czwartek, 31 maja 2012

Przegląd biblioteczny i sałatka z mango do książki



Nasz dom to kilogramy papieru. Tony literatury wszelakiej. Różne fascynacje literackie napotykaliśmy w życiu. Był okres iberoamerykański, czas literatury rosyjskiej 19 wieku, szaleństwo fantastyki czy opętanie nową literaturą francuską. Książki leżące w domu to namacalne dowody naszego nieopanowania i rozpasania w dziedzinie literatury. Część tego dobytku wywiozłam na wieś. Troszkę się to odbyło na chybił trafił. Kolejna przeprowadzka i książki lądują w pudłach. Potem na półki i znów czekają na reaktywację. Taka nadeszła ostatnio. Kiedy ogarnęło mnie trudne do opanowania uczucie głodu literackiego, sięgnęłam do naszych starych znajomych. Czy ktoś pamięta jeszcze Motory Zegadłowicza? Kiedy kupowałam tę książkę, to sprzedawca kazał mi jej szukać w dziale z motoryzacją.
A zbiór dzieł Goethego? Nawet nie wiedziałam, że je mamy. Znam kogoś, kto byłby ze mnie dumny. Nawet stareńki Verne z jego Piętnastoletnim Kapitanem się znalazł. Bez okładki i chyba z brakami w środku. Ja nie byłam jego pierwszym właścicielem. Odzyskałam swojego Tajemniczego Przybysza i Listy z Ziemi Marka Twaina, o których myślałam zawsze z żalem, że przepadły na wieki.
Znalazłam Prawo rzymskie, z którym walczył kiedyś MMŻ i Konwickiego, którego wyrywaliśmy sobie z ręki. Nawet komplet Chandlera i Chmielewskiej stał sobie ramię w ramię.
Papier w większości egzemplarzy pożółkł i nieco się dziś kruszy. Kataru dostałam kosmicznego. Oczy mnie szczypały od kurzu. Ale radość moja była ogromna. Z większością książek związane są jakieś wspomnienia. Tak,  biorąc do ręki jedną po drugiej, odkurzałam swoje dzieciństwo (a jakże Andersen jako żywo), swoje czasy szkolne (ale kochaliśmy wtedy Vonneguta)  i studenckie (tu szaleństwo Marqueza, Corazara,Vallejo, Llosa……) .
Tutaj zajrzałam, tam poszukałam ulubionego niegdyś fragmentu. Najchętniej czytałabym wszystkie naraz. Uczucie dziecka w sklepie z cukierkami jest chyba najtrafniejszym porównaniem. Dobrze jest mieć wybór. Choć, jak ten osiołek, „któremu w żłobie dano” nie umiałam się zdecydować. Stojąc jak słup przed półką, dokonałam wyboru w stylu Scarlett O’Hara  (dla młodych odbiorców: nie ma nic wspólnego ze Scarlett Johansson) i postanowiłam dokonać wyboru jutro. Dziś zacznę nadgryzać prezent na dzień matki, który sprawiło mi młodsze Dziecko – Grę o tron. Filmu nie widziałam, niewiele o książce wiem, ale gdzieś w zakamarkach pamięci nazwisko autora majaczyło mi mgliście. W innej epoce i innym wieku w czasopiśmie Fantastyka chyba zetknęłam się z George R.R. Martinem.
Dałam nura z powrotem w zakurzone zbiory. Jest! Zmurszałe okazały się tylko kartki papieru a nie moja pamięć. Mikropowieść Pieśń dla Lyanny napisana w 1975 roku. Od niej zacznę swoją znajomość z panem Martinem.


Acha. Tak się zapędziłam w tych wykopaliskach książkowych, że zapomniałam napisać o jedzeniu. Czytanie i jedzenie idą ze sobą w parze. Uwielbiam przygotować sobie coś pysznego, a potem wtulić w kąt kanapy i czytać, czytać, czytać.

Skoro przede mną kawał książki, to może dla odmiany do jedzenia coś lekkiego? Nie będę stać nad garnkami, skoro książka czeka. Sałatka będzie akurat.

Zapraszam do uczty. W pełnym tego słowa znaczeniu.

Orzeźwiająca sałatka z mango, ogórka, kolendry i chili

1 mango
1 czerwona papryczka chili
1 ogórek szklarniowy
garść posiekanej kolendry
kilka porwanych liści mięty
1 łyżeczka brązowego cukru
1 łyżka sosu rybnego
1 łyżka soku z limonki

Mango obieramy ze skórki i kroimy w kostkę. Ogórka myjemy i też kroimy w kostkę (nie obieramy ze skórki). Chili pozbawiamy nasionek i drobniutko kroimy. Mieszamy wszystko, co pokroiliśmy w sporej misce.
W małej miseczce mieszamy sos rybny, cukier, sok z limonki i mieszamy, żeby cukier się rozpuścił. Wlewamy do miski z mango i resztą. Dorzucamy kolendrę i miętę. Mieszamy. Zabieramy ze sobą widelec, koc, filiżankę herbaty i swoją ulubioną książkę i czytamy pogryzając aromatyczną sałatką.
Czy trzeba czegoś więcej wieczorem po pracy?




Pozdrawiam i jak zwykle życzę smacznego

wtorek, 29 maja 2012

Jego wysokość czarny bez i nalewka bzowa, kwiatowa



Szybko, szybko, szybko. Widzę, że w ogródku przekwitają powoli czarne bzy. Na szczęście, poza miastem natura działa nieco wolniej. Koło domu pod lasem bzy dopiero nabierają rozpędu. Muszą nieco poczekać, bo na razie nie mogę im poświęcić tyle czasu, na ile zasługują. U Gotowego na prawie wszystko bzy już szaleją. Bea jak zwykle, czaruje bzowymi przepisami. Ja już pierwsze bzowe racuszki mam za sobą. Dokumentacja zdjęciowa zrobione, więc gdy tylko czas pozwoli, podzielę się ich smakiem.
Na razie cofam się w czasie i wyciągam na światło dzienne nalewkę z czarnego bzu, którą troskliwie schowałam w zeszłym roku. Będziecie świadkami jej uroczystego otwarcia.
Przyglądam się butelce i co widzę? Osad na dnie jest. Ale oprócz tego nalewka ma piękny, klarowny miodowy kolor. Jak pachnie? Kwiatowo i waniliowo. Porównuję z leżącymi obok świeżymi kwiatami i wiem, że w tym roku historia się powtórzy. Znów zrobię nalewkę.
Czas na próbę.
Oho, mocna jest jak diabli.
To nie jest trunek dla delikatnych panienek. Pali na języku i nieco dalej, ale zostawia świeży kwiatowy ślad. Pychota.


Już daję przepis na nalewkę z kwiatów czarnego bzu. 

30-40 kwiatostanów czarnego bzu
sok z dwóch cytryn
1 laska wanilii
30 dkg cukru (jeśli lubicie nalewki bardziej wytrawne, dajcie mniej cukru)
pół litra wody
pół litra spirytusu

Bzu musicie poszukać poza miastem. Chyba, że chcecie, żeby wam w nocy świecił. Jeśli już namierzycie bez ekologiczny, zaopatrzcie się w nożyczki lub sekator i rankiem lub wieczorem zabierzcie się do zrywania baldachimów. Po zerwaniu zostawcie je na chwilę w spokoju, żeby wszyscy ewentualni mieszkańcy mieli czas go opuścić. Nie trzeba kwiatów myć, wystarczy strząsnąć.
Potem znów posługując się nożyczkami obetnijcie kwiaty, aby zostawić jak najmniej części zielonych.
Zagotujcie syrop cukrowy czyli cukier z wodą. Do gorącego wrzućcie rozkrojoną laskę wanilii. Wystudźcie syrop, dolejcie do niego sok z cytryny i zalejcie bzowe kwiaty. Wszystkie muszą być skrupulatnie zalane syropem. Postawcie na parapecie przykryte krążkiem papieru np. do pieczenia. Tutaj uwaga! Syrop trzeba kontrolować. Ma tendencje do fermentowania, więc codzienne doglądanie, wstrząsanie i obwąchiwanie jest bardzo pożądane. Kiedy po dwóch tygodniach troskliwości, przyjdzie czas przecedzenia nalewki, dojdziecie do wniosku, że warto było.

Dalej będzie już z górki. Łączycie syrop bzowy ze spirytusem, przelewacie do butelek, chowacie w ciemne miejsce i zapominacie na miesiąc. Po miesiącu przecedzacie nalewkę przez gazę i znów pakujecie do butelek. Tym razem chowając nalewkę w ciemnicy, zapadacie na amnezję i zapominacie o swojej butelce co najmniej do świąt Bożego Narodzenia. A wtedy otwieracie butelkę i nagle w grudniu macie majowe zapachy. Niesamowite!


Trudno nie jest i jeśli się zrobi jedną nalewkę, to potem wpada się w nalewkowy ciąg. Wiem coś o tym. Za chwilę nastawię swój słój gigant do nalewki Vieux Garcon czyli starego kawalera. Od truskawek się zaczyna a na głogu kończy. A w czerwcu nadejdzie czas mojej ulubionej nalewki z orzecha włoskiego. I tak dalej, i tak dalej…
I za każdym razem jest inaczej.

Na razie pędźcie zrywać bez, bo szybciutko przekwitnie.



P.S
Jeśli robicie konfitury truskawkowe, dodajcie do nich nieco obciętych bzowych kwiatów i przesmażcie. Zobaczycie poczciwą truskawkę w zupełnie innym wymiarze.

Smacznego 

sobota, 26 maja 2012

Iskierka buntu i torcik czekoladowo wiśniowy



Każda z nas jest dziś zajęta. Albo przyjmuje życzenia albo je składa. Jak każde święto narzucone nam odgórnie, to również wywołuje pewien sprzeciw. Dzień Kobiet, dzień Stoczniowca, dzień wagarowicza, dzień Matki….Zastanawiam się, czy jest mi ten dzień potrzebny. Otrzymuję na co dzień bardzo satysfakcjonujące mnie dowody miłości. Niewymuszone. Sama tę miłość okazuję. Nieprzymuszana. Czy Dzień Matki coś zmienia? Nie. Jednak gdybym nie dostała w tym dniu życzeń, byłoby mi przykro. Gdybym nie złożyła życzeń, byłoby mi głupio. Jestem niewolnikiem tradycji i konwenansów. Czy to takie złe? Odpowiedź brzmi po raz drugi: nie. Tradycja i konwenanse są potrzebne, żeby nasz mózg nie eksplodował. Idziemy utartą ścieżką przyzwyczajeń i możemy poświęcić więcej uwagi na rozglądanie się na mniej znane boki.

Nie dajmy się tylko zwariować lukrowanym obrazkom sprzedawanym nam przez media. Ta karuzela obowiązkowych różyczek, serduszek czy laurek osiąga rozmiary wielkiego balonu. 
Ile prezentów kupiłyśmy w pośpiechu? Ile życzeń jest zdawkowych? A jak było wczoraj? Zadzwoniłaś do Mamy zapytać co u  niej? Czy zawsze słuchasz jej opowieści bez zniecierpliwienia? Ile razy pomyślałaś, że znów zrzędzi czy traktuje cię jak dziecko? 
Myślę, że nieśpieszna rozmowa, czas spędzony razem bez zerkania na zegarek, jest dla Mamy cenniejszym prezentem niż w pośpiechu kupiona róża. 
Ciągle uczę się cierpliwości. Już wiem, że moje poczucie czasu jest nieporównywalne do Jej poczucia czasu. 
Kocham moją Mamę. Kocham jej upór, choć nieraz doprowadza mnie do furii. Kocham jej pasję do tenisa, bo oddaje się temu zajęciu bez względu na porę dnia. Kocham ją za tysiące małych i dużych emocji, których jest sprawcą. Za to, że nie chce bym piekła dla niej chleb, bo twierdzi, że mam za dużo pracy i za to, że ciągle pilnuje, żebym brała leki. Kocham ja za to, że jest moją Mamą. Najlepszą na świecie.

Więc po co ten buntowniczy początek? Troszkę na przekór. Przecież w każdym dziecku tli się iskierka buntu. Odkładam więc niepoprawne hasła do szuflady i wyciągam laurkę. Piekę ciasto i maszeruję z radością złożyć życzenia.



Torcik wiśniowo czekoladowy jak bukiecik:

ciasto:

4 żółtka
4 białka
2 całe jajka
120 g cukru
70 g mąki
50 g mielonych migdałów
3 łyżki kakao
łyżeczka esencji waniliowej
40 g masła, stopionego i wystudzonego
pół łyżeczki proszku do pieczenia

krem:

250 g mascarpone
200 ml kremówki
szklanka  wiśni w likierze (tu pojawił się problem, bo okazało się, że wiśnie zostały nie wiadomo kiedy pożarte), lub konfitury wiśniowe (ich użyłam)
4 łyżki cukru pudru

likier wiśniowy lub syrop wiśniowy do nasączenia ciasta

polewa czekoladowa
tabliczka czekolady np. gorzkiej
100 ml kremówki

Piekarnik nastawiamy na temperaturę 180 stopni. Ubijamy białka. Żółtka plus dwa jajka ucieramy z cukrem na puszysty krem. Mieszamy wszystkie suche składniki i po łyżce dodajemy do kremu jajecznego. Dokładnie miksujemy. Potem wlewamy roztopione masło i znów miksujemy.  Na koniec delikatnie (nie mikserem) mieszamy z pianą z białek. Dno formy wykładamy papierem i wlewamy ciasto. Pieczemy 40 minut. Studzimy a potem kroimy na trzy krążki.

Ciasto sobie grzecznie czeka a my robimy krem. Ubijamy kremówkę i mascarpone z dodatkiem cukru pudru. Wiśnie odsączamy z likieru lub syropu. Używamy go do nasączenia krążków ciasta. Nasączone likierem krążki ciasta smarujemy szczodrze kremem i układamy na nim wiśnie.
Podgrzewamy kremówkę i rozpuszczamy w niej połamaną czekoladę. Mieszamy aż będzie aksamitnej gładkości. Wyrównujemy boki ciasta, zbierając nożem wymykający się krem. Polewamy czekoladą górę i boki tortu. Dobrze jest się posłużyć szeroką szpatułką. Pozwalamy polewie zastygnąć. Potem myślimy nad udekorowaniem naszego dziełka.


Mój torcik miał wyglądać jak miniaturowy bukiecik. Użyłam liści mięty i kwiatu pelargonii.
Mamie bardzo się podobał.



Życzę wam dzisiaj samych zachwytów i smacznego

czwartek, 24 maja 2012

Rola kapelusza i ciastka z orzechami, wiśniami i białą czekoladą




Patrząc z boku na moje zmagania z materią można się popukać w głowę. Najpierw cały tydzień w mieście krążę jak mrówka załatwiając miejskie sprawy, a potem zamiast leżeć bykiem na kanapie i oglądać Most nad Sundem, ja wsiadam na swojego rączego czerwonego rumaka i pędzę na wieś. Zamieniam szpilki na tenisówki, sukienkę na krótkie spodnie a jedyne co mnie łączy z porzuconym życiem to kapelusz. Choć na wsi noszę go częściej niż w mieście. I to z zupełne prozaicznego powodu. Cały dzień na słońcu może spowodować w mojej głowie niepowetowane straty. A szkoda by było, bo przecież oprócz rycia w ziemi, od czasu do czasu korzystam też z szarych komórek. Przydatność kapelusza jest więc nieoceniona.
Wracając do prozy życia, dzisiaj się tak zagalopowałam w pracach polowych, że musiałam wieczorem zająć się czymś subtelnym. Absolutnie nie związanym z wiązaniem pomidorów, walką z mszycami, sadzeniem papryk i wyrywaniem chwastów spomiędzy fasolki. Kurcze, kiedy pomyślę, co robię tutaj a czym zajmuję się przez pięć dni tygodnia, to mam wrażenie rozdwojenia jaźni. Jak dr Hyde i Mr Jekyll. Nie latam co prawda po mieście w amoku siejąc zgrozę i przerażenie, ale ja miejska i ja wiejska, to dwie różne osoby.
Dziś postanowiłam zignorować brud za paznokciami i wrócić do miejskich przyzwyczajeń. Na zmęczenie mam sposób. Słodki, pachnący i czekoladowy. Na dodatek łatwy, szybki i gwarantujący sukces. To właściwie wariacja na temat ciastek czekoladowych z chili.

Ciasteczka czekoladowe z suszonymi wiśniami, orzechami i białą czekoladą

Na około 20 ciastek
1 szklanka mąki
2 łyżki kakao
1/2 łyżeczki cynamonu
0,5 łyżeczki sody
szczypta soli
125 g masła
1/3 szklanki białego cukru
1/3 szklanki brązowego cukru
1 jajko
1/2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
1 tabliczka połamanej białej czekolady
garść suszonych wiśni
garść orzechów włoskich


Praca jest niezbyt skomplikowana. Miękkie masło z dwoma rodzajami cukru ubijamy na pianę. Wbijamy jajko i dodajemy ekstrakt waniliowy. Miksujemy ponownie. Wsypujemy mąkę z sodą. Jeśli mogę coś doradzić, to nie używajcie do tej czynności miksera, bo wzbijecie w powietrze obłok mąki. Lepsza będzie drewniana łyżka. W ostatnim etapie dosypujemy połamaną czekoladę, wiśnie i orzechy. Mieszamy i formujemy kuleczki wielkości orzecha. Kładziemy na blasze wyłożonej papierem i rozpłaszczamy np. łyżką. Pamiętajcie o zostawieniu odstępów między ciastkami, bo w trakcie pieczenia urosną. Na mojej standardowej blaszce zmieściło się 12 ciastek.
Wkładamy ciastka do piekarnika i pieczemy 10 – 12 minut. Po upieczeniu są miękkie, ale w miarę stygnięcia staną się twardsze.
Czyli mam teraz to, co w obu rzeczywistościach najlepsze. Piękny sielski widok na wieczorny las i słodką przegryzkę jako dodatek. Zarówno ja wiejska jak i ja miejska jesteśmy teraz absolutnie zadowolone.


Pozdrawiamy was obie serdecznie i  życzymy smacznego

                            To maleństwo będzie kiedyś dynią

środa, 23 maja 2012

Magia pierwszej miłości i najlepsze naleśniki na świecie



On miał na imię Daniel. Był moją pierwszą miłością. Jak na skrzydłach biegłam z rozwianym włosem, żeby go zobaczyć.  Śniadania jadaliśmy ramię w ramię. Spaliśmy razem, jadaliśmy razem, bawiliśmy się razem. Każdy dzień był wypełniony wspólnymi planami. Wydawało się, że to będzie trwać wiecznie.
Niestety świat nie był gotowy na nasze uczucie. Świat był niebezpieczny. Świat zrobił wszystko by nas rozdzielić.
Wystarczył jeden dzień, by naszą miłość  brutalnie przekreślić. Otaczająca nas rzeczywistość  przytłaczała nas i ograniczała. A my chcieliśmy mieć tylko siebie. Jeden jedyny dzień spędzony z dala od codzienności okazał się ostatnim spędzonym razem. Nasza ucieczka została szybko odkryta.
Powrót do rzeczywistości był końcem naszego związku. Każde z nas zostało przeniesione do innego świata: ja do średniaków, On do starszaków. I to był koniec naszej miłości. Po dwóch dniach okazało się, że On już inną dziewczynkę przywiązuje do drzewa.  Na szczęście potem były wakacje. Od nowego roku przedszkolnego nastał czas nowych miłości. Ale tę pamiętam z rozrzewnieniem.
Szperanie w szufladach ze starymi zdjęciami jest jak zaglądanie do króliczej nory. Szukając świadectw szkolnych starszej córki, natrafiłam na siebie w wieku lat czterech. Nie byłam przygotowana na to spotkanie. Na zdjęciu stoimy grzecznie w dwóch rzędach, szczerbaci, niepewnie uśmiechnięci. Chłopcy w krótkich spodenkach, dziewczynki w grzecznych kucykach. I trzeci z lewej, wyższy od reszty chłopców stoi On. Jedno spojrzenie i przypomniałam sobie wszystko. Nawet zapach kwitnących przy drodze od furtki do przedszkolnego tarasu bzów.
Lubiłam przedszkolne jedzenie. Zupa pomidorowa do dziś jest jedną z moich ulubionych. Kluski na parze z sosem czekoladowym były kolejnym, po Danku, powodem, że biegłam do przedszkola na skrzydłach.  Tym bardziej,  że potęga jego miłości sięgała nawet rezygnacji z repety na moją korzyść. Och! Piękne to były czasy.  Makaron z cukrem i serem, naleśniki, pulpeciki w sosie koperkowym, dużo, dużo kompotu. Tylko wątróbka nie pozostawiła dobrych wspomnień.  Ciekawe jak dziś wygląda przedszkolne menu?  Czasy są bogatsze w możliwości rynkowe, ale czy to idzie w parze w postępem w jadłospisach dla najmłodszych?

Dziś zafunduję sobie powrót do przeszłości i najwspanialsze naleśniki pod słońcem. Już kiedyś ze skruchą przyznałam, że ten rodzaj działalności kuchennej jest mi obcy. I zdaję sobie sprawę, że ideału się nie na poprawić. Moja  Mama tworzy naleśniki idealne. To będzie jej przepis i jej wykonanie. Ja byłam tylko świadkiem i fotografem.  


Naleśniki mojej Mamy – idealne
(z proporcji wychodzi sześć cienkich naleśników)

1 szklanka mąki
1 szklanka mleka
2 jajka
szczypta soli
olej do smażenia

Po raz pierwszy moja Mama została przymuszona do precyzyjnego podejścia do gotowania. Gdzie by jej wpadło do głowy posługiwać się miarką, gramami czy mililitrami. Działanie na „oko” sprawdzało się zawsze. Tym razem ja, stałam nad nią jak kat nad dobrą duszą i nieustępliwie domagałam się precyzji. I tak, po latach, dowiedziałam się jakie są proporcje, żeby zrobić naleśniki idealne, lekkie jak chmurka, puszyste. Nigdy nie jest za późno, żeby się czegoś nauczyć.

Potrzebujemy miksera i miski. Do miski wbijamy 2 żółtka, wlewamy mleko i wsypujemy mąkę. Miksujemy. Białka ze szczyptą soli ubijamy na pianę. Do zmiksowanej mieszanki mleczno-mączno- jajecznej dodajemy ubite białka i krótko miksujemy. Tylko do połączenia się składników. Odstawiamy miskę na kwadrans. Wydobywamy z szafki sporą patelnie i zwilżamy ją odrobiną oleju. Rozgrzewamy i wlewamy jedną chochlę ciasta naleśnikowego. Kolistymi ruchami rozprowadzamy porcję ciasta równomiernie po patelni i smażymy minutkę z jednej i minutkę z drugiej. Jeśli lubimy naleśniki złotego koloru. Znów lekko zwilżamy patelnię olejem i nakładamy kolejną porcję ciasta do smażenia.


Naleśniki zrobione w ten sposób są nieprawdopodobnie lekkie, biszkoptowe. W cieście nie ma cukru, więc ich dalszy los, zależy tylko od wybranych przez was dodatków. Dla mnie, nic nie smakuje lepiej od naleśników z serem. A jeśli jeszcze jako dodatek występuje sos czekoladowy, to ja zabieram swój talerz i oddaję się totalnemu obżarstwu.

I pomyśleć, że aby stworzyć coś niebiańskiego wystarczą trzy składniki. Tym razem mniej znaczy lepiej.
Ciekawe czy mój sentyment do naleśników mógłby być nazwany „efektem Danka”. Kto wie, kto wie…

                            A to cudo zakwitło właśnie pod naszym oknem.

Pozdrawiam was ciepło i życzę smacznego 

poniedziałek, 21 maja 2012

O tym jak zostałam skorumpowana kozim serem i o pysznej sałatce





Pobliska hodowla kóz otwarła przede mną serowe niebo. Pod latarnią najciemniej. I cudze chwalicie, swego nie znacie. 
Niedaleko naszej polany, rozłożyła się hodowla kóz. Miałam z nią do czynienia w niezbyt przyjemnych okolicznościach. Kozy, pod naszą nieobecność zżerały wszystko co napotkały na swojej drodze. Wystarczyło jedno popołudnie a maliny, porzeczki i cały ogródek wyglądały jak po przejściu tornado. Ogrom tego nieszczęścia nietrudno sobie wyobrazić, kiedy wam powiem, że stado liczy ponad tysiąc zwierzaków. Dowody tej zbrodni w postaci świeżych bobków zaprowadziły mnie do sąsiadów. Z żądzą mordu w oku popędziłam przez pola do głównego podejrzanego. Zaprzeczać nie zaprzeczał, ale chyba wyczuł we mnie serojada, bo z miejsca zaproponował serową rekompensatę. I tu mnie miał. Serki z pieprzem, papryką, macierzanką, bunc i twaróg. Hulaj dusza, piekła nie ma. 
W ten oto sposób, drogą serowego przekupstwa stałam się nie wrogiem a fanem koziego gospodarstwa.
Od tego czasu ja ogrodziłam swój ogródek a właściciel koziej bandy utrzymuje swoich ulubieńców  z daleka.
Jeśli będziecie kiedyś w pobliżu Myszkowa zajrzyjcie do hodowli. W okolicznych sklepach próżno szukać ich produktów. Trzeba się pofatygować samemu. I nie przerażajcie się dorodnymi indykami i gęsiami, panoszącymi po podwórku. One tylko tak zaczepnie wyglądają.
Moim faworytem wśród serowej obfitości jest bunz. Kiedy znajdzie się w mojej lodówce, to dobra wszelakie przestają istnieć. Jem go na śniadanie, jako przekąskę, na ciepło, w sałatkach, daniach głównych i jako deser (zamiast cukierka). Kilogramowej gomółce daję radę w tydzień. Dobra jestem, prawda? 
Serek dobrze brzmi solo ale skojarzony z karmelizowaną cebulą lub prażonymi orzechami jest uwerturą do rozbuchanej smakowej symfonii.



Oto sałatka, gdzie główne skrzypce gra kozi serek. Nadaje się każdy (no może nie twaróg), więc nie musicie jeździć daleko. Wystarczy pierwszy sklep w okolicy.

Potrzebujemy do sałatki z grillowanym kozim serem:

Mieszankę sałat np. masłową, lodową, radiccio, małe liście szpinaku, nieco rukoli, młode liście buraków
serek kozi , dający się grillować
1 czerwoną cebulę
1 łyżkę masła

sos do sałatki: 

6 łyżek oliwy
2 łyżki octu balsamicznego
1 łyżeczka musztardy (np. dijon)
1 ząbek czosnku
1 łyżka miodu
sól i pieprz
podprażone orzechy włoskie (opcjonalnie)

Do dużej miski wkładamy umyte i osuszone liście. W słoiczku mieszamy wszystkie składniki sosu. Patelnię rozgrzewamy i na łyżce masła karmelizujemy pokrojoną w półplastry cebulę. Potem odkładamy ją na bok aby wystygła.
Na rozgrzaną patelnię (jeśli macie grillową, to jej użyjcie) kładziemy dwa (lub więcej) krażki sera. Przypiekamy, aby zrobił się w środku aksamitnie miękki  a na zewnątrz chrupiący.  Nie podziwiamy w tym czasie widoków za oknem, bo serek nam odpłynie.
Sos wlewamy na sałaty i paluszkami delikatnie mieszamy. Na wierzchu układamy karmelizowaną cebulę a na nią rumiany serek.
Kto wymagający, posypie całość podpieczonymi orzechami włoskimi.  Pycha.
Zachęcam do wycieczek po okolicy. Nigdy nie wiadomo, co ciekawego możemy znaleźć za rogiem.
Pozdrawiam i życzę smacznego




P.S
A jeśli o kozich smakołykach chcecie wiecie więcej, zajrzyjcie tu : http://www.sery-kozie.pl

piątek, 18 maja 2012

Koniec wieńczy dzieło czyli chleb z melasą i morelami




Katastrofa na całej linii.
Piękny słoneczny poranek. W perspektywie nareszcie ciepły weekend. Patrząc z pozycji kołdry na widok za oknem aż serce rosło. Będzie pięknie. Acha. Będzie. Ale na razie jest zgroza. Pierwsze bolesne zaskoczenie to szczątki bazylii w donicy na tarasie. Potem było tylko gorzej.
Orzech, zmarznięty. Wiśnie, śliwki, gruszki, brzoskwinie, na których jeszcze tydzień temu liczyłam niepoliczalne ilości owoców, dziś powitały mnie przemarzniętymi resztkami. Magnolia – szkoda gadać. Maliny- makabra. Melisa, oregano wyglądały jak bohaterki filmu Rolanda Emmericha. No i róże. Chodziłam od krzaka do krzaka i włos mi się na głowie jeżył.
Owoce już nie odrosną ale róże mają jeszcze szansę. Natura ma  nosie nasze starania i zabiegi. Jak zabezpieczyć drzewka owocowe przed lodowymi paluchami?

Potem było ciekawiej. Znalazłam sobie  rozrywkę w stylu: i ty możesz zostać brukarzem. Nosiłam kamienie. Ja to umiem się dobrze bawić. Policzyłam sobie, że na każde przęsło płotu potrzebuję 14 kamieni. Przęseł było siedem, więc wydawało mi się, że praca będzie jak spacer  po plaży. Jasne. Próbowaliście kiedyś nosić kamienie? Ja sobie podzieliłam robotę na etapy i określiłam ich stopień trudności.
Etap pierwszy – przerzucenie kamieni przez płot – niełatwe.
Etap drugi – przeniesienie kamieni na miejsce – trudne.
Etap trzeci – ułożenie kamieni wzdłuż płotu – męczące.
Etap czwarty – podrapanie się wieczorem bez schylania pod kolanem – łatwizna.
Zbliżyłam się dziś do naszych owłosionych krewnych. Przynajmniej w kwestii  długości kończyn. Gdybym jeszcze miała ogon, to mogłabym nim zrobić coś dobrego do jedzenia. Niestety, nie posiadam, więc znów musiałam użyć rąk.

Dziś przypada dzień pieczenia chleba. Jeśli go nie upiekę, czeka nas sobotnio niedzielne marudzenie MMŻ na stan polskiego piekarnictwa. No i płatki kukurydziane na śniadanie. A to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Przymrozek był wstrząsającym przeżyciem. Prace brukowe spotkały się z uznaniem. Ale brak chleba skreśliłby wszystkie dzisiejsze atrakcje. To dopiero byłaby katastrofa.
Wrażeń na dziś miałam już dość. Zakwas czekał pięknie dokarmiony. Zagniatanie chleba jest czynnością zdecydowanie relaksującą. To dobry sposób, żeby odreagować bolączki całego dnia. A zapach działa jak aromaterapia.
Polecam wszystkim zmęczonym i  zabieganym. To dobre zakończenie nie do końca udanego dnia.


Chleb pszenny -razowy z melasą i morelami:

I część:
250 ml wody
130 g mąki pszennej pełnoziarnistej
100 g słonecznika
30 g siemienia lnianego
2 łyżki zakwasu żytniego
Wymieszać , przykryć i zostawić na noc.

Rano:
II część:
200ml wody
3 łyżki melasy
1,5 łyżeczki soli
Wymieszać by sól i melasa się rozpuściły.
110 g razowej mąki żytniej
300 g razowej mąki pszennej
150 g mąki pszennej chlebowej
2 łyżeczki suchych drożdży
Garść pokrojonych suszonych moreli

W dużej misie wymieszajcie obie części ciasta. Wlewajcie po trochu wodę z melasą i solą. Ciasto jest dość klejące. Wyrabiajcie je dobre 10 minut. Potem przełóżcie do misy wysmarowanej olejem i przykryjcie misę. Ja nakrywam ją workiem foliowym.
Po godzinie poskładajcie ciasto jak kopertę i znów odłóżcie na godzinę składaniem w dół. Potem przełóżcie je do dwóch foremek wysmarowanych olejem i wysypanych otrębami. Teraz zostawcie chleb w spokoju póki nie podwoi swojej objętości.  Piec rozgrzejcie do 230 stopni i wstawcie do niego naczynie z lodem. Obok włóżcie formy z chlebem. Pieczcie w temperaturze 230 stopni przez 10 minut. Potem obniżcie temperaturę do 210 stopni i dopiekajcie chleb przez kolejne 35 minut.
Po upieczeniu wyjmijcie chleb z foremek na kratkę i posmarujcie z wierzchu wodą.
Jest to bardzo smaczny rodzaj pieczywa. Morele i melasa nie nadają mu słodkości, więc spokojnie można na kromce położyć ulubioną kiełbasę. Ale z twarożkiem taki chleb rozwija pełnię swojego smaku.


Życzę mniej ekscytujących wrażeń i dużo ciepła na weekend. I oczywiście smacznego

środa, 16 maja 2012

W egzotycznym klimacie czyli zupa kokosowa z żółtą soczewicą i coś jeszcze




Co pewien czas nachodzi mnie potrzeba zjedzenia placków. Te ziemniaczane, chrupkie na brzegach, pachnące czosnkiem najlepiej smaży moja Mama. Ani mi w głowie próbować jej dorównać. Mistrzostwo świata w plackach, pierogach i naleśnikach należy bezapelacyjnie do Niej.
Ale są placuszki, które uwielbiam, a które są moją specjalnością.  Wtedy wyciągam wór mąki z ciecierzycy i ogłaszam dni kuchni indyjskiej. Smażę pakory. Zazwyczaj na plackach się nie kończy. One są początkiem hinduskiego ciągu. Dopiero MMŻ przytomnie zauważa, że może byśmy już Perłę w Koronie na jakiś czas opuścili. Ale raz za razem historia mojej indyjskiej histerii się powtarza.
Zieleniny na rynku coraz więcej, więc wariacje na temat są praktycznie nieograniczone. A na dodatek dobra dusza ogłosiła akcję na temat wyżej wspomnianej kuchni .
Mnie nie trzeba namawiać do zabawy z indyjskimi smakami. Po włoskiej i tajskiej, to mój ulubiony zakątek kuchni. Kolory, smaki, zapachy, którymi eksperymentuję pod naszą szerokością geograficzną, blado się zapewne mają do oryginalnej kuchni indyjskiej. To jak porównać Damę z Łasiczką z Muzeum Czartoryskich do jej kopii, kupionej przy bramie Floriańskiej. Choć chęci mi nie brakuje.
Wyprawa do Indii ciągle jeszcze jest na liście marzeń do zrealizowania. A wtedy będę mądrzejsza o całe tysiące kilometrów. Na razie musi mi starczyć wyobraźnia i słoiczki niezliczonych przypraw.
Do wspomnianych placuszków możecie zajrzeć tutaj, bo warte są grzechu. Gdy zrobicie do nich kurczaka tandoori, to dotkniecie koniuszkiem języka półwyspu indyjskiego.
Z kurczakiem jest trochę zachodu, więc jeśli chcecie Indii a nie chcecie się napracować, to ugotujcie zupę. Pięknie żółtą, pachnącą i zapełniającą żołądek w sposób bardzo satysfakcjonujący.


Zupa kokosowa z żółtą soczewicą:

1 cebula
3 ząbki czosnku
kawałek chili (jego wielkość zależy od ostrości)
1 łyżeczka kuminu (zmielonego)
1 łyżeczka kolendry (zmielonej)
1 łyżeczka przyprawy curry
pół łyżeczki cynamonu
1 szklanka bulionu (warzywnego lub z kurczaka)
1 puszka mleczka kokosowego
3 ziemniaki obrane i pokrojone w kostkę
1/3 szklanki żółtej soczewicy
sól do smaku
1 łyżeczka soku z cytryny
olej do smażenia

Zaczynamy od rozgrzania w rondlu oleju. Kiedy będzie gorący wrzucamy do środka pokrojoną w kostkę cebulę, czosnek, chili i ziemniaki. Obsmażamy przez chwilkę i posypujemy przyprawami: kuminem, kolendrą, cynamonem i curry. Smażymy mieszając aż po kuchni zaczną pełzać upojne zapachy. Wlewamy bulion i zagotowujemy. Wsypujemy przepłukaną na sicie ciecierzycę i gotujemy z pięć minut. Dolewamy mleczko kokosowe i gotujemy na niewielkim ogniu do momentu, aż soczewica będzie miękka. O ziemniakach nie mówię, bo one nie wymagają troski. Ugotują się niejako przy okazji. Doprawiamy zupę solą i odrobiną soku z cytryny.

Jeśli się powiedziało zupa, to może warto pójść dalej.
Kurczak tandoori jest tandoori w cudzysłowie. Nie mam pieca do jego upieczenia ale piekarnik jest niezłym zastępstwem. Też jest gorący.  A robi się takiego kurczaka równie prosto jak zupę.



Kurczak tandoori:

3 udka z kurczaka
1 opakowanie naturalnego jogurtu
2 ząbki czosnku
1 łyżka pokrojonego imbiru
1 mała cebula
1 łyżeczka kuminu
1 łyżeczka kolendry
1 łyżeczka garam masala
Pół łyżeczki kurkumy
1 łyżka soku z cytryny
pół łyżeczki soli
odrobina czerwonego spożywczego barwnika

Kurczaka musimy umyć  i osuszyć papierowym ręcznikiem. Potem obierammy go ze skóry i pozbywamy się kości. Wszystkie składniki marynaty miksujemy blenderem na gładką masę i zalewamy nią kurczaka. Wystarczy mu, jeśli poleży w marynacie 3-4 godzinki, choć nie ukrywam, że moczenie się przez noc robi z kurczaka smakowe zjawisko.
Potem rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Na ruszcie kładziemy wyjętego z marynaty kurczaka i pieczemy 35-40 minut. Pamiętajcie o blaszce pod rusztem, bo marynata w trakcie pieczenia będzie ściekać. Obiad będzie smaczny, ale robota z myciem piekarnika odpędzi was od kuchni indyjskiej na dobre kilka miesięcy. Lepiej się zabezpieczyć przed niespodziankami.

Mamy więc zupę, kurczaka i może pakory. Kuchnia indyjska całą zadowoloną gębą.

                           A to moje ukochane pakory z ciecierzycy

Smacznego i pędzę zdobić jakiś jogurtowy deser. Może  z wodą różaną?

Kłaniam się wam nisko i pozdrawiam

poniedziałek, 14 maja 2012

Szparagi, młode ziemniaki, źrebak i niespodzianka



Niespodzianki nie są moją ulubioną formą rozrywki. Niosą w sobie całe chmary potencjalnych zagrożeń. Nie twierdzę, że nie bywają urocze czy oszałamiające, ale jeśli mam wybierać, to lubię być przygotowana.  Stwierdzenie :”mam dla ciebie niespodziankę” ma w sobie pewien ładunek grozy. Może to wina nadmiernej wyobraźni lub łagodnej manii prześladowczej, ale kojarzą mi się ze sceną, w której w dniu urodzin wprowadzają solenizanta do ciemnego pokoju. On, czekając na gromkie sto lat, przeżywa spore zaskoczenie, bo po zdjęciu opaski z oczu widzi przed sobą tuzin uzbrojonych w broń białą imprezowiczów. Niespodzianka!!!
Nic się nie przejmujcie. Moje życie na co dzień nie obfituje w podobne zdarzenia. Ale zawsze może być ten pierwszy raz. Ostrożności nigdy nie za wiele.
Weźmy na przykład miniony weekend. Pełen niespodzianek. Od pogody począwszy. Ignorując prognozy długoterminowe sobota zrobiła nam brzydką niespodziankę. Brak swetra czy kurtki okazał się poważnym niedopatrzeniem.
I kiedy wydawało się, że cała reszta jest już pod kontrolą i niczym nas nie zaskoczy, to jak grom z jasnego nieba (i to dosłownie), pojawiła się zupełnie nieoczekiwana Córka. No, takie niespodzianki są ok. Taka krótka acz intensywna niespodzianka. Jeszcze dobrze nie ochłonęłam z wrażenia, kiedy już trzeba było się pożegnać.
Mroźna w maju sobota na łonie natury też zapowiadała się domowo, spokojnie wręcz nudno. Ha! Niespodzianka!
W zaprzyjaźnionej stadninie urodził się źrebak. Jego pojawienie się na świecie niespodzianką nie było, ale jego widok i radość brykania po trawie już tak. Zamiast smutku szarej niedzieli była ogromna dawka uśmiechu i energii, mnóstwo zdjęć, przemoczone buty i jedno źrebakowe ugryzienie. On też przeżył  niespodziankę. Okazało się, że ludzie są niejadalni. Przynajmniej dla koni.
Czyli jednak są jasne strony niespodzianek. Przeanalizowałam sobie ostatnie doświadczenia i mogę powiedzieć, że niespodzianki nie są moją ulubiona formą rozrywki….ale….
Dobrze, że zawsze jest jakieś ale. To pozytywnie wróży na przyszłość.

W kuchni zaskoczeń nie było. To jedyne miejsce, gdzie nie wprawiają mnie one w popłoch. Kuchnia to miejsce oswojone. Rodzaj mojej prywatnej pieczary i tam niczego się nie obawiam.

Żeby było wiosennie i majowo, jedzenie musiało być lekkie. Młode ziemniaczki i szparagi w zupełności zaspokoiły nasze potrzeby. MMŻ w nagrodę za piękne skoszenie 3 hektarów łąki dostał dwa steki z pieprzem i rozmarynem.
Tak to wyglądało.



młode ziemniaki z rozmarynem:

1 kg młodych ziemniaków
1 łyżki oliwy
1 łyżka masła
1 gałązka rozmarynu
sól gruboziarnista, pieprz

Umyjcie ziemniaki i ugotujcie. Niech są miękkie ale niech się nie rozpadają. Na patelni rozgrzejcie oliwę z masłem. Ugotowane i nieobrane z delikatnej skórki ziemniaki pokrójcie na połowy i kładźcie na gorącą patelnię. Najpierw przekrojoną stroną do dołu aż się pięknie przypiecze. Potem odwróćcie ziemniaki. Posypcie porwanym w rękach rozmarynem. Kiedy ziemniaki są złociste, posypcie je solą i pieprzem.

szparagi z orzeszkami piniowymi:

pęczek zielonych szparagów (wolę sporą wiązkę niż pęczek)
4 łyżki oliwy
garść orzeszków piniowych
otarta skórka z połowy cytryny
wiórki startego parmezanu (w zależności od upodobań)
2 szczypty gruboziarnistej soli


Zielone szparagi są łatwe w obróbce. Nie trzeba ich obierać. Wystarczy złapać w ręce i wygiąć w łuk. Miejsce pęknięcia przypadnie tam, gdzie zaczyna się niezdrewniała część łodygi. Potem je umyjcie i z grubsza strząśnijcie z nich wodę. Na suchej patelni uprażcie orzeszki piniowe i odłóżcie na bok. Nimi posypiecie gotowe szparagi.
Dużą patelnie mocno rozgrzejcie. Nalejcie 2 łyżki oliwy i włóżcie szparagi. Kto dysponuje patelnią grillową, może się nią posłużyć. Przewracajcie szparagi co jakiś czas, żeby się równo przysmażyły. Taka obróbka trwa około 8-10 minut. Zdejmijcie szparagi z patelni, dodajcie starą cytrynową skórką i sól. Podrzućcie je, aby się wymieszały z przyprawami. Po wyłożeniu łodyg na talerze, posypcie orzeszkami i parmezanem i polejcie resztą oliwy.  



To absolutny koniec świata. Potem już tylko przewracanie oczami w zachwycie i mlaskanie.
Komu mało, niech doda do tego jajko w koszulce lub kawał pięknej polędwicy.

                            Ten oto młodzian nazywa się Faworyt i jest synem Fuzji

Smacznego i coraz cieplejszych dni pełnych oczekiwanych niepodzianek.

czwartek, 10 maja 2012

Słodko, kwaśno, uroczo czyli tarteletki z rabarbarem i bezą.




W zeszłym tygodniu piekłam tartę z rabarbarem.
Po wielu latach obdarzania go jawną niechęcią, postanowiłam, że dam mu jeszcze jedną szansę. W dzieciństwie słowo – rabarbar miało tylko jeden wydźwięk, negatywny. Kompot z niego był fuj, ciasto drożdżowe – ohyda, dżem – zgroza. Czyli klęska na całej linii.
I nagle zachciało mi się tarty rabarbarowej. Takiej słodko kwaśnej i biało różowej.
Żelazo trzeba kuć póki gorące. Żeby mi nagle afekt do kwaśnych łodyg nie minął, wysłałam dziecko, by zdobyło rabarbar.
Poszła, rozpoznała, zdobyła.
Uprzejmość sąsiadów jest bezkresna, bo z otrzymanej ilości warzywa (tak, tak, drodzy Państwo, on jest warzywem), mogłam z dziesięć tart upiec.
Jedno mnie tylko niepokoiło, kolor. Ja sobie wymarzyłam nadzienie różowe, a leżące przede mną łodygi były wściekle zielone.
A może to nie rabarbar? Wystarczył jednak jeden kęs, by przerażające wspomnienia z dzieciństwa wróciły. To na 100 procent jest rabarbar. Może on zmienia kolor jak kameleon? Nic nie wiadomo było o nadzwyczajnych jego zdolnościach. Ale kto wie?
Upiekłam tartę.
Tak szybko jak się zdecydowałam na zmierzenie się ze zmorą dzieciństwa, tak szybko ciasto zniknęło z talerza.
Niby smakowo spełniło moje zachcianki….tylko ten kolor….zielony.
Wiadomo było, że zmierzę się z nim jeszcze raz. Kolejną porcję kupiłam na targu. Tym razem łodygi musiały być czerwone. Potem już było z górki.
Porcja ciasta leżała sobie w lodówce. Miałam szansę poprawić to, co w prototypie mnie rozczarowało.
Co z tego wyszło? Tarteletki z mascarpone, karmelizowanym rabarbarem i ananasem i bezą.
Dlaczego użyłam ananasa? Ponieważ został mi z sałatki i wydawało mi się, że z rabarbarem stworzą udaną parę. Miałam rację. Nieco bezsmakowy polski badyl zyskał na smaku w połączeniu z zamorskim przybyszem.


Tarteletki z mascarpone, karmelizowanym rabarbarem i ananasem i bezą.

ciasto kruche na 6-8 tarteletek

1 szklanka mąki pszennej
100 g zimnego masła
2 łyżki cukru pudru
1 żółtko
1 łyżka kwaśnej śmietany
szczypta soli

karmelizowany rabarbar z ananasem

6 łodyg rabarbaru
6 krążków ananasa z puszki
pół szklanki soku z ananasa
1 czubata łyżka cukru
2 strączki zielonego kardamonu (wyłuskane i utarte w moździerzu)

Beza
(na 10 niedużych bezików)

2 białka
130 g cukru pudru
1 łyżeczka soku z cytryny
1 łyżeczka mąki kukurydzianej

do przełożenia:

100 g mascarpone
100 ml kremówki
2 łyżki cukru pudru

Kto by pomyślał, że aby zrobić kilka rabarbarowych maleństw potrzebujemy takiej długiej  listy.
Ciasto kruche robi się błyskawicznie. Niestety wymaga chłodzenia, więc trochę czasu nam zajmie.
Szybciutko siekamy nożem wszystkie składniki. Im mniej będą miały kontaktu z ciepłymi rękami, tym lepiej. Jeśli możecie,  powierzcie tę pracę maszynie. Potem uformujcie placek (łatwiej się potem wałkuje niż kulkę) i włóżcie go do lodówki na godzinę.

Rabarbar kroicie na kawałki mniej więcej 3-4 centymetrowe. Ananas również. Sypiecie cukier i kardamon. W rondelku smażycie kwaśnego i aromatycznego aż puszczą sok. Przekładacie je na sitko. Cały sok z rabarbaru razem z sokiem z ananasa odparowujecie aż będzie gęsty. Łączycie z ananasem i rabarbarem. Studzicie.

Teraz zabawa z bezą. Ubijacie białka i kiedy są już sztywne, po łyżeczce dosypujecie cukier. Ubijacie i znów sypiecie cukier. Na koniec ubijając, wlewacie sok z cytryny i mąkę kukurydzianą.
Jeśli potraficie posługiwać się rękawem cukierniczym, to na blachę wyłożoną papierem, wyciśnijcie zgrabne krążki. Ja mam z tym kłopoty i moje bezy zawsze wyglądają nieco kubistycznie.
Wkładacie blachę do nagrzanego do 130 stopni piekarnika i suszycie bezy 50 minut. Potem uchylacie drzwi piekarnika i zostawiacie w nim ciastka, póki nie ostygną.

Bezy wyjmujecie i podwyższacie temperaturę pieca do 180 stopni. Będziecie piec tarteletki. Ciasto kruche wyjmujecie z lodówki, rozwałowujecie i cienkimi plastrami wykładacie foremki. Nakłuwacie widelcem i pieczecie 10-15 minut. Aż będą złote. Studzicie.

Mascarpone ubijacie i mieszacie z ubitą kremówką i cukrem.



Uf. Dobrnęliście prawie do finału.
Do tarteletki nakładacie mascarpone. Na białą warstwę dajecie łyżkę rabarbaru. Na rabarbar stawiacie bezę. Voila!

Mam dwie uwagi.
Po pierwsze, te małe ciasteczka tylko wyglądają tak niewinnie. Ich konstrukcja uniemożliwia zjedzenie ich w estetyczny sposób. Jeśli zamierzacie zaprosić wymagającą teściową lub kolegę estetę, przygotujcie raczej sernik. Okruchy, okruszki i kleksy śmietany są nieuniknione.
Ale w gronie swojaków, jedzenie tych drobiazgów wywoła ogólny śmiech. Wszyscy będą upaćkani. Zróbcie zawody, kto poradzi sobie najzgrabniej.



Druga uwaga jest ponadczasowa: nigdy nie mów nigdy.
Rabarbarze witaj!

Smacznego i dużo wesołego gotowania

wtorek, 8 maja 2012

Zupa japońska i moje kulinarne wpadki




- Jak ty możesz oglądać programy kulinarne?! - Zapytał MMŻ po raz kolejny. 
- Przecież ja byłbym  ciągle głodny. A właśnie, może mamy coś na przegryzkę?
Każde z nas patrzy a widzi coś innego. Ja widzę kolejne składniki  a MMŻ całość. Ja oglądam potrawy od strony kuchni a MMŻ od strony żołądka.  Czy żołądek ma strony? Czy oglądanie żołądkiem nie jest nieco makabryczne? Pomińmy może te poboczne rozważania.
Ważne jest to, że każdy z nas widzi świat po swojemu. Nawet żołądek ma coś do powiedzenia w tej kwestii.
Wracając do różnic między ludźmi, to nie omijają one stołu. Kocham gotować. Uwielbiam planować potrawę. Włącza się wyobraźnia i kojarzenie poszczególnych elementów podobne jest do rozwiązywania krzyżówki. Umiem sobie wyobrazić jak będzie smakowało połączenie jednego składnika z drugim.
Zaliczam przy okazji zarówno chwile uniesienia jak i totalnego rozczarowania. Pewne eksperymenty tylko w mojej głowie brzmią jednym głosem. Wpadka z buraczkami na kwaśno, posypanymi  vegetą (oj, dawno to było), przeszła do historii z lubością mi przypominanych. MMŻ po latach przyznał, że większego paskudztwa ze świecą trzeba by szukać. Miłość jednak czyni cuda i poświęcił się dla niej. Zjadł całą porcję bez mrugnięcia okiem.
Zrobiona przeze mnie ryba w soli na szczęście została oszczędzona całej rodzinie. Ofiarą (na szczęście jedyną i ocaloną)  tego eksperymentu była młodsza latorośl. Ona nie owijała w bawełnę. Po prostu walnęła prosto z mostu,  że ryba jest obrzydliwa.  Ale jak miała nie być, skoro do soli włożyłam filety!!!
Wyobrażacie sobie ? Filety! Zamiast całej ryby! Nikt nie jest doskonały.
Gdyby poszukać, jeszcze kilka takich kulinarnych perełek znalazłabym w swojej kuchni. Ale o tym cicho, sza.
Nie obawiajcie się, tutaj przedstawiam wam tylko to, co wyszło bez pudła. Nikogo nie otrułam, choć kisząc cytryny, ktoś miał wątpliwości, czy nie chcę go skrzywdzić solą. W ostateczności cytryny okazały się niegroźne.

Pewne przepisy wracają do mnie jak starzy znajomi. Inne przelatują jak meteory i nigdy do nich nie wracam. O niektórych nie pamiętam i dopiero ktoś przypomina mi,  że zjadłby to czy tamto.
Na marginesie, Daria, pamiętam o zasmażanych buraczkach i zupie z soczewicą. Będą już wkrótce.

Dzisiaj zrobiłam zupę japońską. Wieczorem odwiedzamy znajomych i do wyjedzenia jest lodówka pokomunijna, więc obiad gotuję symboliczny.
Jestem z pokolenia, dla którego obiad bez zupy jest niepełny. Ale sama zupa sprawuje się całkiem dobrze. Gotuję więc zupę japońską, bo jest w niej wszystko co potrzebne do pełnego dania: i makaron, i rosół, i zielenina i mięsko.



Bulion japoński z kurczakiem
(na dwie miski)

1 litr bulionu
1 płat nori (może być listek w który owijacie sushi)
2 filety z kurczaka
2 łyżki sosu sojowego
pęk makaronu soba
2 łyżki mirinu
1 łyżeczka oleju sezamowego
1 łyżeczka soku cytrynowego
2 cebule dymki
kilka brązowych pieczarek
garść świeżego szpinaku lub groszku cukrowego
szczypta przyprawy shichimi togarashi*
1 łyżeczka uprażonych ziaren sezamu

Gotujemy bulion z płatem nori przez jakieś 2 minuty. Wyjmujemy glona i dodajemy do gotującego się wywaru mirin, sos sojowy a na koniec pokrojone w paski filety z kurczaka. Ich ugotowanie potrwa około 6-7 minut. W tym czasie możemy ugotować makaron soba i przelać zimną wodą. Kiedy kurczak jest miękki, dorzucamy do ciągle gotującego się bulionu umyte i pozbawione nóżek pieczarki. Znów gotujemy ze trzy minuty i zdejmujemy zupę z pieca. Dodajemy sok z cytryny i degustujemy w celu dokonania ostatecznych poprawek.
Do miseczek kładziemy porcję makaronu, garść umytego szpinaku (lub groszku) i wlewamy bardzo gorącą zupę z kurczakiem i pieczarkami. Każdą miseczkę wzbogacamy kilkoma kroplami oleju sezamowego, posypujemy ukośnie pociętą dymką i szczyptą przyprawy shichimi togarashi. Jemy z przyjemnością.

To danie zawsze wychodzi rewelacyjnie. Nie ma obaw, że coś się nie uda. I nie przejmujcie się obco brzmiącymi składnikami. Raz kupione będą służyły niejednokrotnie.

*shichimi togarashi
Ta przyprawa w kuchni japońskiej nie ma stałego składu. W zależności od regionu zmieniają się jej składowe. Zazwyczaj zawiera minimum sześć elementów np. czarny i biały sezam, pieprz, ziarenka maku, gorczycę, konopie, algi i ewentualnie suszoną skórkę z cytryny. Tę mieszankę zastosowałam w swojej zupie.



Życzę smacznego i optymistycznego podejścia nie tylko do gotowania

niedziela, 6 maja 2012

Zapach konwalii i zapach czekolady czyli ciasteczka z chili




Na skraju sadu zakwitły konwalie. Nie znam kwiatów upojniej pachnących. Właściwie cały rok czekam na moment, kiedy kwitną bzy i konwalie.  Nie mogę się nadziwić jak rewelacyjnie może pachnieć powietrze wiosną. Jeśli do tego dodać wieczorną wilgoć w powietrzu, to aromat jest niewyobrażalny. 
Kiedy dawno temu pojechaliśmy na pierwsze rodzinne wczasy na Kretę, byłam kosmicznie rozczarowana brakiem zapachów. Nie mieściło mi się w głowie, że to szaleństwo kwiatów dookoła naszego hotelu jest takie bez wyrazu. Owszem, ładnie wyglądała kwitnąca buganvilla, zazdrościłam Grekom powodzi frezji, ale dlaczego mój nos nie czuł nic oprócz rozgrzanego asfaltu?
Zagadka wyjaśniła się wieczorem. Świat po zachodzie słońca oszalał a ja razem z nim. Zapachy wybuchły z taką siłą, że aż mnie zemdliło. To tak wygląda (a raczej pachnie) świat na południu Europy?
Od tamtej pory wąchałam różne miejsca na ziemi, ale to pierwsze wspomnienie ciągle jeszcze tkwi w pamięci wyjątkowo żywo. A wszystko dzięki wilgoci.
Znacie zapach ziemi po pierwszym wiosennym deszczu? A po długim okresie suszy? A zapach ulic zmytych ulewą? Każdy jest inny. Wilgoć w nieprawdopodobny sposób uwalnia aromaty.
Czasami ten zapach mnie paraliżuje. Zatrzaskuje się wokół mnie jak pułapka. Stoję i chłonę. Zamykam oczy i nic nie widzę, nic nie słyszę. Jeśli możecie sobie wyobrazić wielki nos, to wiecie już jak wyglądam (czasami ; )).
To ma swoje dobre i złe strony.
Na razie, czując zapach konwalii, nie myślę o tym co jest tą złą stroną.
Ktoś kiedyś powiedział, że muzyka i gwiazdy to najlepsi pośrednicy wspomnień. Ja dodałabym do tego zapach.
Czy konwalie i czekolada to dobre połączenie? Czy jakiś perfumiarz stworzyłby flakon będący połączeniem tak ryzykownym? Niezbadane są meandry ludzkiego umysłu.
Mnie aromat z sadu doprowadził prostą drogą do szuflady z czekoladą i do półki z chili.
Ciasteczka  stojące w opozycji do słodkiego zapachu wpadły mi do głowy zupełnie niespodziewanie.
Raz słodko, raz gorzko. To mdląco, to orzeźwiająco.  Pełnia doznań. Hm….. to jest to.



Ciasteczka z gorzką czekoladą i chili

1 kostka miękkiego masła
pół szklanki białego cukru
pół szklanki brązowego cukru
2 szklanki mąki
1 jajko
4 łyżki kakao
1 łyżeczka wanilii
pół łyżeczki cynamonu
1 łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta soli
1 tabliczka gorzkiej czekolady
pół łyżeczki bardzo drobno posiekanego chili (ilość jest rzeczą bardzo indywidualną)

Jak zwykle w takich wypadkach zaczynamy od włączenia piekarnika i przygotowania blachy, a najlepiej dwóch.  Piekarnik nastawiamy na 180 stopni a blachy wykładamy papierem do pieczenia.

Miękkie masło ucieramy z białym i brązowym cukrem oraz szczyptą soli. Nie liczcie na to, że uda wam się osiągnąć postać puszystej piany. Nie z brązowym cukrem te numery. Wystarczy jeśli wszystko się ładnie połączy. Teraz wbijamy do masy jajko i znów miksujemy. Jeśli natraficie na problem w postaci zwarzonego masła, to po prostu postawcie na chwilę michę z masą na garnek z gotującą się wodą. Tylko niech dno misy nie dotyka powierzchni wody . Chwilę ubijacie zawartość miski nad parą a zobaczycie, że problem został rozwiązany.

W następnej kolejności wsypujemy przesianą mąkę z kakao, proszkiem do pieczenia i cynamonem. Mieszamy i dosypujemy chili oraz posiekaną czekoladę. Trochę się napracujecie, bo masa jest gęsta. Na szczęście zapachy unoszące się nad miską wprawią was w pewien rodzaj euforii, więc praca będzie rozkoszą.  A najlepsze jeszcze przed nami.

Nabieramy porcję ciasta wielkości orzecha włoskiego i formujemy kulkę, którą spłaszczamy i kładziemy na blasze. Powinno się ich zmieścić 12. Wstawiamy blachę do piekarnika i pieczemy 10 minut. W czasie, kiedy pierwsza porcja się piecze, my przygotowujemy drugą porcję. Po 10 minutach wyjmujemy ciastka i wkładamy kolejną blachę.
Mnie udało się w ten sposób zrobić cztery komplety. Oszałamiająco pachniało.

Świat sterylny, świat bez woni byłby nie do zniesienia. No bo czy można być szczęśliwym bez konwalii i czekolady?



Pięknych zapachów i smakowitych potraw wam życzę i dobranoc

piątek, 4 maja 2012

Sernikowa grządka z ciasteczkami oreo




Sadzenie, sianie, podlewanie, wyrywanie chwastów, podlewanie, nawożenie. Ile czasowników trzeba użyć, żeby latem zerwać z krzaka pierwszego pomidora. Jutro będzie ten dzień, kiedy malutkie sadzonki przeniosą się na swoje stałe miejsce. W końcu prace odzyskiwania nowych grządek dobiegły końca. Teraz pozostanie mi regularne odwiedzanie, bo niestety miasto też ma swoje prawa. W tym czasie matką zastępczą dla sadzonek będzie moja Mama.  Najpierw w szklarni zamieszkają pomidory i ogórki, potem dołączą do nich bakłażany i papryczki.
Na odpowiedni czas czekają z energią kiełkujące dynie. Moja pasja do ich uprawy graniczy z obsesją. Obiecuję sobie co roku, że tym razem ograniczę swoje szaleństwo i co roku mu ulegam. Co tam, przecież takie dynie to sama przyjemność. Potem, kiedy jest smutno i szaro, przynajmniej za nimi nie tęsknię. Wiem, że spory zapas mieszka w spiżarni.
Na razie cieszę się jak dziecko widząc, jak posadzone ziarenka zaczynają budzić się do życia .
Nawet młodzieży udzielił się entuzjazm, bo upieczony ostatnio sernik zdecydowanie nawiązuje do konwencji ogrodniczej.
Ciasteczka Oreo aż się proszą o niezwykłe zastosowanie. Ich ciemny kolor i struktura po zmieleniu wyglądają jak zawartość moich skrzynek z sadzonkami.  Ciasto jest niejako kontynuacją tego, co robiliśmy cały dzień, czyli grzebaniem w ziemi i sianiem. Na serniku wysypaliśmy ziemię z oreo, a z niej zaczęły kiełkować roślinki z masy cukrowej.



Kiełkujący sernik z ciasteczkami Oreo:

opakowanie ciasta francuskiego
800 g serka kremowego ( Piątnica sprawuje się bardzo dobrze)
4 jajka
pół szklanki zgęszczonego mleka
pół szklanki cukru
pół szklanki kwaśnej śmietany
2 łyżki mąki kukurydzianej
1 łyżka esencji waniliowej
paczka ciastek Oreo
kulka zielonej masy cukrowej wielkości orzecha

Jak wiecie, na brak rozrywek ostatnio nie mogłam narzekać. Nie dziwcie się zatem, że pieczeniu ciasta nie chciałam poświęcać zbyt dużo czasu. Jednak wyczekujące spojrzenia domowników jednoznacznie dawały mi do zrozumienia, że żadna taryfa ulgowa nie wchodzi w grę. Ciasto ma być i już.
Skorzystałam tym razem z ciasta francuskiego, bo było pod ręką. Ten sernik, podobnie jak większość innych, doskonale zaprezentuje się też na cieście kruchym lub z kruszonych ciasteczek. Wybór zostawiam wam. Ja, ciasto francuskie rozwałkowałam i wyłożyłam nim okrągłą formę (24 cm).

Rozgrzałam piekarnik do 180 stopni.

Wszystkie składniki masy serowej władowałam do miski i po prostu krótko zmiksowałam. Wylałam masę serową do formy wyłożonej ciastem francuskim.

Paczkę ciastek oreo podzieliłam na dwie części. Zostawiłam kilka ciastek (na razie nie miałam sprecyzowanych planów na ich zastosowanie), a większość pokroiłam na ćwiartki i powciskałam  w masę serową.  Owinęłam formę folią z zamiarem upieczenia sernika w kąpieli wodnej.

I tu pojawił się nieprzewidziany problem. Moja forma z sernikiem bez problemu zmieściła się w piekarniku. Niestety, o formie z wodą mogłam zapomnieć. Żadna kąpiel nie wchodziła w grę, bo forma z ciastem wypełniła piekarnik w całości.
Porzuciłam więc plany zapewnienia sernikowi komfortowych warunków. Włożyłam go do nagrzanego piekarnika i piekłam godzinę i dziesięć minut. Potem pozwoliłam mu wystygnąć.

Kiedy przyszła pora na przetestowanie ciasta, przypomniałam sobie o zostawionych na wszelki wypadek ciastkach.  Przed chwilą okazało się, że mój ulubiony butternut squash wykiełkował i pomyślałam, że przeniosę grządkę do świata kulinariów. Dziewczyny, bacznie obserwujące moje poczynania, z radością przejęły zadanie udekorowania sernika.
Pozostawione ciasteczka w liczbie 5 sztuk zmieliłam w blenderze i okruchami wysypałam wierzch sernika. Kiełkami zajęli się moi pomocnicy.
Radości przy tej okazji było co nie miara. Kiedy sernik był gotowy, wszystkie zgodnie stwierdziłyśmy,  że taka zabawa powinna odbywa się częściej.

Sami zobaczcie jak nam się udało upodobnić sernik do grządki. Smakował bardzo sernikowo i kremowo. Tak jak rasowy sernik powinien.



Zachęcam do okazjonalnych happeningów i oczywiście życzę wesołej zabawy i smacznego.

środa, 2 maja 2012

Risotto truflowe i stracone złudzenia




Właściwie jestem tak zmęczona, że nawet mi się nie chce podnieść ręki, żeby się podrapać. Odzyskiwanie kawałka grządki z miejsca, gdzie dotychczas królowały perz i mlecze, nie jest zadaniem ani łatwym, ani przyjemnym. Wymaga siły i samozaparcia. W ciągu ostatniego tygodnia zniechęcałam się już ze trzy razy. Każde wbicie łopaty uzmysławiało mi, że porwałam się z motyką na słońce.  Ale ja należę do uparciuchów. Byle co mnie nie zraża. Porzucenie sprzętu w akompaniamencie przekleństw odbyło się za każdym razem „ostatecznie”.  Odgrażałam się, że w tym roku pomidory po prostu będę kupować, zamiast sycić oczy osobistą hodowlą.  I zawsze wracałam następnego dnia, żeby kolejne 30 cm kwadratowych wyrwać Matce Naturze.
MMŻ z cierpliwością obserwował moje poczynania. Każdą próbę ingerencji odrzucałam. Każdą dobrą radę puszczałam mimo uszu. Wszelakie próby niesienia pomocy były przeze mnie ignorowane. Czy nie wspominałam wcześniej, że jestem uparta?
Przyczyna mojego uporu była prosta: ja chce sama. Moje grządki, moje pomidory, moja duma. Cały splendor miał spłynąć na mnie. Patrzcie jaka jestem dzielna! Nawet z dżunglą sobie poradzę.
Otóż moi mili, nie poradziłam sobie. Po tygodniu skubania grządek, do akcji wkroczył zniecierpliwiony moim marudzeniem MMŻ.  Dwie godziny pomachał sprzętem ogrodniczym i mnie pozostało tylko przyznać ze skruchą, że do kopania rowów, pracy w kamieniołomach czy karczowaniu lasu, to ja się raczej nie nadaję.  Trudno, przyjdzie mi żyć ze świadomością, że życie osadnika jest nie dla mnie.
MMŻ zrobił swoje i z dumą obwieścił, że kierownik robót to podstawa sukcesu. Kierownik, czyli on, wykonał kawał dobrej roboty i łaskawie potem pozwolił się podziwiać.
Nie będę ukrywać, że ego miałam nieco obolałe.  
Wieczorem uświadomiłam sobie, że nie tylko ego. Na szczęście jutro wolne, więc spokojnie będę lizać rany i planować z optymizmem zagospodarowanie nowo odzyskanych  ziem.

Gotowanie dzisiaj zeszło na dalsze plany. Kuchnię zostawiłam pod opieką młodszego pokolenia.  Tak mnie wyrobnicza praca pochłonęła,  że nawet planów obiadowych nie robiłam.
Na szczęście okazało się, że nie będziemy zmuszeni szukać obiadu na polu. Risotto truflowe, ugotowane przez młodzież, było super pomysłem. A kiedy dodałam do tego kieliszek wina, to cały dzień wydawał się nawet przyjemny.

Jutro pójdę popodziwiać nasze dzieło. A teraz zapraszam na risotto truflowe.

250 g ryżu arborio
20 dkg brązowych pieczarek
1 cebula
1 kieliszek białego wina
3 łyżki masła
1 łyżka oliwy
2 łyżki oliwy truflowej
pęczek pietruszki
garść startego parmezanu
sól, pieprz
około litra bulionu

Zanim weźmiemy się za ryż, musimy przygotować sobie pieczarki i bulion. Bulion (od was zależy czy warzywny czy drobiowy) stawiamy na piecu i zagotowujemy. Potrzebny nam będzie gorący, więc nie zdejmujcie go z ognia.
Pieczarki myjemy, kroimy na plasterki i smażymy na maśle. Sięgniemy po nie w końcowym etapie gotowania ryżu.
Bierzemy spory rondel. Rozgrzewamy w nim oliwę i 2 łyżki masła. Cebulę kroimy w kosteczkę i wrzucamy do gorącego garnka. Kiedy cebula się zeszkli, wsypujemy ryż i mieszamy aż każde ziarenko pokryje się tłuszczem. Teraz wlewamy kieliszek wina i mieszamy. Odparowujemy wino i zaczynamy wlewać do ryżu po chochli gorącego bulionu. Mówiąc precyzyjniej, do ryżu wlewamy kolejną porcję bulionu wtedy, kiedy poprzednia jest zupełnie wchłonięta.  Ta operacja: ryż, bulion, ryż, bulion potrwa około pół godziny. W końcowym etapie dodajemy do ryżu usmażone pieczarki i mieszamy.
Zdejmujemy garnek z ognia i dodajemy łyżkę zimnego masła, oliwę truflową a na końcu parmezan i posiekaną pietruszkę. Jeśli trzeba, używamy soli. I na pewno korzystamy z świeżo mielonego pieprzu.



Smakuje bosko, szczególnie, kiedy jest zrobione przez kogoś innego.  Kogoś, kto widział wasze zmagania i postanowił wam ulżyć w niedoli.

Pamiętajcie, zawsze mierzcie siły na zamiary.

Aha, i pamiętajcie o dobrym winie do risotta.

Smacznego i  pięknego kolejnego dnia wolnego