czwartek, 30 maja 2013

Orkiszowa tarta z szparagami i taleggio czyli krótkie pożegnanie






Boję się. Boję się bardzo. Obawiam się, że nadchodzi czas rozstania. Aż zimny pot mnie oblewa na samą myśl. I to nie ja będę tą, która powie żegnaj. Zostanę porzucona.
Co zrobię kiedy ich zabraknie? Rok męki oczekiwania i zaledwie miesiąc zielonego szczęścia. Szparagowego. Krótko. O wiele za krótko.
Jem, jem i nie mogę się nasycić.  A koniec już blisko. Oczywiście szparagów, nie mój.
Moje dramatyczna rozpacz jest na szczęście krótkotrwała. Jestem niezbyt stała w uczuciach. Po gorącym szparagowym afekcie przyjdzie czas płomiennej fascynacji groszkiem cukrowym. A po nim cukinią. Wiśniami, morelami, poziomkami. I tak dalej, tak dalej.
Samo oczekiwanie na przyjemność już jest przyjemnością. Już za chwilę pojawią się w ogródku truskawki. Wtedy moje szczęście będzie miało ich smak.
Zanim jednak siądę z koszykiem truskawek na kolanach pokażę wam tartę ze szparagami. Opowiadała mi kiedyś o niej MidnightCookie i tak mnie zaciekawiła, że postanowiłam ją sama upiec.
W końcu szparagi to moja miłość. Chwilowa.



Tarta ze szparagami i taleggio (forma 23 cm)

Ciasto:

1 szklanka mąki pszennej
pół szklanki mąki orkiszowej razowej
1 żółtko
3 łyżki zimnej kwaśnej śmietany
1 łyżeczka soli

Siekamy składniki i zagniatamy ciasto. Tym razem nie bawiłam się w kulkę, tylko od razu rozwałowałam ciasto i wyłożyłam nim formę do tarty.  Ponakłuwałam widelcem i włożyłam do lodówki na godzinę.
Rozgrzałam piekarnik do 180 stopni. Na wyjętą z lodówki tartę położyłam papier do pieczenia i wysypałam suszonym groszkiem. To zapobiegnie zbytniemu wyrośnięciu ciasta.

Piekłam ciasto 15 minut i wyjęłam z piekarnika.

Nadzienie:

pęczek szparagów (preferuję zielone, ale to kwestia gustu)
3 ziemniaki ugotowane i rozgniecione na puree
2 łyżki startego parmezanu
szczypta gałki muszkatołowej
2 łyżki kremowego serka twarogowego (np. piątnica lub philadelphia)
1 jajko
serek taleggio (około 200 g)
200 ml kremówki
sól
pieprz

Moim ulubionym sposobem na szparagi jest grillowanie, ale jeśli lubicie ugotowane też mogą być. Po umyciu i odłamaniu twardych końcówek zanurzacie je na trzy minuty do wrzącej lekko osolonej i posłodzonej wody a potem przelewacie lodowatą wodą. Nie stracą zabójczego, zielonego koloru.
Kiedy mamy gotowe szparagi, możemy zacząć układać składniki na tarcie.
Ziemniaki puree zmieszać z parmezanem, gałką i serkiem. Na tarcie rozsmarować puree. Na nim rozłożyć szparagi. A pomiędzy nie położyć po plasterku taleggio.
W misce rozmieszać jajko z kremówką, solą i pieprzem. Wylać na szparagi.
Włożyć do piekarnika na 20 minut lub do momentu ścięcia się jajek.



Zanim podacie tartę na stół, odczekajcie 10 minut. Danie nie będzie za gorące a składniki ładnie się połączą.
Świetnie taka tarta smakuje z najprostszą sałatką na świecie czyli:



1 sałata masłowa
spory pęk zielonej cebulki

Sos:

1 łyżka białego octu winnego
1 łyżka sosu sojowego
3 łyżki oliwy
szczypta curry
szczypta pieprzu

Wszystkie składniki sosu pakujemy do słoika, zakręcamy i wstrząsamy. Sałatę myjemy i porządnie osuszamy, rwiemy na mniejsze kawałki. Cebulkę siekamy na kawałki.
W sporej misce mieszamy sałatę z cebulką i sosem.



Wykładając formę ciastem, zawsze mi jakaś resztka zostaje. Tym razem wyłożyłam nią dwie foremki tarteletkowe. Wypełniłam je karmelizowaną czerwoną cebulą i kozim serem.



Karmelizowana czerwona cebula:

2 czerwone cebule, obrane i pokrojone w półplastry
1 łyżeczka octu balsamicznego
1 łyżeczka cukru
szczypta soli
szczypta cynamonu
1 łyżeczka oliwy
1 łyżeczka masła

Oliwę i masło podgrzewamy w rondelku. Wrzucamy cebulę i podsmażamy 20 minut aż zmięknie i lekko zbrązowieje. Dodajemy cukier, ocet, sól i cynamon. Smażymy jeszcze przez 2 minuty.
Gotową cebulkę nakładamy do podpieczonych  tarteletek, posypujemy kozim serkiem lub pokruszoną fetą. Wlewamy po łyżce płynu śmietanowego użytego przy dużej tarcie i pieczemy razem z większą siostrą (czyli tartą szparagową) 20 minut.



Dla wzmocnienia efektu, każdy kawałek na talerzu możecie skropić sosem z octu balsamicznego.



Wygląda na to, że powoli przygotowuję się na pożegnanie. Może jeszcze jakieś risotto zrobię i powiem żegnajcie szparagi. I znów będę niecierpliwie na nie czekać.

Jakoś tak się porobiło, że zamiast jednego przepisu wyszły mi trzy. Rozpędziłam się, ale to dlatego, że za oknem ciągle leje i grzmi.
Może jutro nareszcie wyjdzie słońce.

Tego wam życzę i smacznego

wtorek, 28 maja 2013

Ziemniaki po sycylisku i ryba w planach





Długie przerwy sprzyjają lenistwu. Dwa tygodnia byłam odcięta od codziennej rutyny i powrót nie jest łatwy. Co prawda jestem wyznawcą tezy, że po to się wyjeżdża, żeby wracać, ale niekoniecznie do obowiązków.
Pogoda na zewnątrz angielska. Trawa rośnie jak oszalała, pomidory za mną nie tęskniły a ledwo co zieleniący się groszek jak zwykle coś tajemniczego pożarło. Polazłam do sadu sprawdzić śliwki i brzoskwinie. Coś tam na gałęziach się zawiązało. Jest nadzieja, że może w tym roku czekają nas owocowe zbiory.
Do roboty się trzeba wziąć, a nie smętnie błąkać pod lasem.  Uporządkować przepisy, przejrzeć zdjęcia, spełnić dane dawno temu obietnice. Może jakieś zadanie zrobić? Bo chyba obcojęzyczne okoliczności są marnym usprawiedliwieniem. Mój nauczyciel angielskiego nie zna litości.

A na razie siedzę przy piecu, słucham Oldfielda a przede mną  jak wyrzut sumienia leży ryba.
Czeka aż jaśnie pani (czyli ja) podejmie decyzję co dalej. Ryba jest, koper włoski jest. Tylko chęci nie ma. Ciałem wróciłam do domu, a duch krąży gdzieś miedzy Etną a Borough Market w Londynie.

Ugotowałam już ziemniaki i zrobiłam caponatę**….Mało?
Wiem, że mogę sobie tak siedzieć w nieskończoność. Mogę udawać, że jej nie widzę. Mogę znaleźć co najmniej trzy wiarygodne powody swojego siedzenia. Ale to nie zmieni faktu, że w końcu i tak ryba zwycięży. Wyciągnie mnie zza stołu i zmusi do pracy.
Zanim to nastąpi (a zapewniam was, że wkrótce) podzielę się z wami moim dzisiejszym sukcesem.
Nie spodziewajcie się fajerwerków. Już na wstępie zaznaczyłam, że lenistwo to dziś moje drugie imię.
Sukcesem są ziemniaki. Nie wymyśliłam ich sama. Przywiozłam przepis z Sycylii. ‘
Są absolutnie proste w przyrządzaniu, nieco tajemnicze w smaku i idealnie zaspokajają potrzebę błyśnięcia bez wykonania ciężkiej pracy.
Powiem szczerze, że nie zasłużyłam dziś na taki sukces. Cóż, kiedy te ziemniaki same w sobie są sukcesem. Ja się tylko grzeję w ich blasku.



Oto one:

Ziemniaki po sycylijsku (przepis Alessandro)*

5 obranych ziemniaków, pokrojonych w kostkę (jaką lubicie)
1 por (tylko biała część, drobno pokrojona)
pół szklanki startego parmezanu
1 szklanka kremówki
sól
pieprz

Gotujemy wszystko razem do momentu aż ziemniaki będą miękkie a śmietana odparowana.
Posypujemy świeżo zmielonym pieprzem i dosmakowujemy solą.


Wierzcie mi, że ziemniaki w takim wydaniu smakują nieziemsko. Czy to dodatek pora? Być może.



Dodatek do dania głównego już mam. Zerkam zza ekranu na rybę. Jest. Nic się nie zmieniło.
Będę musiała znaleźć w sobie entuzjazm i nawiązać stołowe stosunki z nią i koprem włoskim.
Chyba, że na dzisiejszy obiad będą ziemniaki z caponatą**.


Życzę wam smacznego i większego zaangażowania w sprawach kulinarnych.

A ja wracam do ryby.
·              *Daria, te ziemniaki są specjalnie dla ciebie. Lepiej późno niż wcale.

·         **Caponata, która się przyplątała na zdjęciach, będzie wkrótce. 
         Aha, do zdjęcia owinęłam ziemniaki grillowanym plastrem bakłażana.

środa, 22 maja 2013

Gwiazda sezonu czyli szparagi





Zanim rozszyfruję swoje hieroglify z dziennika sycylijskiego upłynie nieco czasu. Nie dlatego, że mam problemy z autozrozumieniem.  Przyczyną jest prozaiczny brak czasu. Jeszcze dobrze nie rozpakowałam walizki a już muszę ją pakować na nowo. Z tą tylko różnicą, że tym razem kostium kąpielowy absolutnie nie będzie mi potrzebny. Raczej kalosze, szalik i cieplejsza kurtka. Prognozy dla Londynu na weekend są niepokojące. Będzie zimno. I mokro.
Czyli jak zwykle.
Zamieniam więc płócienne spodnie na sweter i jeansy, wyjmuję z walizki krem do opalania i jadę. 
W przerwach miedzy bieganiem od szafy do torby trzeba coś przekąsić.

W maju na każde pytanie dotyczące jedzenia odpowiadam niezmiennie: szparagi.
- Co zjadłabyś na śniadanie?  - Jajko ze szparagami.
- A na obiad?   - Szparagi z grilla z sosem holenderskim.
- Czyli na kolację co jemy?  - Tartę ze szparagami i taleggio.
Aż strach zapytać  o podwieczorek. Może zjadłabym szparagi z sosem ostrygowym i sezamem?

Jak widzicie, nie jestem skomplikowana w obsłudze. Wystarczy jeden podstawowy składnik i już jestem szczęśliwa. A wszystko to wynika ze świadomości, że maj jest tylko raz w roku. I szparagi też.
Z sosem holenderskim są synonimem dania idealnego.



Sos holenderski wg Delii Smith do szparagów (i nie tylko)

2 jajka
1 łyżka białego octu
1 łyżka soku z cytryny
10 dkg masła
sól, pieprz

Oddzielamy białka od żółtek. Ubijamy na pianę białka i odstawiamy na bok. Ubijamy mikserem żółtka z solą i pieprzem. W małym rondelku zagotowujemy ocet z sokiem i wrzące wlewamy do ubijanych żółtek. W tym samym rondelku topimy masło i doprowadzamy do wrzenia. Znów włączamy mikser, ubijając żółtka z octem i sokiem i cieniutką strużką wlewamy wrzące masło. Im wolniej to zrobimy, tym sos będzie bardziej jedwabisty.
Na koniec dodajemy ubite białka i znów przez chwilę ubijamy. Dodanie białek sprawi, że sos będzie lżejszy i bardziej puszysty.
Podajemy do szparagów, jajek po benedyktyńsku lub łososia.







Znikam znów na kilka dni ale obiecuję, że od przyszłego tygodnia biorę się do roboty.
Słońca i ciepłego weekendu oraz oczywiście smacznego

wtorek, 21 maja 2013

Klan Sycylijski czyli idziemy pod prąd



Czas na podsumowanie naszego sycylijskiego wyjazdu. Klan Sycylijczyków ma się dobrze. Żadne złe języki i nienawistne spojrzenia nie zepsuły nam humorów. Lekko nie było, ale daliśmy radę.

Dowiedzieliśmy się, ze najpiękniejsze miejsca są na zachodnim brzegu wyspy. Maleńkie miasteczko Erice jest perełką architektoniczną.
Niestety, nie widzieliśmy.

Podobno arancini to najbardziej popularna na wyspie przekąska.
Niestety, nie próbowaliśmy.

Dziwna to była wyprawa. Już dawno na takiej nie byłam.  Chyba ostatnio na koloniach w tak usilny sposób próbowano mnie ustawić w szeregu. Ale każde opuszczenie progów domu to nowe doświadczenie.
Czy dowiedziałam się czegoś nowego? Tak, że niecałe 10 kilometrów od morza trudno jest zjeść świeżą rybę. Dookoła morze, a w karcie pstrąg.
Już  nigdy nie będę narzekać, że na Śląsku świeża ryba to rarytas.
Karmiono nas zdecydowanie mięsnie, a to nie jest mój ulubiony sport. 

Nie dowiedziałam się na kursie kulinarnym  niczego o sycylijskich serach. Czyżby ich  nie było? Czy Ricotta, niestrudzenie serwowana nam na deser, jest jedynym mlecznym przetworem?
Wystarczyła krótka wyprawa do pobliskiego sklepu i okazało się, że na wyspie występują też inne sery.  Jest wspaniałe Pecorino z pistacjami i  tajemnicze Ragusano. Hurra!

Pomarańcze i cytryny rosnące przy drogach w ilościach hurtowych wprawiały nas w zachwyt. Szkoda, że nie mieliśmy okazji  wypróbować ich w kuchni.

Nespola to nowe słowo w moim słowniku. Wygląda jak skrzyżowanie renklody z morelą a smakuje jak…jedno i drugie. I ma środku kilka pestek. Robi się z niej pyszną konfiturę.


Orzeszki pistacjowe są wszechobecne. Panieruje się nimi mięso, dodaje do nieśmiertelnej ricotty i posypuje sałatki.
Ale przede wszystkim robi się z nich pastę pistacjową i pesto. Jeśli nie próbowaliście, to poszukajcie w Internecie. Kupujcie te sycylijskie, bo są boskie. Sąsiedztwo Etny powoduje, że są niezrównane w smaku.


Nasz kurs kulinarny wykazywał tendencje zanikowe. Pierwszego dnia kroiliśmy, dolewali, mieszali, solili, smażyli i piekli.


Podobno dobry początek to połowa sukcesu. Podobno.
Drugiego dnia już tylko kroiliśmy. Ale tylko cukinię i paprykę. Nawet nie zobaczyliśmy kuchni.
Trzeciego dnia nie dostaliśmy już nawet desek do krojenia, a na talerzu leżała samotna cukinia. Nasz udział ograniczał się do patrzenia i słuchania.
Jesteście ciekawi co pojawiło się przed nami czwartego dnia? Można założyć, że powinny to być tylko sztućce i talerze.
Na szczęście, jakimś cudownym zrządzenie losu czwartego dnia znów zostaliśmy wpuszczeni do kuchni. I pozwolono nam kroić i mieszać w garach do woli. Nareszcie poczułam, że może się czegoś nauczę. Niestety, wyjęcie z zamrażalki mrożonych szparagów (halo!! jest maj! szparagi to nie prawdziwki) i mrożonych krewetek (halo! dookoła jest morze!) skutecznie ostudziło mój zapał.

Chyba jednak inaczej sobie wyobrażałam kurs gotowania pod Etną.
Żeby nie wyglądało, że tylko marudzę, powiem , że oliwa na wyspie jest genialna a kawa najlepsza na świecie. Koper włoski stał się dla mnie bohaterem sezonu. Zdradzę wam przepis na genialny sos z jego udziałem.


Etna dymi a ziemia jest czarna. Morze się w czwartek wściekło i szalało piętrowymi falami w Naxos. Powietrze pachniało morską wodą i wakacjami. Jedliśmy genialną zuppa di cozze czyli zupę z małży i lokalnego mupo (uwieczniłam na zdjęciu). Krewetki i langustynki  pożarliśmy wylizując talerze. A po powrocie do hotelu oddaliśmy się dogłębnej degustacji czerwonego Nero d’Avola. Było super i żaden kurs tego nie zmieni. Ave!


Nocą po sąsiedzku paliło się wzgórze i śmierdziało dymem. Sycylijczycy, podobnie jak nasi łąkowi piromani, lubią sobie wypalić kawałek wzgórza.

W moim dzienniku podróży zapisałam kilka przepisów, z którymi się z wami podzielę. Nadchodzące miesiące będą bogate z bakłażany i cukinie, więc materiał  do obróbki będzie prawie sycylijski. 

Na razie gotowanie musi poczekać, bo przede mną kolejne pakowanie walizki. Tym razem będzie krótko i w miejsce dobrze mi znane. W niedzielę wracam z Londynu to rzucę się do garów. Obiecuję.

A póki co gotujcie i cieszcie się wiosną. Pozdrawiam

niedziela, 19 maja 2013

Taormina czyli jakoś to będzie




Taormina 13 maj 2013

Notatka nieco spóźniona, ale działanie sprzętu wspomagającego odbywało się w stylu sycylijskim, czyli może zadziała a może nie.  Na szczęście miałam ze sobą niezawodny notatnik i długopis więc żadne przeciwności losu nie były mi straszne.
Kurs kulinarny w Mitogio we wschodniej części Sycylii miał swój początek w poniedziałek. Tak oto to wyglądało.

Początek kursu zaplanowano na godzinę 10.00

Godzina 10.15 – zbieramy się silni, zwarci, gotowi.
Godzina 10.30 – pijemy powitalne prosecco i poznajemy szefa kuchni, sympatycznego Alessandro


Godzina 10.40 – dostajemy organizacyjne koszulki i czapeczki


Godzina  10.45 ­– Alessandro zabiera nas ….na wycieczkę do groty


Godzina 10.55 – przedzieramy się przez pole ostów


Godzina 11.05 – podziwiamy sad cytrusowy


Godzina 11.15 – jesteśmy nad rzeką i słuchamy mrożących krew w żyłach opowieści o wybuchu Etny


Godzina 11.40 – wspinamy się z powrotem


Godzina 11.55 – pijemy kolejne prosecco


Godzina 12.05 – zaczynamy kurs



Wniosek pierwszy: nie przywiązuj wagi do czasu. Na Sycylii jest kwestią jak najbardziej względną.
Wniosek drugi: dobre wino pozwala ci się uporać z zawiłościami wniosku pierwszego.

Do tych odkrywczych myśli dołączam nieco klasycznych landszaftów z wyspy.

                               Zachodnia część wyspy, Trapani

                               Widok na Etnę od strony Naxos

                               Taormina w całej swej górzystej okazałości

Jutro co nieco o gotowaniu

Pozdrawiam serdecznie i biorę się za rozpakowanie walizki.

sobota, 11 maja 2013

Keks wiśniowy i majowe wakacje



Moje wakacje zaczynają się w maju. MMŻ wysyła mnie na kurs kulinarny a siebie obsadził w trudnej roli konsumenta i recenzenta. Biedny. Ile się będzie musiał napróbować, nawąchać, naoceniać. I to w takich nieludzkich okolicznościach, na obczyźnie.
Sycylia to miejsce mi nie znane. Nie byłam, choć Włochy kocham miłością niezmienną. Rok, w którym nie odwiedziłam ich choć na chwilkę, jest rokiem niepełnym.
Sycylia nigdy nie znajdowała się na mojej trasie podróży. Z tym większą ciekawością odwiedzę ją w maju. Podobno kwitnie i jest totalnie zielona. Poranki spędzę na poznawaniu kuchni sycylijskiej  a popołudnia na zwiedzaniu. W międzyczasie MMŻ wykona swoją pracę, tzn. zje, to co ja ugotowałam. Nasza grupa liczy 10 osób  i znając część z nich, jestem pewna, że grupa gotujących i grupa konsumujących będzie się dobrze bawić. 
Póki co piekę chleby dla mojej Mamy. Zostaje pod lasem a do piekarni daleko. Piekę ciasto, bo a nuż goście się trafią z ochotą na coś słodkiego. Wszelkie keksy i babki są mile widziane.
Dzisiejsze ciasto jest uniwersalne, bo czekoladowe dzielnie nabiera mocy z każdym dniem. Może być zjedzone natychmiast a może postać kilka dni. To z wiśniami to jedno z moich ulubionych.



Keks wiśniowy

1 szklanka mąki pszennej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
100 g masła
100 g gorzkiej czekolady
2 jajka
szklanka konfitury wiśniowej
pół szklanki cukru

dodatkowo ale niekoniecznie pół szklanki  wiśni z likieru

polewa:
pół tabliczki czekolady (jaką kto lubi)
2 łyżki masła
1 łyżka likieru wiśniowego

Ciasto należy do grupy ciast błyskawicznych. Można je upiec gotując obiad i na podwieczorek będzie gotowe.
Topimy masło i dodajemy do niego połamaną czekoladę. Kiedy czekolada się rozpuści, dodajemy cukier i konfiturę wiśniową. Mieszamy i studzimy.
Rozgrzewamy piec do 180 stopni. Wykładamy foremkę papierem do pieczenia.
Mieszamy mąkę z solą i proszkiem do pieczenia.
Do wystudzonej masy czekoladowej wlewamy dwa rozbełtane jajka. Mieszamy np. widelcem. Wsypujemy mąkę i niedbale i krótko mieszamy. Wlewamy ciasto do foremki i wciskamy w nie wiśnie z likieru.
Wstawiamy do piekarnika na godzinę.
Po upieczeniu lekko studzimy i polewamy polewą, którą robimy wrzucając do gorącego stopionego masła z likierem połamaną czekoladę.
Smakuje dobrze na ciepło ale moim zdaniem nabiera mocy na drugi dzień. No i można je zabrać do pracy na drugie śniadanie.


Życzę pięknego tygodnia i żegnam się na jakiś czas. Kiedy wrócę, to o wszystkim opowiem.




Smacznego i pięknego dnia

czwartek, 9 maja 2013

Łosoś w pistacjach ze szparagami w całkiem dobrym świetle





Wieś, oprócz wielu niewątpliwych zalet, ma jedną cechę nieocenioną. Ma światło.
Nie chcę przez to powiedzieć, że poza wsią siedzę w piwnicy. Moja miejska kuchnia ma całkiem zadowalające warunki świetlne. Ale…



Światło wpadające przez okno w mieście, a światło królujące na tarasie to dwa różne światy. W mieście jest po prostu albo jasno, albo ciemno. Poza nim nagle okazuje się, że światło może być w nieograniczonej ilości wariantach. Wiedzieć  o tym to jedno, a doświadczyć tego to drugie.
Ciepłe, zimne, złote, różowe, zamglone, rozproszone, ostre. To wszystko określenia światła. Złota godzina w okolicach dziewiętnastej, to taka magia, że nic tylko stać i się zachwycać. Poranna czystość zapowiadająca piękny dzień czy mgliste rozproszenie mokrego świtu sprawiają,  że jeszcze w piżamie chciałoby się złapać aparat i polecieć w krzaki fotografować co tylko się da.  I często tak bywa. Zakładam kalosze i szukam mokrych liści, pajęczyn, świeżo wyklutych pączków. Okolice znam jak własną kieszeń, a mimo to nie mogę się nadziwić ich urodzie.
Kolejna zaleta to robienie zdjęć jedzenia. Nie muszę niczego doświetlać. Wszystko jest jak na zamówienie. Nawet pochmurny dzień jest lepszy niż lampy w mojej miejskiej kuchni. Tutaj też, w plenerze, zdarzają się cuda, kiedy to, co urodziło się w moje głowie, dzięki światłu jest idealne w rzeczywistości. Kiedy myśl staje się ciałem. Fascynujące i satysfakcjonujące. Trzeba się śpieszyć, bo otoczenie zmienia się na naszych oczach. Wiosną wszystko dzieje się szybciej. Światło jest, a za chwilę go nie ma. Trzeba być czujnym.
W takie dni jak dzisiejszy kolory są inspirujące. Zielone szparagi i pistacje, różowy łosoś. Na zewnątrz panują idealne warunki. Szybki obiad i można wyruszyć w poszukiwaniu wrażeń.


Łosoś w pistacjowej posypce
2 filety z łososia
4 łyżki orzechów pistacjowych
2 łyżki startego parmezanu
Skórka z otartej cytryny
Sok z połowy cytryny
Sól, pieprz

Łososia skrapiamy sokiem i posypujemy otartą skórką. Zostawiamy w chłodzie przez pół godziny. W tym czasie w blenderze miksujemy obrane ze skorupek pistacje. Nie robimy z nich piasku, niech będzie wiadomo, że to orzechy pistacjowe. Pokruszone orzechy mieszamy z tartym parmezanem i tą mieszanką okładamy łososia z dwóch stron. Przyciskamy ręką do ryby.
Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni. Kładziemy rybę na papierze do pieczenia i pieczemy 20 minut.
Wykładamy gorącego łososia na grillowane szparagi a obok stawiamy sos holenderski*.



Miodzio! Takie jedzenie powoduje, że zamiast po obiedzie popaść w letarg, mamy ochotę góry przenosić. Lub wdać się w dyskusję na temat alternatywnych źródeł energii. Sprawdziłam. To działa.


Wiosennie was pozdrawiam i życzę smacznego
* przepis na sos holenderski wkrótce


wtorek, 7 maja 2013

Co rośnie w doniczkach czyli makaron z sosem pomidorowym i ziołowymi kulkami




 Moja  Mama się śmieje, że w konkursie na gotowanie obiadu na czas, miałabym szanse na miejsce na podium. Szczególnie w takie dni, kiedy roboty jest mnóstwo, apetyt dopisuje a czas spędzony przy garach uważam za stracony.
Wtedy zamiast leniwego przeszukiwania książek kucharskich i szukania natchnienia, wrzucam do garnków tylko, to co mnie nie zawiedzie i nie rozczaruje.
Makaron jest niezawodny. Czy to z dodatkiem ryby czy bakłażana ucieszy mnie bardzo. A jeśli w lodówce mam odrobinę mielonego mięsa, to zamiast nieśmiertelnego bolognese, zrobię makaron z sosem pomidorowym i mięsnymi kulkami.
Bazylia na razie raczkuje w donicy i obawiam się, że po dzisiejszym obiedzie niewiele jej zostanie. Na szczęście jutro jest dzień targowy i uzupełnię zapasy.
Donice na tarasie stoją pełne ziemi i czekają na wypełnienie. Mięta, oregano, rozmaryn, tymianek i kolendra. Podstawowy zestaw ziołowy. Zimę przeżyli tylko twardziele czyli melisa i szałwia. Co roku otulam donice przed zimą i co roku historia się powtarza. Zawsze wiosną  pojawiają się młode listki szałwii i melisy. Jakaś zmowa czy co?
Pędzę więc jutro na targ, żeby uzupełnić co nieco. Powinnam ze sobą zabrać kogoś, kto będzie moim zdrowym rozsądkiem. Na widok tych wszystkich wspaniałości moja silna wola topnieje jak śnieg w maju. Zamiast pięciu krzaków pomidorów kupuję piętnaście. I jeszcze kwiaty, i ogórki, i seler, i sałatę…
A w czerwcu wjedzie na moją działkę koparka i zrobi mi z grządek jesień średniowiecza. Ale kto by się tam martwił w maju tym, co będzie w czerwcu. Będę się martwić później.

Dzisiaj nie ma czasu na gotowanie. Przyroda czeka, więc robimy szybki obiad. Makaron z kulkami już kiedyś robiłam. Kulki były z mozzarellą. Ten jest nieco inny, bardzo ziołowy i z gatunku „ale to dobre”.



Makaron z mięsnymi kulkami
dla dwóch osób:

wiązka makronu bucatini

kulki mięsne:
20 dkg mielonego mięsa z indyka
1 jajko
1 łyżka kaszy manny
2 ząbki czosnku
pęczek pietruszki
pęczek bazylii
sól
pieprz
olej do smażenia

Wszystkie składniki na kulki mieszamy i odstawiamy na kwadrans (jeśli jesteście zapobiegliwi, to możecie kulki uturlać dzień wcześniej).
Rozgrzewamy olej na patelni i obsmażamy kulki z każdej strony. Usmażone wyjmujemy na papierowy ręcznik. W rondlu przygotowujemy sos pomidorowy.

sos pomidorowy
1 cebula
2 ząbki czosnku
1 puszka pomidorów z puszki (krojonych)
pół szklanki bulionu
pół łyżeczki mielonego kminu rzymskiego
pół łyżeczki kolendry
pół łyżeczki peperoncino
1 łyżka oliwy
sól i pieprz do smaku

Jako dodatek: ulubiony tarty ser.



Kroimy cebulę i czosnek drobniutko i przysmażamy na oliwie dwie minuty. Dolewamy pomidory oraz bulion i wsypujemy resztę składników.  Zagotowujemy i wkładamy do lekko gotującego się sosu podsmażone wcześniej kulki mięsne. Gotujemy 5-7 minut.
W czasie kiedy gotują się kulki, przygotowujemy makaron wg przepisu.
Ugotowany i odcedzony makaron wsypujemy do sosu i mieszamy. Podajemy porcję makaronu z kulkami i posypujemy ulubionym tartym serem.



Smacznego i pędzę sypać ziemię do następnych doniczek.