piątek, 26 lutego 2016

Jak pokonać niemoc czyli orientalna sałatka na kolację




















Zapuściłam się ostatnio do marketu budowlanego. Lubię wszelkiego rodzaju piły, strugi, szlifierki i opalarki.
Kiedyś nie było nic nudniejszego niż wyprawa z moim tatą do działu z narzędziami. Kiedyś...
Jak ludzie się zmieniają. Co prawda jeszcze nie umiem wykrzesać entuzjazmu do siekier i pił spalinowych, ale to tylko kwestia czasu.
Co mnie przywiodło do stoiska budowlanego, skoro obecnie nawet ołówka nie umiem utrzymać w palcach? Ha, myślę, że to jest część wytłumaczenia. Właśnie dlatego mnie tam przywiodło, że nie groziło to żadnymi konsekwencjami.
Moja wyprawa była właściwie teoretyczna. Żadna z rzeczy, wzbudzających moją ciekawość nie może być na razie użyta. Z wiadomych względów.
Czyżbym tęskniła za remontem? Jakieś rozwalanie ścian mi się marzy? Spokój mi się znudził?
A może to wiosna się we mnie obudziła i chęć jakiejś, choćby minimalnej zmiany.
Może chociaż paczkę gwoździ kupię? Obrazki powieszę.
Nie wiem jak wy, ale ja czuję przypływ sił pod koniec lutego. Coraz częściej zerkam w kalendarz i powtarzam sobie jak mantrę: już niedługo, jeszcze tylko kawałek i wskoczymy do marca. A marzec brzmi dużo lepiej niż luty. I jakie w nim kryją się treści: zielono, słonecznie, jaśniej, cieplej.
Chyba jednak kupię te gwoździe. I coś zielonego do zjedzenia.







Orientalna sałatka na kolację

1 marchewka pokrojona w cienkie słupki
1 ogórek pokrojony wzdłuż na cienkie plastry (niezastąpiona jest tu obieraczka do warzyw)
1 szklanka pokrojonej kapusty pekińskiej
kostka tofu około 80 g (posypujemy tofu przyprawą pięciu smaków i owijamy na godzinę folią spożywczą)
ćwierć szklanki grzybów mun (namoczonych a potem ugotowanych zgodnie z opisem na opakowaniu)
2 łyżki zielonej kolendry
2 łyżki pokrojonej dymki
2 łyżki liści tajskiej bazylii (jeśli nie macie w zasięgu, użyjcie zwykłej bazylii)
1 łyżka liści świeżej mięty
1 łyżka uprażonych ziaren sezamu
szczypta uprażonego pieprzu syczuańskiego
sól, pieprz

marynata do ogórka i marchewki:
1 łyżeczka soli
ćwierć szklanki cukru
1 szklanka octu ryżowego

Wszystkie składniki marynaty umieszczamy w garnku i na małym ogniu doprowadzamy do wrzenia. Gotujemy mieszankę około 10 minut aby nieco odparowała. Jeśli płyn zgęstniał, zdejmujemy garnek z ognia i studzimy.

W czasie kiedy marynata stygnie, posypujemy marchewkę szczyptę soli, mieszamy i odstawiamy na godzinę. To samo robimy ogórkowi: sól, mieszanie i godzina spokoju.
Po godzinie odciskamy delikatnie marchewkę i ogórka z wody (nieco jej się wyprodukuje pod wpływem soli) i wkładamy do miski z marynatą. Mieszamy i odstawiamy w chłodne miejsce.

sos do sałatki:
1 łyżka jasnego sosu sojowego
1 łyżka octu ryżowego
pół łyżeczki oliwy chilli
pół łyżeczki oleju sezamowego

Do sporej miski wkładamy marynowaną marchewkę i ogórka. Dodajemy kapustę pekińską, pociętą dymkę i resztę zieleniny. Grzyby odsączamy i kroimy na paski. Tofu odwijamy z folii i kroimy w kostkę.
Mieszamy wszystko delikatnie.
W miseczce mieszamy składniki sosu. Polewamy sałatkę, posypujemy sezamem i pieprzem syczuańskim. Podajemy.
Do tej sałatki, na większego głoda, możemy dodać pieczoną pierś z kurczaka, pokrojoną w paseczki lub kilka krewetek.
Zapewniam, że będziecie do niej wracać. Uzależnia.





Smacznego

piątek, 19 lutego 2016

Wszystkie odcienie szarości i beza z kremem kawowym



















  • Odsłoń, proszę zasłony – wymruczałam rano spod poduszki. Oczy pozostawały ciągle zamknięte.
  • Już to zrobiłem – wymamrotał MMŻ. - Nie otwieraj może oczu, bo przeżyjesz gorzki zawód.
  • To słońce już wstało? - to znowu ja.
  • Dzień tak, słońce raczej nie – trzeźwo jak zwykle MMŻ
Ta wymiana zdań ma miejsce od kilku dni każdego poranka.
Potem następuje zaklinanie pogody czyli biorę do ręki telefon i triumfalnie ogłaszam, że na zewnątrz jest plus jedenaście i od 10.00 będzie świecić słońce.
Pierwszego dnia MMŻ mi uwierzył bez mrugnięcia okiem. Wyparował z domu bez swetra i z gołą głową. Szarość zaokienną wytłumaczyłam mu wczesną porą.
Kolejnego dnia do moich rewelacji podszedł ostrożniej. Niby mi uwierzył, ale czapkę wziął.
Trzeciego dnia poradził mi wyrzucić telefon bądź kupić zaokienny termometr.
Nie wiedział, że ja od kilku dni mam w telefonie pogodę we Florencji.
Przecież jak jest u nas wiem namacalnie. Czy okna są zasłonięte czy nie, i tak jest szaro.
Wolę zerknąć jak być powinno. Jedenaście stopni i słońce pod koniec lutego w zupełności mi wystarczają.
A że daleko, że nie u nas, że po co sobie nadzieje robić.
Cóż z tego, że słońce florenckie ani ogrzeje ani oświetli. Zawsze jest przyjemnie pomyśleć, że gdzieś tam, w sumie niedaleko, jest miejsce, gdzie szarości mieszkają tylko w cieniu i o zmroku.
Jesteśmy fachowcami w odcieniach szarości. Szare niebo, szare trawniki, szare ulice, szare drzewa,
Kręcicie głową? Spójrzcie za okno. Widzicie kogoś w czerwonym płaszczu?
Zerkam właśnie na prognozę pogody. Możliwość opadów 64%, temperatura 2 stopnie. Miejsce akcji: południowa Polska.
I tutaj: możliwość opadów 45 %, temperatura 13 stopni. Miejsce: środkowe Włochy.
Co wolicie?

I jako dodatek coś, co do szarego ma miliony lat świetlnych. Co jest równie dobre jak Florencja a może nawet lepsze.
Beza z kremem kawowym. Stawiając ją na stole wiem, że w tym momencie MMŻ uwierzyłby nawet, gdybym powiedziała, że za oknem wyrosły palmy. Ma taką moc sprawczą.



Beza z kremem kawowym

2 krążki bezowe

3 białka w pokojowej temperaturze
1 szklanka drobnego cukru
1 łyżka soku z cytryny
1 łyżka mąki ziemniaczanej

krem kawowy

200 ml mleka
2 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
1/3 szklanki cukru
1 łyżeczka esencji waniliowej
3 żółtka
2 łyżki mąki pszennej
1 łyżka mąki ziemniaczanej
70 g miękkiego masła
50 ml likieru amaretto

Rozgrzewamy piekarnik do 150 stopni.
Blaszkę do pieczenia wykładamy papierem do pieczenia i rysujemy dwa okręgi wielkości 19 cm.

Ubijamy białka na pianę i dosypujemy po łyżce cukier. Praca wymaga nieco cierpliwości. Sypiemy łyżkę, ubijamy aż cukier się nie rozpuści w białkach. Wtedy sypiemy następną. I tak aż do otrzymania sztywnej piany. Potem wlewamy sok z cytryny i krótko miksujemy. Wsypujemy mąki i delikatnie łączymy z białkami.
Rozkładamy masę białkową na papier do pieczenia zgodnie z narysowanymi okręgami. Wyrównujemy powierzchnię i wstawiamy blaszkę do piekarnika. Zmniejszamy temperaturę do 130 stopni i zapominamy o bezie na minimum 2 godziny, a najlepiej na całą noc. Włączcie timer w piecu na 120 minut. Po wyłączeniu beza dosuszy się idealnie.
Jeśli nie wykorzystujecie bezy od razu, włóżcie ją do szczelnego pudełka. Może w nim poleżeć dobrych kilka tygodni.
Jeżeli jednak macie w planach ciasto, weźmy się do robienia kremu.

Zagotowujemy mleko z kawą. Żółtka ucieramy z cukrem i wanilią na biały puch. Wsypujemy obie mąki i dokładnie mieszamy. Do masy jajecznej, ciągle mieszając, wlewamy powoli gorące mleko.
Teraz całość przelewamy do garnka (takiego, który nie przypala) i stawiamy na niewielkim ogniu.
Zagotowujemy krem, ciągle mieszając aż do zgęstnienia.
Gęsty krem zdejmujemy z pieca i przykrywamy powierzchnię folią spożywczą. Unikniemy w ten sposób kożucha.
Studzimy krem.
Potem ubijamy miękkie masło na puszystą pianę i do niej (ciągle ubijając) dodajemy po łyżce wystudzony krem. Na koniec wlewamy likier i ostatni raz miksujemy.

Kolejnym etapem jest przełożenie bezy. Potrzebujemy rękawa cukierniczego i tylki ze sporym otworem. Można nałożyć krem łyżką ale wierzcie mi, nie będzie to ładnie wyglądać. Lepiej użyć tylki.
Formujemy wałek kremu na dolnym krążku bezy. Pamiętajcie o zostawieniu kremu na górny krążek.
Przykrywamy drugim krążkiem bezy. Lekko ją dociskamy do kremu.
Zmieniamy dużą tylkę na mniejszą, z ozdobnym otworem i wyciskamy resztę kremu na górę bezy.

Słodko? I o to chodziło.





Smacznego

czwartek, 18 lutego 2016

Lewy do prawego czyli samosy z warzywami

























Kurcze, ale potrzebna jest prawa ręka. Natychmiast.
Niestety, na prawą rękę muszę trochę poczekać. Nawet sobie nie wyobrażałam sytuacji, kiedy nie będę umiała się podpisać. Zresztą, całe moje życie podporządkowane jest prawej ręce. Zajmuje niewielki procent mojego całego „ja” a taka jest niezbędna. Próbuję wykorzystać tę, która większość czasu leniuchowała w najlepsze ale ona nie jest zbyt skora do współpracy.
Podobno dobrze jest przećwiczyć umysł i od czasu do czasu napisać coś lewą lub przekręcić klucz w zamku.
Łatwo powiedzieć. Ja siłą woli swoje a ona swoje. Jakieś niedopatrzenie to jest, bo do pary owszem mamy drugą rękę ale chyba tylko po to, żeby nimi synchronicznie machać w trakcie marszu. Moja lewa do niczego innego się nie nadaje.
Marchewki nie obierze, włosów nie uczesze, guzika nie zapnie. Prawa patrzy na lewą z politowaniem ale nic poradzić nie może. Unieruchomiona jest i już.
Pozostaje mieć nadzieję, że po dwóch tygodniach wszystko wróci na swoje miejsca i prawa weźmie się do roboty a lewa do nic nierobienia.
Póki co, po kątach snują się kłaczki, koty zarastają kołtunami a pisanie leży odłogiem.
Tylko prasowanie ma się świetnie. Ale ono ma swojego opiekuna i ja nie mam z żelazkiem nic wspólnego.
Przynajmniej mamy czyste i wyprasowane pranie.
Gotowanie czegokolwiek też jest karkołomne. Jajko na miękko proszę bardzo ale spróbujcie pokroić np. cebulę lewą ręką.
Wykorzystam więc moje zapasy zdjęć i zapisków by całkiem nie zapomnieć o blogu.



Samosy z warzywami
(na 20 sztuk)

ciasto:
400 g mąki pszennej
pół łyżeczki soli
100 g masła ghee (jeśli nie mamy, używamy stopionego i wystudzonego masła)
3/4 szklanki zimnej wody

nadzienie:
3 ziemniaki, pokrojone na małą kostkę
kalafior (taka ilość jak ziemniaków), rozdrobniony na malutkie różyczki
1 szklanka groszku zielonego (najlepiej mrożonego bo ma piękny kolor)
1 łyżeczka startego imbiru
1 ząbek starego czosnku
1 łyżeczka ziaren kminu rzymskiego
pół łyżeczki mielonej kolendry
pół łyżeczki kurkumy
pół łyżeczki cynamonu
pół łyżeczki ziaren kozieradki
pół łyżeczki mielonego chilli kashmiri (lub dowolnego chilli)
1 łyżeczka soli
pół łyżeczki pieprzu
4 łyżki masła lub ghee

oraz olej do smażenia

Zagniatamy ciasto na pierogi. 
Mieszamy mąkę z solą i masłem. Najlepiej użyć w tym celu widelca.
Otrzymamy ciasto przypominające wyglądem kruszonkę na ciasto drożdżowe. Powoli wlewamy wodę i wyrabiamy ciasto. Nieoceniony w tym miejscu okazuje się robot kuchenny. Wykona za nas klejącą robotę.
Zagniatamy ciasto, nie żałując energii około 5 minut aż stanie się gładkie i miękkie i nie będzie się kleiło do rąk.
Formujemy kulę i przykrywamy wilgotną ściereczką. Niech odpocznie.

Bierzemy się za nadzienie.
Na patelni rozgrzewamy masło. Wrzucamy imbir, czosnek, kmin rzymski i kozieradkę. Wsypujemy resztę przypraw. Smażymy kilka sekund i wrzucamy ziemniaki. Smażymy mieszając 5 minut i dorzucamy kalafior. Smażymy 3 minuty i wlewamy 4 łyżki wody. Przykrywamy i gotujemy około 10 minut.
Zaglądajcie pod pokrywkę, żeby mieszanina się nie przypaliła. Kiedy ziemniaki i kalafior są miękkie, dorzucamy groszek. Gotujemy jeszcze minutę i zdejmujemy patelnię z pieca. Doprawiamy pieprzem, solą i studzimy.

Wracamy do pierożków.
Dzielimy ciasto na 10 kulek. Każdą rozwałkowujemy na placek o średnicy 15 cm. Dzielimy każdy placek na pół (uwaga: tu wróćcie pamięcią do szkoły i przypomnijcie sobie lekcje geometrii; kroimy placek po przekątnej).
Smarujemy prosty brzeg wodą i składamy na pół. Mocno sklejamy. Robimy torebkę z ciasta, do której włożymy nadzienie. Zawijamy górny brzeg pierożka, przyciskając brzeg palcami.

Na patelni rozgrzewamy olej do smażenia. Samosy powinny w nim swobodnie pływać.
Nieco zmniejszamy ogień i smażymy pierożki po 6-7 minut z każdej strony. Powinny być złotobrązowe.
Wyjmujemy na papierowy ręcznik i podajemy z raitą.

Powiem wam w tajemnicy, że próbowałam też nieco oszukanych samosów z ciastem, które zrobiłam do empanadas. Smakowały bez zarzutu. Jeśli więc zostanie wam ciasta z przepisu na pierożki hiszpańskie, to nie wyrzucajcie go, tylko nadziejcie je na indyjski sposób. To się nazywa kuchenna sztuczka:))







Smacznego


środa, 10 lutego 2016

Mapo tofu i pierwszy pałac

























I masz człowieku. Wczoraj włos rozwiany, szalik upchnięty do torebki i wiosenny błysk w oku. Prawie, że zaczęłam pierwszych znaków wiosny wypatrywać.
Dziś włos oklapły, szalik, czapka i rękawiczki na swoim miejscu a oko zamglone deszczem.
Zlekceważyłam rankiem parasol i droga powrotna do domu przypominała bieg sprintera.
I ani mi w głowie było szukanie pierwszej zieleni, kiedy na horyzoncie majaczył katar.
Wystarczą trzy dni słońca i optymistycznej pogody i już zapominam, że przecież jest luty.
Weekend spędziłam na wycieczce krajoznawczej. Słońce świeciło zachęcająco i nic nie zapowiadało, że w środę czyli dziś zapomnę jak może być pięknie.
Na wycieczkę zabrałam MMŻ. Nawet nie protestował.
Nie była to co prawda wyprawa daleka czy wymagająca wcześniejszych przygotowań, ale wiecie jak to jest po zimie. Schemat: samochód, kanapa, łóżko, samochód jest dość rozpowszechniony przez ciemne miesiące roku.
Blisko wcale nie znaczy, że nie ciekawie. Nasza wyprawa nie przekroczyła 100 kilometrów.
Jeździ człowiek to tu, to tam a za progiem ma atrakcje zupełnie niesłychane.
Mieszkam w domu, który swój początek ma w drugiej połowie XIX wieku. .
Ten, kto go ufundował zbudował również inne. I tak to się zaczęło.
Zaczęliśmy od Krowiarek. Nie ukrywam, że zdjęcia na forum Śląsk jest piękny” były pierwszym krokiem.
Pałac w Krowiarkach i przylegający do niego park są imponujące. Oszczędzę wam danych historycznych bo są na jedno kliknięcie myszki, powiem tylko, że takie miejsca wzbudzają skrajne uczucia. Z jednej strony zapierają dech w piersi. Są piękne, rozbuchane architektonicznie. Niosą w sobie pewien rys ludzkiej pychy. Jakby mówiły: patrz jaki jestem wspaniały, jak wspaniały jest mój rozum i ręce.
Z drugiej strony pokazują jak potrafimy być głusi i ślepi. Z jakim lekceważeniem traktujemy kruche przedmioty.
Pałac stał, opierając się pożarom i znosząc przebudowy, od początku XIX wieku. Udało mu się przemknąć przez dwie wojny. Dotrwał w używalnym stanie do drugiej połowy XX wieku.
I w latach 70 wszystko się skończyło. Komuna odwróciła się plecami do pałacu.
Potem poszło szybciutko. Dziś jest jak widać. I musi upłynąć mnóstwo wody (a przede wszystko pieniędzy) by stał się na powrót klejnotem.
Ale my jesteśmy głupi. Po nas choćby potop – ciągle jeszcze wielu z nas tak uważa.
Zostało nam jeszcze kilka miejsc do odwiedzenia. Świerklaniec, Karłuszowiec, Brynek, Maciejów, Nakło, Siemanowice, Rzędziny, Repty, Ramułtowice.
Na szczęście przynajmniej niektóre mają się dobrze.



















Wycieczka jak widzicie dała do myślenia.

Wieczorem zasiedliśmy do kolacji i poszukiwania kolejnego celu podróży za tydzień.  












 Mapo tofu czyli egzotyczne mielone


250 g mielonego mięsa z karczku
300 g twardego tofu
2 łyżki oleju arachidowego
2 ząbki czosnku, pokrojonego w plastry
2 łyżki pasty sojowej
1 łyżka pasty chilli
1 szklanka wody
1 łyżka sosu ostrygowego
1 łyżeczka brązowego cukru
1 łyżka pieprzu syczuańskiego
pokrojony szczypiorek


Na suchej patelni prażymy ziarna pieprzu syczuańskiego. Potem mielimy w młynku lub ucieramy w moździerzu.

Kostkę tofu kładziemy między kilka warstw papierowych ręczników i obciążamy deską do krojenia. Na niej stawiamy coś ciężkiego np garnuszek z wodą. Dzięki temu pozbędziemy się z tofu nadmiaru wody.

Na patelni rozgrzewamy olej i wrzucamy pokrojony czosnek. Dorzucamy mielone mięso. Mieszamy by mięso lekko się przypiekło. Dodajemy pastę sojową, pastę chilli, sos ostrygowy. Wlewamy wodę i wsypujemy łyżeczkę cukru. Mieszamy, przykręcamy ogień i przykrywamy patelnię. Gotujemy około 15 minut. Jeśli większość wody odparowała (ale nie cała), kroimy tofu w kostkę. Wrzucamy na patelnię i delikatnie mieszamy z mięsem. Zdejmujemy z ognia. Posypujemy pieprzem syczuańskim i rozkładamy na talerze.

Posypujemy szczypiorkiem i podajemy z makaronem udon lub chow mein




Smacznego

czwartek, 4 lutego 2016

Kłopot z nadmiarem i kalafiorowa zupa krem z musztardą ziarnistą i cheddarem

























Wcale nie będę pisać o tłustym czwartku. Ani słowa na temat pączków, chrustu, donatów i oponek.
Zastanawiałam się nad różnorodnością diet, które stosowałam w życiu i powiem jedno. Syndrom Bridget Jones nie jest wymysłem literackim.
Jak sięgam pamięcią, zawsze jakaś dieta krążyła w moim życiu. Śmiało mogę powiedzieć, że wiem o czym mówię. To jak z palaczami rzucającymi palenie. Robili to już tyle razy, że mogą uchodzić za fachowców.
Podobnie ze mną. Długi czas wydawało mi się, że jest mnie za dużo. Zawróćcie uwagę na wyrażenie „wydawało mi się”.
Potem poszłam po rozum do głowy i postanowiłam mniej przejmować się tym, co mi się wydaje, a bardziej cieszyć się tym, co jest.
Diety, diety, diety. Otwieramy pierwsze z brzegu czasopismo i już czytamy: „Jak pozbyć się oponki w trzy godziny”, albo „Szczuplejsza po zjedzeniu 7 pączków – niezawodna dieta”.
I nawet jeśli oponki mam tylko w samochodzie, to po skonfrontowaniu obiektu na gazetowym zdjęciu z odbiciem w lustrze, popadłam w zadumę.
Może faktycznie trzeba by coś odchudzić? Brzuszek? Rzut oka w dół...no, niby idealnie płaski nie jest.
Po drodze w kierunku brzuszka, zahaczyłam o biust. O, tu jest zdecydowanie za dużo.
Z odchudzaniem tej części ciała jest jednak jedno wielkie nieszczęście. Nie da się odchudzić.
Brzuszek znika, spodnie spływają z bioder a biust jaki był, taki jest. Jak okręt flagowy.
Wchodzisz do pokoju i najpierw w drzwiach ukazuje się on....
Tak, tak, wiem co mi powiecie. To żadne zmartwienie. Tak mogą mówić tylko ci, którzy go nie mają (zmartwienia oczywiście).
A kiedyś było całkiem normalnie, zgrabnie. Aż pewnego dnia MMŻ wypowiedział zaklęcie.
Jakie?
Kiedy byłam w ciąży z drugą córką i nieco mi tu i ówdzie przybyło, MMŻ z nadzieją rzekł: och, żeby ci tak zostało....
I tak mi zostało.
Znacie może jakieś zaklęcie odwołujące?
Diety nie pomagają. Ktoś, kiedyś powiedział, że jeśli nie możesz czegoś zmienić, to powinnaś to polubić. Lubię, ale...

Jak widzicie ani słowa nie było o pączkach. Zresztą, nie jest to moje ulubione ciasto. Zamiast smażenia na smalcu, mam dziś genialną zupę kalafiorową. Ma wszystko co lubię: musztardę pełnoziarnistą, kalafiora i cheddar.
Ale nic nie stoi na przeszkodzie by dziś mieć i pączka, i zupę kalafiorową. Tą drugą jako usprawiedliwienie rozpusty pączkowej.
A dieta?
Jutro też jest dzień.



Zupa krem kalafiorowa z musztardą i cheddarem
(wg styczniowego Delicious)

połówka dużego kalafiora
1 duża cebula
1 litr bulionu
2 łyżki masła
1 spora łyżka mąki
ćwierć szklanki mleka
pół szklanki kremówki
2 łyżki angielskiej musztardy
3 łyżki startego cheddara

dodatkowo:

kilka różyczek kalafiora
2 łyżki oliwy
1 łyżka musztardy pełnoziarnistej
3 łyżki kremówki
drobno pokrojony szczypiorek
1 łyżka startego cheddara


Na patelni rozgrzewamy masło i wrzucamy pokrojoną w kostki cebulę. Przykrywamy patelnię i na niedużym ogniu podsmażamy cebulę. Ma być miękka a nie brązowa. Zagotowujemy bulion.
Następnie do cebuli wsypujemy mąkę i smażymy mieszając około minuty.
Potem wlewamy chochlę bulionu. Mieszamy. Wlewamy resztę bulionu.
Dodajemy różyczki kalafiora/ Przykrywamy garnek, zmniejszamy ogień i gotujemy póki kalafior nie stanie się miękki.
Wyłączamy ogień i odstawiamy zupę by nieco przestygła. Wlewamy do niej mleko, kremówkę i dodajemy musztardę.
Teraz musimy użyć blendera. Miksujemy zupę na gładko.
Zmiksowaną zupę przelewamy z powrotem do garnka i jeszcze raz zagotowujemy.
Zestawiamy garnek z pieca i dorzucamy starty ser. Mieszamy. Jeśli trzeba solimy.

Na patelni, na rozgrzanej oliwie smażymy różyczki kalafiora by nabrały brązowego koloru na brzegach. Lekko solimy. Potem wlewamy 2 łyżki wody i przykrywamy patelnię. Gotujemy kalafior 3 minuty i zdejmujemy patelnię.

W miseczce mieszamy pełnoziarnistą musztardę z kremówką.
Do talerzy wlewamy zupę. Na wierzch kładziemy przypieczone kawałki kalafiora. Polewamy sosem musztardowym i posypujemy szczypiorkiem.
Pycha.



























Smacznego