia na nogi jak zimny
prysznic.
Tylko nie próbujcie wyjść wieczorem
do miasta na drinka. Zapomnijcie. Zupka Pho tak, kawa tak, drinki
nie. No, przy odrobinie szczęścia może znajdziecie piwo (na
marginesie, wietnamski Tiger jest godny polecenia). Dla
zdesperowanych pozostają hotelowe bary.
Kolejny wieczór w Hanoi dobiegł
końca. Nogi nam odpadły, ale błogostan pojedzeniowy poszedł z
nami spać.
Jutro lecimy do Laosu.
Po deszczu w Hanoi
Wygląda monumentalnie? Musi, bo to mauzoleum Ho Chi Minha
świątynia Tran Quok
Na pierwszym zdjęciu Świątynia Literatury
Oh, oh, ahhh, wzdycham i.....napatrzeć się nie mogę, inne zycie, obyczaje, kultura.Cos niesamowitego.Do tego wspaniałe widoki, piękna roslinnosc, bonsai...wspaniale drzewa.I ta różnorodność wszystkiego.Dobrze, że nam to wszystko przekazujesz.Przepieknie:)))))czekam na ciąg dalszy i pozdrawiam ciepło:))))
OdpowiedzUsuńNo ,no ,no .Wyobrażałam sobie calkiem inaczej to Hanoi ,w końcu to jak by nie było stolica. Czytając zawsze wydaje mi się , że też tam jestem i wyobrażam sobie całe otoczenie .Przyroda piękna .Czekam na resztę. Pozdrawiam.Majka.
OdpowiedzUsuńCudne zdjęcia! Mam tak ochotę na Zupę Pho. A smak ananasów też wspominam, najlepsze!
OdpowiedzUsuń