czwartek, 24 grudnia 2015

Życzenia Świateczne



Miłości, radości, dostatku, przyjaciół, marzeń, wolnego czasu spędzonego jak się chce, zdrowia, powodów do uśmiechu i spokoju na co dzień.  Oto moje życzenia świąteczne

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Prezent dla drwala czyli rillettes z kaczki

























Po co ja tę kaczkę kupiłam? Mało mam roboty z tzw tradycją?
Na rozum mi padło czy co?
Leży biedula w lodówce a ja coraz bardziej nerwowo zerkam na mak, bo to jego pora właśnie nadchodzi. Żeby zrobić miejsce w chłodzie, musiałam pozbyć się drobiu.
Najlepiej byłoby ją zamoczyć w soku pomarańczowym i ze trzy obiady miałbym z głowy. Tak, ten pomysł był świetny w każdym innym momencie roku, tylko nie przed Bożym Narodzeniem.
Stałam z nożem nad ofiarą i przypomniałam sobie, że gdzieś czytałam o rillettes z kaczki. Właściwie mogłaby to być alternatywa dla nieśmiertelnego pasztetu.
Bierzemy się do roboty. Z jednej kaczki zrobiłam gar zupy pho (w końcu od czego są skrzydła, i cała koścista reszta?), upiekłam jedną pierś jako dodatek do sałatki a udka i jedna pierś posłużyły jako baza do rillettes.
Potrzebowałam jeszcze tłuszczu (i to dużo) bo kwint esencja tego dania polega na gotowaniu w tłuszczu. Z listopadowej przygody z gęsią został mi spory słoik wytopionego tłuszczu z gęsi. Wiedziałam, że gdzieś na świecie istnieje sposób na bardziej wyrafinowane jego spożytkowanie niż tylko dodatek do ziemniaków.
Wczoraj polecałam wam ciasteczka z bakaliowym nadzieniem jako prezent. Dziś sugeruję, żeby pięknie opakowany słoik z kaczym środkiem podarować np. zaprzyjaźnionemu drwalowi. Ilość kalorii i cholesterolu w słoiku może bezkarnie skonsumować tylko on lub wielorybnik. Jeśli jakiegoś znacie, to przerabiajcie kaczkę bez wahania.
Tylko zostawcie sobie słoiczek, bo ta bomba żywieniowa jest warta grzechu.
Rok się kończy i niedługo złożymy sobie nowe postanowienia, więc jeszcze możemy na rachunek tego upływającego nieco pogrzeszyć. Czemu nie odrobiną rillettes z kaczki?
Nie będziecie wiedzieli jakie to dobre, jeśli nie spróbujecie.



Rillettes z kaczki

2 kacze udka plus jedna pierś
1 łyżeczka ziaren jałowca
1 łyżeczka ziaren pieprzu
4 goździki
1 liść laurowy
pół łyżeczki tymianku
pół łyżeczki rozmarynu
1 łyżeczka soli
oraz
1 liść laurowy
kilka całych ziaren jałowca
cała główka czosnki przekrojona w poprzek
tłuszcz z gęsi, kaczki lub ostatecznie olej. Tłuszczu musi być dużo, ponieważ powinien przykryć całe mięso.

Ucieramy w moździerzu przyprawy i wcieramy w umyte i osuszone części kaczki. Wkładamy do miski, przykrywamy i odstawiamy do lodówki na 24 godziny.
Następnego dnia rozgrzewamy piekarnik do 110 stopni.
Do naczynie żaroodpornego lub żeliwnego garnka wkładamy kawałki kaczki, przyprawy i czosnek.
Zalewamy kaczkę tłuszczem, przykrywamy pokrywką i wkładamy do piekarnika. Pieczemy 2 godziny, po czym sprawdzamy miękkość mięsa. Moja kaczka potrzebowała jeszcze pół godziny by osiągnąć stan odchodzenia mięsa od kości. Bądźcie bardzo ostrożni przy tych czynnościach. Garnek jest gorący, a przed świętami kontuzja jest ostatnim, co chcielibyście sobie zafundować.
Upieczoną kaczkę zostawiamy do wystygnięcia.
Schłodzone mięso wyjmujemy i rwiemy na paski. Wyłuskujemy upieczony z mięsem czosnek.
Przecedzamy i podgrzewamy tłuszcz, w którym piekła się kaczka. Bardzo gorącym zalewamy paski mięsa. Możemy to zrobić używając słoika (wtedy będzie akurat na prezent) lub miseczki. Na górę kładziemy liść laurowy, przykrywamy i wstawiamy do lodówki.
Po świątecznej obfitości ryb, może znajdzie się ktoś, kto z radością zje grzankę z rilette i plastrem ogórka kiszonego. Niekoniecznie drwal:)



























Smacznego

niedziela, 20 grudnia 2015

Czym ucieszyć listonosza czyli ciasteczka prezentowe z bakaliami i migdałowym kremem




















Ha, ha, ha. Macie mroczki przed oczami? Wydaje wam się, że jak co roku choinka wam się zwaliła na głowę? Czy może nareszcie postanowiliście odpuścić przedświateczną „spinkę” i z pudełkiem czekoladek siedzicie napawając się własną odwagą?
Gratulacje. Należycie do mniejszości. Reszta nas biega, goni, pędzi, leci i ciągle brakuje jej czasu.
Należę niestety do tych drugich.
Obudziłam się dziś po drugiej nad ranem i ze zgrozą przypomniałam sobie, że miałam upiec kruche ciasteczka, że pogubiłam się w prezentach, że lampa w sypialni nie zawieszona, że z ryb to tylko karp, że śledzie miałam kupić już tydzień temu. Obok MMŻ śnił kolejne losy polskich lotników w Bitwie o Anglię a ja robiłam listę spraw do załatwienia.
Zaczęły mnie ogarniać wątpliwości. Po co ja kaczkę kupiłam? A te piękne wstążki, kupione we wrześniu, gdzie upchnęłam? Kiedy zdążę odwiedzić przyjaciół pod lasem? A choinka?! No, właśnie, co z drzewkiem?
Potem puknęłam się w głowę. Co jak co, ale choinka to nie moje zadanie. Ja w tej kwestii pełnię tylko funkcję oceniającego.
Ubieranie drzewka to odrębna historia warta kiedyś opisania.
Tradycją są nie działające lampki i potłuczony w ostatniej chwili szpic.
Jak widzicie, u mnie ostatnie dni przed świętami wyglądają podobnie jak w wielu innych domach.
Czyli nie ma się czym przejmować.
Niedziela przedświąteczna, jeśli nie jest spędzana w kolejce do centrum handlowego i łapania na chybił trafił kąpielowych gotowców jako „prezentów rozpaczy”, może być naprawdę sympatyczna.
Można pomyśleć (jeśli nie zrobiło się tego wcześniej) o prezentach. Nie myślę o prezentach, które mamy kupione już od czerwca. Nikt nie myśli o prezencie dla listonosza latem. No, chyba, że listonosz dostarcza nam coś więcej, niż kartki w wakacji od cioci Zuzi.
Dawanie znajomym drobnych prezentów jest świetnym sposobem okazywania pozytywnych uczuć.
Zrobione własnoręcznie pierniczki, zapakowane w ozdobny woreczek z odrobiną jedliny ucieszą sąsiadkę spod szóstki. Słoiczek malinowej konfitury owinięty bibułą będzie jak znalazł dla nauczyciela angielskiego. Puszka suszonej macierzanki sprawi niespodziankę mojej fryzjerce.
Moda zapanowała na prezenty hand made. I bardzo dobrze, bo dzięki temu moje zapasy nalewek znajdują nowe domy.
Dziś piekłam świąteczne mince pies ale nieco inne niż zazwyczaj. Będą super prezentem dla znajomych z pizzerii.




Kruche ciasteczka z bakaliowym nadzieniem i frangipanem

dzień wcześniej:
bakaliowe nadzienie*:

pół szklanki sułtanek
pół szklanki koryntek
pół szklanki pokrojonych suszonych fig
2 łyżki suszonej czarnej porzeczki
2 łyżki suszonej skórki pomarańczowej
2 łyżki suszonego mango
1 szklanka brandy lub rumu lub whisky
* zestaw bakalii jest absolutnie dowolny. Użyjcie tych, które lubicie.

Zalewamy owoce alkoholem i zostawiamy na noc.
Następnego dnia przekładamy owoce z zalewą do garnka, wsypujemy 2 łyżki brązowego cukru, 1 łyżeczkę przyprawy do piernika i zagotowujemy. Gotujemy na malutkim ogniu 5 minut i zdejmujemy. Dodajemy 2 łyżki dobrego miodu, mieszamy i studzimy.

ciasto:
na około 18 sztuk ciastek o średnicy 7 cm

180 g mąki
50 g cukru pudru
70 g zimnego, twardego masła, pokrojonego na kawałki
1 jajko
1 żółtko
szczypta soli

Zagniatamy szybko ciasto, formujemy kulę i schładzamy w lodówce minimum godzinę. Potem wyjmujemy ciasto, rozwałkowujemy jak najcieniej i wykładamy nim foremki.
Znów wkładamy do lodówki na pół godzinki.
W tym czasie włączmy piekarnik i rozgrzewamy go do 190 stopni.
Schłodzone foremki z ciastem wykładamy papierem do pieczenia. Wsypujemy na papier np. fasolę lub soczewicę. Robimy to by ciasto nie urosło nadmiernie a w foremce zmieściło się jeszcze nadzienie.
Foremki z ciastem, papierem i obciążeniem wkładamy na 15 minut do piekarnika. Potem wyjmujemy i studzimy.

frangipane:

1 szklanka mielonych migdałów
pół kostki miękkiego masła
1/3 szklanki cukru pudru
3 łyżki likieru grand marnier lub innego ulubionego
1 jajko
pół szklanki płatków migdałowych do posypania

Tu nie ma żadnej filozofii. Wszystko razem miksujemy. Nie wiem czy kolejność ma znaczenie ale ja najpierw ubijam masło z cukrem, potem dodaję jajko i migdały. Na koniec idzie likier.

Czas na złożenie wszystko w jedno ciasteczko.
Upieczone spody kruchego ciasta wypełniamy łyżeczką bakaliowego nadzienia. Na górę kładziemy łyżkę kremu migdałowego. Posypujemy płatkami migdałowymi.
Wkładamy foremki do piekarnika (ciągle 190 stopni) i pieczemy 15 minut.
Po upieczeniu czekamy aż ciastka wystygną. Wtedy możemy je wyjąć z foremek. Jeśli będzie trudno, to podważcie delikatnie nożem brzegi ciasta, by się odkleiło od foremki.

To połączenie nieśmiertelnego mincemeat, które ma tradycyjnie bardzo konkretny smak i aromat z delikatnym kremem migdałowym sprawiło, że ciasteczka są dużo subtelniejsze od tradycyjnych mince pies'ów.
Niestety, nie ja wpadłam na ten genialny pomysł. Znalazłam go w grudniowym Delicious i dzielę się z wami. Jeszcze zdążycie je upiec.





Smacznego i spokojnej niedzieli i szczere gratulacje dla tych dwóch szczęśliwców, którzy podzielą się wygraną w Totka.

piątek, 11 grudnia 2015

Danie dla sułtanki czyli naleśniki z serem, figą, wodą różaną i syropem klonowym

























Naleśniki mogłabym jeść codziennie. Od poniedziałku do poniedziałku. Czasami. To znaczy czasami nachodzi mnie napad naleśnikowy i wtedy nie liczy się nic innego.
Kiedy już się objem za wszystkie czasy a otoczenie zaczyna rozglądać się za odpowiednim fachowcem od porządków w głowie, spokojnie wracam do pionu i żywię się jak ludzie.
Kiedy drugi raz z rzędu na pytanie co bym zjadła na obiad, odpowiadam, że naleśniki, MMŻ wie, że musi szukać ratunku u najbliższego Chińczyka.
Najbliższe dni będą zarezerwowane dla naleśników. I czego bym do nich nie włożyła (nawet kaczki po pekińsku) MMŻ nie da się skusić. Tak jak ja jestem od nich uzależniona, tak MMŻ może żyć bez nich. Dziwni są ludzie.
Skąd biorą się takie ciągi? Nie mam pojęcia ale na szczęście to uzależnienie może być groźne tylko dla moich bioder.
Najlepsze naleśniki robi moja Mama. Kiedy zamawiam naleśniki, ona usmaży ich jak dla pułku wojska.
Ile zjesz? - pyta.
Ja na to, że trzy.
I dostaję trzydzieści trzy.
Jak myślicie, kto umie lepiej liczyć?
Okazuje się, że moja Mama, bo jeszcze się nie zdarzyło, że jakiś naleśnik został.
Dziś uporałam się z ostatnią porcją, upieczoną przez nią w poniedziałek. Zaczęłam tradycyjnie z konfiturą i śmietaną, potem były z prażonymi jabłkami i syropem cynamonowym. W środę posmarowałam dwa masłem orzechowym, wkroiłam banana i zjadłam na zimno.
Dziś popatrzyłam na trzy ostatnie już bez gorączkowego podniecenia.
Z całkowitym spokojem, charakterystycznym dla osób spełnionych zamieszałam twarożek, pokroiłam suszone figi i skropiłam wodą różaną.
Byłam gotowa na spektakularny naleśnikowy finał.

Jesteście ciekawi? A może głodni?




Naleśniki z serkiem, figami, wodą różaną i syropem klonowym

naleśniki
wg mojej Mamy*

(z proporcji wychodzi sześć cienkich naleśników)
1 szklanka mąki
1 szklanka mleka
2 jajka
szczypta soli
olej do smażenia

Potrzebujemy miksera i miski. Do miski wbijamy 2 żółtka, wlewamy mleko i wsypujemy mąkę. Miksujemy. Białka ze szczyptą soli ubijamy na pianę. Do zmiksowanej mieszanki mleczno-mączno- jajecznej dodajemy ubite białka i krótko miksujemy. Tylko do połączenia się składników. Odstawiamy miskę na kwadrans. Wydobywamy z szafki sporą patelnie i zwilżamy ją odrobiną oleju. Rozgrzewamy i wlewamy jedną chochlę ciasta naleśnikowego. Kolistymi ruchami rozprowadzamy porcję ciasta równomiernie po patelni i smażymy minutkę z jednej i minutkę z drugiej. Jeśli lubimy naleśniki złotego koloru. Znów lekko zwilżamy patelnię olejem i nakładamy kolejną porcję ciasta do smażenia.
nadzienie:

200 g serka śmietankowego
2 łyżeczki cukru
5 suszonych fig pokrojonych na kawałki
pół łyżeczki wody różanej
2 łyżki syropu klonowego
1 łyżka masła
2 łyżki połamanych orzechów włoskich

Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Mieszamy w miseczce serek, figi, wodę różaną i cukier.
Smarujemy kremem serowym naleśniki i składamy w trójkąty (lub jak kto lubi)
Rozpuszczamy masło na żeliwnej patelni lub w naczyniu żaroodpornym. Zdejmujemy patelnię z ognia (ostrożnie) i kładziemy na nią naleśniki.
Posypujemy orzechami i wstawiamy na 20 minut do piekarnika.
Po wyjęciu polewamy syropem klonowym i dekorujemy np. różanymi płatkami.

Widzieliście może jakiś odcinek serialu bijącego obecnie wszelkie rekordy oglądalności czyli Wspaniałe Stulecie?
Moja Mama jest jego zagorzałą fanką. Naleśniki dzisiejsze wydają mi mi się bardzo w klimacie tego serialu. Mama bardzo się ucieszyła.




Smacznego

piątek, 4 grudnia 2015

Uroda to nie wszystko czyli krowie placki




















Już kiedyś pisałam o potrawach, których widok nijak się ma do powalającego smaku. Dhal, hummus, tatar (po wymieszaniu składników), tapenada, baba ghanoush wyglądają średnio dekoracyjnie ale za to jak smakują.
Małe drobiazgi w szary dzień są całkiem sensownym usprawiedliwieniem przerwy w pracy.
Ciastka zazwyczaj dobrze wyglądają i dobrze smakują. Mówię, zazwyczaj, bo czasami kupowanie ciasta w sklepie bywa bardzo pouczające.
Te, o których dziś opowiem, nikogo nie skusiłyby na wystawie w cukierni.
Co tu ukrywać, do pięknych nie należą. Dobrze, że pierwszy raz upiekła je bliska mi osoba, bo od obcego chyba bym ich nie wzięła.
Kiedy robiłam je sama zastanawiałam się, czy nie można ich podrasować. No, bo jak tu błysnąć przed światem takimi brzydactwami.
Okazało się, że każda próba ich udoskonalenia odbijała się na jakości.
W końcu się poddałam. Widocznie tak musi być; im brzydsze wychodzą ciasteczka tym smaczniejsze się okazują.












Krowie placki
200 g miękkiego masła
pół szklanki brązowego cukru
pół szklanki białego drobnego cukru
2 jajka
2 szklanki i jedna łyżka mąki pszennej
1 łyżeczka sody oczyszczonej
pół łyżeczki soli
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1 szklanka chipsów czekoladowych lub połamanej czekolady

Rozgrzewamy piekarnik do 190 stopni.
Miksujemy masło z cukrami i wanilią. Następnie dodajemy jajka, wciąż miksując.
W osobnej misce mieszamy mąkę, sól i sodę. Dodajemy do mokrych składników i mieszamy (najlepiej drewnianą łychą).
Na koniec dorzucamy dropsy czekoladowe i znów dobrze mieszamy*. Jeśli ktoś ma ochotę dodać ulubione orzechy, to niech się nie krępuje.

Blachę wykładamy papierem do pieczenia i małą łyżeczką nakładamy porcje ciasta. Podpowiadam, aby zostawiać sporo miejsca między ciastkami bo bardzo się rozleją w trakcie pieczenia.
Troszkę je przyciskamy (np. zmoczoną w wodzie łyżką) i wkładamy do piekarnika na 10-12 minut.
Kiedy są już złote, wyjmujemy je z piekarnika i wkładamy następną partię.
Nie zdejmujcie ciastek z blachy zanim nie ostygną. Na początki będą miękkie, dopiero w trakcie stygnięcia robią się cudnie kruche ale z nieco ciągnącym się środkiem.
Trochę trwa zanim upieczemy wszystkie ciastka ale nie ma to wpływu na jakość ciastek.

Te słodkie drobiazgi wyglądają jak wyglądają. Pewnie nie zajęłyby miejsca na podium w żadnym konkursie cukierniczym. Ale diabeł tkwi w smaku.
Zjesz jedno i już marzysz o drugim...a potem trzecim i czwartym. I z coraz większą niechęcią patrzysz na tych, którzy tak jak ty, nie wyjmują ręki ze słoika z tymi ciastkami.

O tak, to typowy przykład, aby nie sądzić po wyglądzie.

  • na zdjęciach są dwa wypieki. Pierwszy robiony jak trzeba czyli mieszany łyżką. Tutaj ciastka są idealne czyli płaskie i lekko ciągnące w środku. Drugi wypiek jest moim zdaniem przestrogą. W czasie przygotowań, oprócz ciastek robiłam jeszcze coś innego. Wszystkim zajmował się mikser. I on zrobił z ciastek małe biszkopciki. Te ciastka nie lubią miksera. Łyżka drewniana i silne ramię wystarczą.





środa, 2 grudnia 2015

Słońce w lustrze i tarteletki z serem roquefort, boczkiem i gruszką

























Aż chciałoby się usiąść i marudzić: że ciemno, że mokro, że chmura leży na ulicy, że grudzień, że jak listopad. Jak tu w takich momentach znaleźć szczęśliwe chwile.
Ha! Właśnie. Co to za sztuka czuć się szczęśliwym na Lazurowym wybrzeżu jadąc w kabriolecie z zakupów w Mediolanie.
Sztuką jest znaleźć okruchy radości wśród szarych parasoli i spuszczonych na kwintę, czerwonych w większości nosów.
Łatwo się poddajemy. Maruda działa na otoczenie jak zepsute jajko w omlecie. Co z tego, że tuzin był świeżutki. Wystarczy jeden zbuk i po obiedzie.
Trzeba być twardym by znieść bez uszczerbku na humorze pełne pretensji spojrzenia pasażerów w tramwaju i ponure miny w kolejce do kasy.
Wstajemy, w taki dajmy na to czwartek. Rzut oka i już wiemy, że za zasłonami panuje szara maź. Zdajemy sobie sprawę, że zapalenie światła niczego nie zmieni. Światła będziemy musieli poszukać w sobie.
Może kawa na początek, herbata z mlekiem? Może orzechowa granola?
Nie, wolicie ponarzekać?
Czy słońce od tego wyjdzie zza chmur? Czy marudzenie poprawi nastrój wam lub komuś innemu?
Podejrzewam, że raczej zepsuje. Warczenie nikomu jeszcze nie poprawiło humoru.
Może spróbować inaczej. Zrobić małą gimnastykę poranną twarzy. Spróbować unieść kąciki ust. Popatrzeć na siebie i przywitać się ze sobą pogodnie. Od czegoś przecież trzeba zacząć.
Naprawdę nie ma nic do czego warto byłoby się uśmiechnąć?
Kiedy już dokopiecie się do pierwszego uśmiechu, potem będzie łatwiej.
Nie trzeba szukać drogich prezentów ani wyszukanych słów. Na co dzień fantastycznie sprawdzają się rzeczy dostępne za darmo: uśmiech, gest, słowo.
Zacznijmy szary dzień od pogodnego wyrazu twarzy. Słońce i tak nie wyjdzie. I zwracajmy twarze tam, gdzie jasno i ciepło.
Widziałam kiedyś takie zdjęcie: na północy Szwecji jest miasteczko Rjukan, do którego przez pół roku nie dociera słońce. Miasteczko jest otoczone górami i one utrudniają dotarcie promieni słonecznych do mieszkańców. Wyobrażacie sobie pół roku bez słońca?!
Szwedzi znaleźli sposób Na zboczach gór ustawili pod odpowiednim kątem ogromne lustra, które łapią słońce, zahaczające o brzegi gór.
I przez malutką część dnia cały rynek wygląda jak oświetlony latarnią słoneczną.
Czyli można.
Szukanie słońca (w sobie, innych, dookoła) powinno być przepisywane na recepty od listopada do kwietnia.
A od maja już wszystko będzie pięknie bez naszego udziału.

Jako element wspomagający i wywołujący uśmiech możemy sięgnąć do sprawdzonych metod czyli smacznego talerza.




Tarteletki z serem roquefort, boczkiem i gruszką
(wg Erica Lanlarda)
kilka foremek do tarteletek lub jedna duża o średnicy 17 cm

1 szklanka mąki
pół kostki zimnego masła
1 żółtko
szczypta soli
2 łyżki lodowatej wody

nadzienie:

2 duże gruszki
1 łyżka oliwy
kilka plastrów boczku
100 g mascarpone
1 jajko
1 łyżka mleka
1 łyżeczka tymianku
100 g sera roquefort

Szybko zagniatamy ciasto. Możemy to zadanie powierzyć maszynie. I ręce będziemy mieć czyste i ciasto się nie ogrzeje.
Rozwałkowujemy ciasto na grubość 2-3 milimetrów. Przekładamy ciasto do foremek lub okrągłej formy, nakłuwamy widelcem i odstawiamy do lodówki na godzinę.
Rozgrzewamy piekarnik do 200 stopni. Foremki z ciastem wykładamy papierem i obciążamy np. grochem
Wstawiamy foremki do piekarnika i pieczemy 10 minut. Po kwadransie zdejmujemy papier z obciążeniem i pieczemy jeszcze 5 minut.
Wyjmujemy formy z piekarnika (nie wyłączmy go) i lekko studzimy.
Przestygnięte ciasto smarujemy rozmąconym jajkiem.
Gruszki kroimy na plastry i rozkładamy na cieście. Wkładamy na 10 minut do piekarnika.
W tym czasie smażymy na oleju plastry boczku do chrupkości.
Mascarpone ubijamy z jajkiem, mlekiem, solą i pieprzem do smaku. Dorzucamy listki tymianku.
Wyjmujemy tarty z piekarnika.
Na wierzch, na podpieczonych gruszkach kładziemy kawałki boczki i sera.
Wlewamy ser z jajkiem.
Posypujemy listkami tymianku.
Wkładamy foremki do piekarnika na 15 minut.
Podajemy lekko przestudzone z soczystą sałatką lub kieliszkiem białego wina.


























Smacznego

sobota, 28 listopada 2015

Brzydka siostra Kopciuszka i ciasto miodowo orzechowe z kremem i żurawiną
























Pierwsza niebieska choinka odpalona. Komuś zdecydowanie na mózg padło albo jego dni są policzone i boi się, że świąt nie doczeka. Aż nudno...co roku to samo.
Chryzantemy, zaduma, zapach wosku...i wyzierający zza tego a to kawałek brody, a to majtki czerwone. Drugiego listopada już hulaj dusza, piekła nie ma. Na całego ruszyły adwentowe kalendarze i ledowe łańcuchy.
Lasy wyrosły w całej okolicy że aż strach wychodzić. Kto wie. może i wilcy jakowiś się pojawią bo puszcze zielone z chińskim plastikowym lasem pomylą.
Dziki już nieco sfiksowały bo o godzinie trzynastej zastopowały ruch w centrum Chorzowa. Dziarsko wkroczyły na pasy i żadnego skrępowania na ich szczeciniastych obliczach nie zauważyłam.
Stan zadrzewienia zdecydowanie się nam poprawił w ostatnich dniach. Drzewa, drzewka mniej i bardzie zielone, niektóre już z gotowym wiecznym śniegiem, inne z włosem anielskim sklejonym na amen sterczą jak panny na wydaniu. Mnie trochę krępują. Przechodzę i staram się nie zerkać. Nieco te drzewka wystawione na widok publiczny mnie zawstydzają. Ludziska chodzą, oblepiają je spojrzeniem ale raczej obojętnym.
Nieubrana choinka jest piękna bo jest po prostu drzewem. A nie ubrana zielona miotła? Nawet ubrana wygląda jak niezbyt szczęśliwa oszustka.
Te wszystkie biedule, które do wielkiego wyjścia mają jeszcze czas, zawsze będą brzydkimi siostrami Kopciuszka. I możesz je ubrać w złoto i purpurę, możesz spryskać old forestem i położyć pod nią Opla Astrę w czerwonej kokardzie i tak będzie miotłą.
Ktoś się oburzy, że te nieszczęścia choinko podobne ratują drzewka prawdziwe. Ta teza jest równie prawdziwa jak śnieg na plastikowych drzewkach.
Mają one jedną zaletę. Kupujesz raz i masz na całe życie. Raz na ćwierćwiecze bierzesz taką pod prysznic i znów jest jak nowa.
Tak a propos, wiecie ile plastiku poniewiera się po przeciętnym polskim domu? Ile mamy worków, pojemników, pudełek, butelek, rzeczy większych i mniejszych? Idźcie do kuchni i rozejrzyjcie się. Bez plastiku nie ma życia. Ale bez plastikowej choinki już tak. Może chociaż to jedno niech będzie prawdziwe.
Zapach choinki, zapach pierników powinny być autentyczne. Nie z aerozolu. Wyobrażacie sobie stół wigilijny spryskany aromatem karpia smażonego i uszek z grzybami?
No właśnie.

Aby już nie przynudzać, przejdę do czegoś na sto procent prawdziwego, jeszcze nie świątecznego ale już robiącego do nas oko, że coś jest na rzeczy. Miód, piernik, żurawina...kiedy zamkniecie oczy, z czym wam się skojarzą?











Ciasto miodowo piernikowe z kremem i żurawiną
piekarnik na 170'
foremka prostokątna 30 na 20 cm

orzechy:

3 szklanki obranych orzechów włoskich
2 łyżki masła
2 łyżki miodu

ciasto piernikowe z orzechami:

pół kostki masła
3/4 tabliczki gorzkiej czekolady
2 łyżki miodu
pół łyżeczki przyprawy do piernika
1 łyżka brązowego cukru
2 jajka
1 szklanka mąki pszennej
1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
pół łyżeczki proszku do pieczenia

konfitura żurawinowa:

250 g żurawiny (świeżej lub mrożonej)
2 łyżki cukru
sok z jednej pomarańczy

Do rondla wsypujemy żurawinę, wlewamy sok i dodajemy cukier. Zagotowujemy i mieszamy. Zmniejszamy ogień i gotujemy około 15 minut. W tym czasie żurawina puści soki, cukier się rozpuści a po kwadransie wszystko powinno się odparować. Zawartość garnka zacznie przypominać gęstością dżem. Nie przestraszcie się, kiedy w czasie gotowania świeżej żurawiny z garnka będą dochodziły odgłosy wystrzałów. To nie akcja patriotyczna ministra M, lecz żurawinowe kulki, pod wpływem ciepła pękające z radością.
Gotową żurawinę przekładamy do słoika zostawiając około półtorej szklanki do posmarowania ciasta. Reszta konfitury znajdzie swoje zastosowanie w najbliższych dniach.

Krem budyniowy:

opakowanie kremu do karpatki
2 łyżki miękkiego masła

Jestem leniem. Nie chce mi się robić budyniu home made. Kupuję gotowy, postępuję zgodnie z instrukcją a potem miksuję z miękkim masłem. Krem jest trwalszy no i trzyma się ciasta, nie uciekając na boki.
Biorąc pod uwagę rozmiary foremki, przygotowuję krem z połowy opakowania. Ale jeżeli lubicie ciasto z solidną warstwą kremu, nic nie stoi na przeszkodzie by zużyć całe opakowanie.
























Teraz od początku i po kolei.
Przygotowujemy orzechy.
Obrane orzechy dobrze jest uprażyć na suchej patelni. Nie tylko są smaczniejsze, ale również można z nich zdjąć skórkę, która zawiera w sobie goryczkę. Nie twierdzę, że jest to konieczne ale znam takich, co wybrzydzają na orzechowe skórki i za nic nie zjedzą ciasta zapaskudzonego goryczką. Zróbcie jak wolicie (uważam, że warto spędzić nieco czasu na prażeniu i obieraniu skórki bo po prostu warto).
Jeśli mamy już orzechy gotowe do użycia, w rondlu rozpuszczamy masło z miodem. Wrzucamy orzechy i dokładnie mieszamy. Trzymamy na ogniu minutkę, ciągle mieszając i zdejmujemy do ostygnięcia.

Robimy ciasto.
Na małym ogniu rozpuszczamy masło, czekoladę, miód i cukier.
Nie zagotowujemy, tylko rozpuszczamy. Odstawiamy na bok by wystygło.
Do schłodzonej masy dodajemy jajka i miksujemy.
Przesiewamy przez sito obie mąki i proszek. Mieszamy razem z masą czekoladową i dzielimy na dwie części.
Foremkę wykładamy papierem do pieczenia . Rozsmarowujemy pierwszą część ciasta i pieczemy 15 minut.
Wyjmujemy upieczone ciasto z piekarnika i studzimy.
Drugą część ciasta również wykładamy na papier, rozsmarowujemy. Na wierzchu rozkładamy orzechy w miodzie.
Foremkę wstawiamy do piekarnika i pieczemy ciasto 20 minut.
Upieczone wyjmujemy i studzimy.

Na wystudzone ciasto (to bez orzechów) wykładamy konfiturę żurawinową. Na nią rozsmarowujemy krem. Krem przykrywamy warstwą ciasta z orzechami.
Zapytacie jak przełożyć warstwę orzechową nie narażając jej na rozpadnięcie się po drodze.
Odpowiedź jest prosta. Bierzecie kawałek kartonu nieco większy niż rozmiar ciasta. Wsuwacie karton pod ciasto i przenosicie nad krem. Teraz delikatnie zsuwacie ciasto z orzechami jakbyście krem przykrywali pokrywką. To nie jest skomplikowane.

Gotowe ciasto schładzamy kilka godzin w lodówce.





Smacznego

środa, 25 listopada 2015

Nieoczekiwane konsekwencje i zupa tajska ostro kwaśna
























Macie mięśnie brzucha?
Ja nawet się nie zastanawiałam nad tym zagadnieniem. Do momentu aż nie zaczęły mnie boleć plecy, brzuch służył mi przede wszystkim do noszenia.
Człowiek taki jest stary a taki nieuświadomiony.
Jakoś nie wiązałam mięśni kręgosłupa z mięśniami brzucha.
Skąd te rozważania?
Jako, że jestem maksymalistką, oprócz przeprowadzki zafundowałam sobie zmianę trybu życia z osiadłego na ruchomy.
Wszystko w tym samym czasie. Z jednej strony torby, paczki, kartony, przesuwanie mebli a z drugiej dres, sportowe buty, pobudka o świecie i parkowe alejki.
W drugiej połowie życia postanowiłam zostać biegaczem.
Kolejny raz okazało się, że łatwiej postanowić niż urzeczywistnić.
Jak każdy zawodowiec zaczęłam od gadżetów. Odblaskowe buty, bluza z kapturem, twarzowa czapeczka, pasek, w który mogę schować pół samochodu to był mój początek.
Dostałam wgrany na telefon program i popędziłam posapać do parku.
Wrócę jednak do początku.
Pierwszego razu nie pamiętam. Zerwałam się w niedzielny ranek po nocy spędzonej w towarzystwie margarity i zostałam pognana do lasu. Chyba ze trzy razy umarłam, z pięć razy miałam omamy ale jakoś dobrnęłam do końca pierwszego biegu.
Drugi raz był bardziej świadomy ale wcale nie łatwiejszy. Co prawda myśl o końcu nie nawiedziła mnie tym razem lecz lekko nie było.
Na trzeci raz czekałam z lekkim podnieceniem. Kiedy okazało się, ze mogę biec minutę i potem nie
oddać ducha, poczułam się dumna.
A kiedy za czwartym razem inny biegacz (na oko biegający więcej niż jedną minutę) pozdrowił mnie jak swego, postanowiłam zaplanować na wiosnę maraton.
Czwarty raz okazał się też o tyle znaczący, że odkryłam, że mam mięśnie brzucha. A właściwie, że ich nie mam bo od biegania rozbolały mnie plecy.
Mimo to było pięknie.
Nagle odkryłam, że bieganie to jest ten rodzaj aktywności, który sprawia mi frajdę.

Piątego razu nie było. Kolano odmówiło mi posłuszeństwa. Zamiast rozwijania parkowych znajomości zaczęłam wysiadywać przed gabinetem ortopedycznym. I tak jest do dziś.
O bieganiu mogę na razie zapomnieć. Żegnajcie bajeranckie buciki i aerodynamiczne bluzeczki.
Ktoś mi powiedział: ty weź kobieto dowód i sprawdź swój pesel.
Czyżby? A co to ma do rzeczy?
Za jakiś czas znów spróbuję.

Kuśtykając po kuchni i okolicy próbuję się nad sobą nie rozczulać. Mieszam w garze zupę bo czas jest sprzyjający takim rozrywkom.
Może dziś coś na ostro? I kwaśno?

















Zupa tajska ostro kwaśna

3 łodygi trawy cytrynowej*
4 liście kafiru (suszone)*
2 łyżki drobno pokrojonego imbiru
5-6 pieczarek, pokrojonych w grube plastry
4 pomidorki koktajlowe, pokrojone na ćwiartki
1 nieduża czerwona papryka
1 mała papryczka chilli lub łyżka pasty chilli (w zależności od tego jaki stopień ostrości lubicie)
1 szalotka pokrojona w piórka
1 szklanka umytych liści szpinaku
1 marchewka pokrojona w paski lub plasterki
świeża kolendra
sok z jednej limonki lub cytryny
1 litr bulionu lub rosołu
2 łyżki sosu rybnego*
1 łyżeczka jasnego sosu sojowego
1 łyżeczka cukru palmowego lub po prostu brązowego cukru*

Składników niby dużo a zupa prosta jak budowa gwoździa.
Zagotowujemy bulion. Wrzucamy do niego zmiażdżoną (np. nożem) trawę cytrynową, liście kafiru (usuńcie główny nerw bo jest twardy jak łyko) i imbir.
Gotujemy 10 minut i wyjmujemy trawę cytrynową. Do gotującego się wciąż rosołu dorzucamy pomidora, pieczarki, cebulę, paprykę i marchewkę. Wlewamy oba sosy i dodajemy pastę chilli lub pokrojone chilli. Dodajemy cukier.
Gotujemy pięć minut na małym ogniu i wrzucamy szpinak. Mieszamy. Kiedy zupa się znów zagotuje wlewamy sok z limonki lub cytryny.
Teraz mamy dwie możliwości. Ja lubię zupę raczej płynną więc na tym etapie sypię na nią kolendrę i jem.
MMŻ lubi tę zupę nieco glutowatą więc mu ją zagęszczam. Do 1/3 szklanki wody dodaję 1 łyżeczkę mąki ziemniaczanej. Mieszam i wlewam do gotującej się zupy. Jeszcze raz krótko zagotowuję i już.
Posypuję kolendrą i jemy.

Na kolano pewnie nie pomoże ale na całą resztę dolegliwości np. pogodowych jak najbardziej.
* to,co oznaczyłam gwiazdką nie jest niczym wymyślnym; wszystko można kupić w necie.




Smacznego

niedziela, 22 listopada 2015

Co się snuje po kątach czyli ciasto z musem z białej czekolady z pomarańczowymi drobinkami
























Miałam opowiedzieć o nowym sprzęcie kuchennych, który dopiero zaczyna rozwijać przede mną swoje możliwości. Niestety, do niczego sprzęt ten nie był mi dziś potrzebny, bo ciasto zrobiło się przy użyciu miksera, płyty indukcyjnej i lodówki.
Wszystko mnie w moim domu zachwyca ale możliwości jednego z pomocników kuchennych przerosły moje najśmielsze przypuszczenia.
Skoro nie mam dania wprost z niego, nie będę o nim teoretyzować. Musi poczekać.
Zupełnie nieoczekiwanie dziś będzie ciasto z gatunku: robimy przegląd resztek i kombinujemy wykwintne ciasto.
W szufladzie zasychało ciasto, którym pogardziłam tydzień temu.
Wtedy było lepkie i pachnące. Po tygodniu spędzonym w papierowej torbie wyglądało żałośnie.
Jako, że nie chciałam się dziś przemęczać (latałam wczoraj ze ścierą całe przedpołudnie by doprowadzić nasze włości do porządku choć na chwilę; posiadanie dwóch reprezentantów świata futrzastego powoduje całą masę kłaków w absolutnie wszystkich kątach), ciasto musiało być dla leniwców.
Spód już miałam, kremówka zawsze stoi w lodówce, tak na wszelki wypadek, czekolada czekała w szufladzie.
Lubię przepisy, które można realizować słuchając ożywionej dyskusji na TOK FM. Lubię kiedy komplikacje są nieobecne a perspektywy zachwycające.
Coś się rozpuszcza, coś zastyga, a jeszcze coś innego obiecująco pachnie.
Nagle, ni stąd, ni zowąd do lodówki wędruje foremka czegoś, co jeszcze niecałą godzinę temu nie było nawet w planach. Czary.
Nie zawsze ten patent się sprawdza, ale czasami opatrzność spojrzy przychylnym wzrokiem lub powieją dobre wiatry i wszystko się udaje. Kremówka ani myśli o zwarzeniu, czekolada grzecznie rozpływa się w miseczce a czas chyba pod wpływem smacznych zapachów zwalnia i zamiast pędzić, zawija się wokół nas jak ciepły kocyk.
Trzeba łapać takie momenty, bo trwają dwa mrugnięcia okiem.
W zrobieniu tego ciasta najdłużej (nie licząc chłodzenia w lodówce) trwała moja wyprawa do sklepu po pomarańcze.














Ciasto z musem z białej czekolady i pomarańczowymi drobinkami

ciasto:
średnica formy 17 cm

zmielone resztki zasuszonego brownie lub oreo z topionym masłem
czyli
około dwóch szklanek połamanych ciastek
1 łyżka z czubkiem topionego masła

Miksujemy wszystko na drobny piasek i wylepiamy nim spód formy. Wkładamy do lodówki i czekamy pół godzinki.


mus z białej czekolady:

230g białej czekolady
400 ml kremówki
otarta skórka z jednej pomarańczy
1 łyżka żelatyny

Mocno podgrzewamy 200 ml kremówki. Zdejmujemy ją z pieca i wrzucamy do niej połamaną czekoladę. Zostawiamy na trzy minuty i mieszamy czekoladę by się rozpuściła.
Żelatynę zalewamy zimną wodą (tylko tyle by przykryła żelatynę) i zostawiamy do napęcznienia.
Kiedy żelatyna napęcznieje stawiamy ją na garnku z gorącą wodą by się rozpuściła.
Gorącą, płynną żelatynę wlewamy do płynnej czekolady. Mieszamy dokładnie i schładzamy(nie w lodówce, blat kuchenny wystarczy).
Ubijamy pozostałe 200 ml kremówki i dodajemy po łyżce do wystudzonej czekolady. Dodajemy startą skórkę pomarańczową.
Mieszamy.
Masę czekoladową wylewamy na spód z ciastek i całość umieszczamy w lodówce.
Schładzamy najlepiej całą noc.
Przed podaniem dekorujemy wg uznania. Na cieście na zdjęciach jako dekoracja (jadalna) służą owoce physalis (czyli miechunki lub wiśni peruwiańskiej).





Smacznego

czwartek, 19 listopada 2015

Rzeczy stare i nowe czyli zupa jesienna z pieczonych buraków z tymiankiem i syropem z granatów

























Trochę mi wstyd, że tak zaniedbałam pisanie. Ale tylko trochę. Robiłam w międzyczasie tyle innych rzeczy, że na pisanie nie było już czasu.
Wciąż też próbuję oswoić światło w moim nowym domu. Wydawało mi się, że piękne światło poranne załatwi wszystkie moje oczekiwania. Nie wzięłam tylko pod uwagę dość istotnego faktu, że mieszaniem w garach zajmuję się raczej nie o świcie.
Mogłabym, co prawda, pokazywać wam codzienny raport poranny ale po trzech dniach umarlibyście z nudów.
Moje śniadania są do bólu banalne i opierają się w głównej mierze na serku i kiełkach.
Tak więc musiałam poobserwować swoje powierzchnie stołowe i blatowe by znaleźć odpowiednio dużo światła do zdjęć.
Na razie moje próby głęboko mnie rozczarowują ale nie porzucam nadziei.
Właśnie minął miesiąc od czasu, kiedy powiesiliśmy przysłowiowy kapelusz w nowym mieszkaniu.
Trochę się już przyzwyczaiłam choć ciągle jeszcze ćwiczę pamięć, gdzie co położyłam.
Nie będę tu tracić czasu na wyliczenie ilu przedmiotów nie mogę znaleźć do tej pory, ale wierzcie mi, byłaby tego spora walizka.
MMŻ jest chyba mniej skomplikowany ode mnie bo przyszedł, rozejrzał się, wypakował pierwsze pudło z płytami, objął w posiadanie i już był u siebie.
Ja, do nowego etapu życia mam podejście dużo mniej nonszalanckie. Muszę obwąchać, podotykać, przyjrzeć się z bliska, potem obejrzeć z daleka.
Więź mentalna z nowymi ścianami buduje się w moim przypadku powoli. Niczego nie biorę w posiadanie. Raczej krok po kroku nawiązuję przyjaźnie. Z kuchnią, nową łazienką, szafkami, widokiem za oknem. Wydeptuję nowe ścieżki i uczę się nowych zapachów. Te, które przyjechały ze starymi rzeczami zniknęły w nowych meblach.
Co gorsza, stare zdjęcia, setki książek i stada bibelotów wciąż tkwią w kartonach na strychu – Sezamie. Na nie jeszcze nie nadszedł czas.
Przywożenie kartonów przypomina grę w totolotka. Bierzemy jak leci a potem zgadujemy co przywieźliśmy. Jeszcze nie udało nam się wybrać tego kartonu, na którym nam zależało. A to się trafi pudło pełne teczek z dziecięcymi rysunkami, kiedy ja rozpaczliwie pożądałam swoich filiżanek. Lub znajdziemy karton z gramofonem. Ten z płytami niestety ciągle jest przyszłością.
Zapytacie dlaczego nie spisałam naszego dobytku. Otóż spisałam, ale zapomniałam, że komputer bywa zawodny i w kapryśności swojej odmówi posłuszeństwa i zgubi moją bazę danych.
Zapisywanie w chmurze jest bezcenne i pamiętajcie, żeby ważne dla siebie notatki zabezpieczać na wszelki wypadek. Unikniecie niespodzianek z gatunku: co może zawierać numer 165?
Rozpisałam się zupełnie na na temat.
Chciałam wam opowiedzieć o pewnym cudownym urządzeniu, które pojawiło się w mojej nowej kuchni ale jako, że już wam sporo czasu zajęłam dzisiaj, to moje zachwyty muszą poczekać.
Wrócę do nich następnym razem.
Dziś zaproszę was jeszcze do stołu i znikam, Mam nadzieję, że tym razem na krótko.

Zupa jesienią jest równie niezbędna dla zachowania równowagi psychicznej jak duża dawka słońca i pozytywne myślenie.
Dobra zupa, zresztą, pozytywne myślenie ułatwia. Wyobraźcie sobie mokre szyby, wyginające się od wiatru drzewa, koszmarne prognozy pogody. To wszystko jest tam, na zewnątrz.
Tu, w środku jesteście wy i pękata filiżanka gorącej dyniowej lub słodki talerz energetycznej buraczanej.
Co tam deszcze i wichury. Mogą nam co najwyżej...nagwizdać.


















Krem z pieczonych buraków z czosnkiem, tymiankiem i syropem z granatów

1 kg buraków (moje są czerwone ale jeśli użyjecie żółtych, to zupa będzie delikatniejsza i słodsza)
kilka ząbków czosnku (ilość zależy od gustu)
kilka gałązek tymianku
1 łyżka syropu z granatów
4 szklanki dobrego bulionu
sól
pieprz
kwaśna śmietana na koniec

Rozgrzewamy piekarnik do 175 stopni. Buraki (wybierzcie raczej średniej wielkości) myjemy i nakłuwamy widelcem w kilku miejscach. Zawijamy je w folię aluminiową razem z gałązką tymianku i wkładamy do piekarnika. Obok kładziemy nieobrane ząbki czosnku.
Pieczemy do miękkości czyli około 50 minut. Sprawdzamy miękkość buraków widelcem.
Upieczone ostrożnie wyjmujemy z folii i kiedy nieco przestygną obieramy ze skórki a czosnek z łupinek.
Podgrzewamy nieco bulion.
Obrane buraki, czosnek i szklankę bulionu i łyżkę syropu z granatów wkładamy do miksera i miksujemy na krem. Dolewamy taką ilość bulionu by uzyskać ulubioną gęstość. Doprawiamy solą i pieprzem.
Przelewamy zupę do garnka i zagotowujemy.
Wlewamy do miseczek, posypujemy listkami tymianki i dekorujemy kleksem kwaśnej śmietany.





Smacznego

sobota, 7 listopada 2015

Całkiem pozytywne jesienne śniadanie czyli grzanka z pieczonym awokado, tahini i jajkiem w koszulce
























Już zapomniałam jak to jest się nie śpieszyć.
Nie planować w nocy kolejnych kroków i nie martwić się na zapas brakiem lub nadmiarem.
Nie myślcie, że złowiłam złotą rybkę lub zaliczyłam przyspieszoną wizytę pewnego świętego w czerwonym kubraczku. Tak dobrze nie jest.
Wystarczył jeden tydzień, w którym wszystko szło jak po maśle a poziom zadowolenia i optymizmu wyskoczył w górę jak notowania Kukiza w wyborach prezydenckich.
Zaczęło się od rozkucia korytarza. Brzmi może mało zachęcająco ale gruz i ekipa dokonująca destrukcji byli obietnicą możliwości korzystania jednocześnie z czajnika i piekarnika. Prąd tajemniczą siłą jest i należy mu się specjalne traktowanie. Panowie od rozwałki byli jednocześnie zwiastunami nowej, lepszej przyszłości.
Pyłem pokryte zostały każde zakamarki dopiero co wyczyszczonego po przeprowadzce domu.
Nie narzekałam. 
Chyba w nagrodę, kiedy wylałam ostatnie wiadro zapylonej wody, do domu zawitał Mistrz od wszystkiego. I... alleluja!... kaloryfery ożyły i stało się ciepło.
Kolejnego dnia pojawił się kierownik od domofonu i nawiązałam kablowy kontakt z parterem. Koniec z bieganiem po schodach.
Następny w kolejce był spec od internetu i tu również obyło się bez niemiłych niespodzianek.
Kiedy w środę elektrownia łaskawie spojrzała na moje dokumenty i umówiła swojego fachowca, zaczęłam podejrzewać, że coś czyha za rogiem, bo tak dobrze jeszcze nie było.
A gdy w czwartek zastałam pod drzwiami faceta z dawno zamówioną sypialnią i na dodatek tenże facet wtargał ją do mieszkania, naprawdę zaczęłam się bać. Co więcej udało nam się z MMŻ tę sypialnię bez uszczerbku na małżeńskim życiu poskładać.
Po okresie spania na podłodze wróciliśmy do świata cywilizowanego człowieka i mamy łóżko.
Czy ja przypadkiem nie wyczerpałam swojego rocznego limitu szczęścia w tym tygodniu?
Cała ja. Jak się nie mam czym martwić, to się martwię, że powinnam się martwić.
Wczoraj wieczorem stwierdziłam, że jestem bezpieczna. Piątek, wieczór, za mną pasmo sukcesów.
I postanowiłam sobie dać spokój z martwieniem się.
Dzisiejszy poranek był ukoronowaniem udanego tygodnia.
Do niego pasowało nie byle jakie śniadanie.
Zjedzone spokojnie, powoli, bez planów na weekend.
Może uda mi się przyzwyczaić do tej normalności. Choć czujność zachować trzeba.



Jajko w koszulce, pieczone awokado i grzanka z tahini
(z październikowego Delicious)

2 kromki chleba
2 jajka
1 awokado
pasta sezamowa tahini
1 łyżka octu
pół łyżeczki oleju do smażenia
1 łyżka oliwy
1 łyżeczka uprażonych ziaren sezamowych
pół cytryny
sól
pieprz

Zaczynamy od jajka w koszulce.
Zagotowujemy wodę w głębokim garnku (do 3/4 wysokości garnka). Dodajemy 1 łyżkę octu. Rozbijamy jajko do miseczki. Kiedy woda się zagotuje, zmniejszamy ogień i robimy w niej wir (np. widelcem) i wlewamy delikatnie jajko. Gotujemy jajko 2 minuty. Wyjmujemy je łyżką cedzakową na ręcznik papierowy by woda ociekła (zostawiamy je na łyżce a łyżkę kładziemy na ręczniku).
Wkładamy kromki chleba do tostera. Na piecu stawiamy patelnię z odrobiną oleju. Obieramy awokado i kroimy na plastry. Kiedy patelnia jest gorąca kładziemy na niej plastry awokado i smażymy z obu stron około pół minuty. Powinno lekko się przybrązowić.
Upieczone kromki smarujemy tahini, przykrywamy upieczonymi plastrami awokado. Na górę kładziemy jajko. Posypujemy sezamem, pieprzem i solą. Polewamy oliwą i odrobiną soku z cytryny.
Podajemy.
























Nie mówcie, że to nie piękna kontynuacja tygodnia. Trzymam kciuki by dobra passa trwała. I tego wam życzę.

Smacznego