czwartek, 31 lipca 2014

Sakiewki z kurkami i mozzarellą i jak obcinałam to i owo

























To było niebezpieczne popołudnie. Niby nic wielkiego się nie działo, ale kiedy Córka zapytała: „co dziś robiłaś Mamo?”, zdałam sobie sprawę, że mam dziś za sobą kilka sytuacji na granicy ryzyka.
Mówiąc krótko zaczęło się od formowania tawuły. Tym bez zainteresowań ogrodniczych wyjaśniam, że to nie nowy rodzaj ciasta filo. Tawuła to pięknie kwitnący na biało (lub różowo) krzak.
Tym, którzy wiedzą co w trawie piszczy jestem winna wyjaśnienie. Wiem, nie powinnam tego robić w lipcu. Czas na przycinanie tawuły minął w czerwcu.
Niestety nie mogłam się zdecydować na ten kategoryczny krok wcześniej. Moje wahanie przeciągało się i przeciągało i sytuacja nie uległaby zmianie, gdyby nie rzut oka na pigwę. Pigwa to kolejny krzak, rodzący pyszne, małe i kwaśne jak ocet siedmiu złodziei jabłuszka. Zza rozrosłych gałęzi tawuły pigwa wyłaniała się jak ręka tonącego.
Wzięłam nożyce do ręki i poszłam dokonać masakry. To była krótka piłka, bo po trzecim machnięciu obcięłam kabel zasilający nożyce. To przypadek... pomyślałam. Każdemu może się zdarzyć.
Zapomniałam, że rano spektakularnie obcięłam sobie kawałek palca. To powinno było dać mi do myślenia.
Niestety, incydent z kończyną miał miejsce rano i zawinięty palec poszedł w zapomnienie.
Stałam z tym obciętym kablem i kombinowałam jak naprawić sytuację.
Jedyne, co przyszło mi do głowy to nowy kabel. Poszłam, więc, zatopiona w myślach po drugi kabel. Przekroczyłam próg garażu i...po chwili ocknęłam się siedząc na podłodze z guzem gigantem na głowie.
Tak mnie pochłonęło rozwiązywanie zagadki obcięcia kabla, że zapomniałam o zdecydowanie obniżonym wejściu. W normalnych warunkach schylam głowę automatycznie. Lata praktyki robią swoje, ale wczoraj był dzień szczególny. Walnęłam głową we framugę aż mnie rzuciło na ziemię.
Nie zacytuję moich głośnych, średnio cenzuralnych komentarzy. Po kwadransie spędzonym na rozczulaniu się nad sobą i delikatnym obmacywaniu głowy, wzięłam kolejną wiązkę kabla i ruszyłam do walki z przyrodą.
Nawet nieźle mi szło. Po pół godzinie wymachiwania nożycami nieco większymi ode mnie byłam spocona jak mysz i zmachana jak galernik (młodszemu pokoleniu pragnę uzmysłowić, że galernik to nie klient galerii).
I wtedy coś mnie ugryzło. To znaczy, wcześniej już pojawiły się zwabione moim spracowanym aromatem gnojki, lecz były w mniejszości i mało uciążliwe. To, co mnie nadgryzło teraz, było chyba rekinem lądowym lub lwem leśnym.
Zabolało jak diabli.
Po obcięciu palca i walnięciu się w głowę każda następna ujma na ciele była co najmniej niemile widziana.
Wierzgnęłam jak dzika, próbując odskoczyć od niebezpieczeństwa. I ciągle miałam włączone nożyce w rękach. Jak myślicie, jaki był tego efekt.
Szkoda gadać. Obcięłam drugi kabel. Koniec pieśni.
Tawuła wyglądała jakby ją chciało zjeść okapi. Dwa kable smętnie leżały w trawie. Ja w rozpaczy postanowiłam się na jednym z nich powiesić.
Ale niosąc ten nieszczęsny, obcięty, pomarańczowy kabel do warsztatu (tam są odpowiednie belki) przemknęło mi przez myśl, że wcale nie muszę tego robić z premedytacją. Przecież jestem w stanie sama i zupełnie przypadkiem pozbawić się życia.
To dało mi nadzieję i sprawiało, że znów miałam na co czekać.
….....................................
A wieczorem, krojąc ogórki do zaprawy przecięłam sobie drugi palec.
Potem nie pozostało mi nic innego jak mieć nadzieję, że śpiąc, nie uduszę samą siebie poduszką.

Dzisiejszy wpis jest dowodem na to, że jakoś mi się udało.

Nawet naleśniki dziś zrobiłam. Prawdą jest, że każdy dzień jest inny. Dzisiaj wszystko odbywało się jak w szwajcarskim zegarku. A takie dni jak wczorajszy, z perspektywy dnia następnego wydają się zabawne.....Do czasu aż nie spojrzę na tawułowe zgliszcza.

























Sakiewki naleśnikowe z kurkami i mozzarellą

naleśniki
na 7 naleśników

2 jajka
1,5 szklanki mleka
1 szklanka mąki
sól


nadzienie
6 łyżki usmażonych kurek
1 cukinia
1 cebula
3 ząbki czosnku
4 łyżki natki pietruszki
1 kulka mozarelli
sól
pieprz
2 łyżki oliwy do smażenia

Smażymy naleśniki.
Oddzielamy żółtka od białek. Białka ubijamy, a żółtka miksujemy z mlekiem i szczyptą soli. Dosypujemy przesianą mąkę. Mieszamy dokładnie. Na koniec delikatnie łączymy z ubitymi białkami. Wymieszane ciasto odstawiamy na bok na pół godziny. Potem smażymy 7 cienkich naleśników.

Farsz

Na patelni rozgrzewamy oliwę i smażymy cebulą pokrojoną na kostkę i drobno pokrojony czosnek. Dorzucamy przesmażone wcześniej kurki. Cukinię kroimy na wąskie paski i również dodajemy do cebuli i czosnku. Smażymy do momentu aż cukinia będzie miękka ale wciąż jędrna.
Zdejmujemy patelnię z ognia i do farszu dodajemy posiekaną natkę i pietruszki. Przyprawiamy solą i pieprzem.
Zostawiamy do wystudzenia.
Przestudzony farsz mieszamy z pokrojoną w kostkę mozarellę.

Faszerujemy naleśniki formując je na kształt sakiewek. Związujemy je zieloną cebulką (jeżeli wcześniej zalejcie je wrzątkiem, będą miękkie i uległe) lub (jak w moim przypadku) trawą cytrynową.
Nagrzewamy piekarnik do 180 stopni i wkładamy ułożone na blaszce naleśniki. Pieczemy 20 minut. W tym czasie ser się rozpuści.
Wyjmujemy sakiewki i podajemy je z sosem pomidorowym lub łyżką jogurtu greckiego.



























Smacznego i jak najmniej niefortunnych zdarzeń

wtorek, 29 lipca 2014

Makaron z małżami i chorizo czyli zupełnie nie w włoskim stylu

























Ale ten czas przeleciał! Wiadomo, wakacje!
Może nie do końca takie, jak sobie wymarzyliśmy ale ani w głowie mi narzekanie. Pogoda była...zaskakująca, okoliczności przyrody nie rozczarowujące, jedzenie absolutnie pyszne, a zakupy udane. Czyli wszystko jest na plus.
Ilość wody jaka na nas spadła w drodze powrotnej napełniłaby niejeden spory basen. Spowodowała korek gigant na drodze do Triestu i była przyczyną wielu frustracji i opóźnień w powrocie do domu.
Nie tylko my wpadliśmy na pomysł jazdy przez sobotnią Europę. Myślę, że zamknięcie w blaszanym pudełku na kilka godzin jest świetnym miernikiem stosunków panujących w stadzie. Jeżeli wychodzi się z tej próby zwycięsko, to znaczy, że już żaden kataklizm nie będzie straszny.
Jedyny minus takiej mozolnej jazdy, to potrzeba przedłużenia urlopu.
A tu koniec pieśni. Poniedziałek nadszedł bezlitosny. I cieplejszy niż te toskańskie. Czas pożegnać się rozmemłaniem i wziąć się w garść. Robota sama się nie zrobi. Im wcześniej pożegnamy wakacje, tym szybciej czas upłynie do następnych.
Nie będę opowiadać o pięknie włoskich miasteczek i niezrównanych toskańskich lodziarniach. Przynajmniej nie dzisiaj. Na to przyjdzie czas, kiedy zajmę się zdjęciami.
Na dowód, że całkowicie wróciłam do rzeczywistości zrobię dziś makaron zupełnie nie we włoskim klimacie. Raczej bliski Hiszpanii niż Italii.
To nie znaczy, że mam po dziurki w nosie pasty, mozzarelli i parmezanu. Ten moment nie nadejdzie nigdy. 
Przyczyna utworzenia tego dania była prozaiczna. Lodówka po przyjeździe zazwyczaj świeci pustkami. To, co przywieźliśmy z Włoch na razie traktowane jest jak święte relikwie więc obiad trzeba było wykreować z tego, co leżakowało w chłodzie.
Na użycie pecorino z Pienzy i prosciutto z Parmy przyjdzie czas, kiedy dopadnie nas tęsknota (czyli najpóźniej pod koniec tygodnia).
Na razie sprzątamy lodówkę.



Makaron z małżami i chorizo

garść makaronu (ulubionego)
paczka małży bez muszli (moje były zamrożone)
kawałek kiełbasy chorizo (około 5 cm)
1 papryczka peperoncino (lub pół łyżeczki suszonej)
1 cebula
2 ząbki czosnku
4 łyżki oliwy
łyżeczka posiekanych igiełek rozmarynu
sól, pieprz

Na oliwie podsmażamy pokrojone na półplasterki chorizo, dorzucamy pokrojoną w kostkę cebulę i posiekany czosnek. Dorzucamy drobno pokrojoną papryczkę (lub odrobinę suszonej).
Smażymy do zeszklenia się cebuli. Wsypujemy rozmrożone małże i posiekane igiełki rozmarynu. Mieszamy, podgrzewamy i doprawiamy solą.
Zdejmujemy z ognia.
Gotujemy makaron i przecedzony wsypujemy do garnka z sosem. Dolewamy 3-4 łyżki wody z gotowania się makaronu i mieszamy.
Doprawiamy do smaku według upodobań.
Nalewamy kieliszek zimnego prosecco i przymierzamy się do powrotu w realny świat.





Smacznego

czwartek, 24 lipca 2014

Burze, odpowiedzialność i toskańska nalewka laurowa

























Leje jak z wiadra. W powietrzu wyczuwam lekką irytację. Co to za wakacje? Dlaczego leje? Jak ja się pokażę koleżankom nie opalona?
Zawoalowane pretensje skierowane są do mnie.
Czy ja odpowiadam za pogodę?
Poniekąd tak, bo to w mojej głowie powstała myśl o wakacjach w Toskanii. Na mnie spoczywa ciężar odpowiedzialności za pogodę, a raczej jej brak. To mnie obarcza chłodna woda w basenie i marudzące dzieci. To ja muszę wziąć na swoje sumienie rozczarowane spojrzenia w bure, chmurne niebo.
Mnie te drobiazgi w postaci burz i deszczu nie przeszkadzają. Nie mam też presji zdobycia soczystej opalenizny. Basen w deszczu może być równie ekscytujący jak ten w pełnym słońcu. Wszystko jest kwestą interpretacji.
Powietrze po burzy jest tak czyste, że robienie zdjęć jest niewyobrażalną przyjemnością.
Kiedy pada można wykorzystać to, co rośnie na pobliskich krzakach. Mała wycieczka do pobliskiego marketu, zakup butelki i mocnego alkoholu i już na półce stoi zalążek nalewki, której nie zrobiłabym w kraju.
Żadne najsłoneczniejsze dni i optymistyczne prognozy nie dadzą mi możliwości robienia nalewki zielonej jak absynt.
Tutaj jej główny składnik rośnie jako basenowe zarośla. To laur czyli wawrzyn. Robiliście kiedyś laurową nalewkę?
Jeśli dostaną się w wasze ręce świeże liście laurowe, to oprócz wykorzystania ich do obłożenia mięsa, zalejcie je spirytusem i obserwujcie jak bieleją z każdym dniem.



Laurowa nalewka toskańska

15 świeżych liści laurowych
pół litra spirytusu

po dwóch miesiącach:
pół litra wody
300 g cukru ( ilość cukru jest uzależniona od waszego gustu)

Świeże liście zalewamy spirytusem i odstawiamy na 2 miesiące. Wstrząsamy butelką od czasu do czasu. Liście z każdym dniem są coraz bledsze a nalewka coraz zieleńsza.
Po dwóch miesiącach przecedzamy nalew laurowy i wyrzucamy liście.
Cukier zagotowujemy z wodą i studzimy.
Przestudzony syrop cukrowy łączymy z nalewem laurowym.
Mieszamy, zamykamy i chowamy w spiżarni. Po trzech miesiącach rozlewamy do kieliszków w celach badawczych.

Nie powiem wam jak smakuje moja nalewka, ponieważ ma dopiero 7 dni. Ta, którą próbowałam miała dwa lata i była....boska.

Moja jest naiwnie zielona i daje nadzieję na atrakcyjny produkt końcowy. I będzie moją pamiątką z burzowej, licowej Toskanii.






Pozdrawiam

środa, 23 lipca 2014

Słoneczniki, burze i toskańska prowincja

























Lipiec w Toskanii to słoneczniki. Są ich tysiące. Rosną na małych grządkach i polach po horyzont. Hektary małych słońc są widoczne w każdym miejscu Valdichiana. Kiedy wieczorem słońce się chowa lub pogoda zaczyna się psuć, słoneczniki wyglądają jak zagubione. Nie dość, że nie wystawiają buziek w kierunku słońca, to na dodatek mam wrażenie, że każdy szuka słońca na swoją rękę (a może swój listek?).
Część jest już dojrzała. Wtedy stada ptaków urządzają sobie darmowa stołówkę i widać na wielkich jak miska słonecznikach placki łysiny. Niektóre pola jeszcze nie kwitną, ale te są w mniejszości.
Jeżeli przyjedziecie za trzy tygodnie, to po słonecznikowych oceanach zostaną tylko skiby brązowej zaoranej ziemi.
Lipiec w Toskanii to burze. Gwałtowne, ulewne, głośne. Właściciel restauracji w Castiglion Fiorentino zapewniał nas, że takie burze zazwyczaj bywają w listopadzie.
Niedowiarki nie wierzące w zmianę klimatu powinny mieć do myślenia.
Na szczęście burze w Toskanii nie zapowiadają zmiany pogody na dłużej, jak to bywa u nas. Tu burza jest szybko przemijającym zjawiskiem, po którym wszystko wraca do słonecznej normy. Aż zza gór nie nadciągnie kolejna granatowa chmura.
Toskania w lipcu to jeszcze w miarę senne i spokojne miasteczka. Nie mam na myśli okrętów flagowych w postaci Sieny, Florencji czy San Gimigniano. Te nie śpią nigdy a tłumy turystów depczą średniowieczne bruki z takim samym entuzjazmem o 10 rano, jak o 18 wieczorem. Tylko rdzenni mieszkańcy o 12 zamykają okiennice, by nic z południowego skwaru nie dostało się do chłodnych wnętrz.
Miasteczka włoskie od 12 do 16 należą tylko do naiwnych, spoconych turystów. Dla Toskańczyków pora największego upału jest porą świętego spokoju, chłodnego prosecco i odpoczynku.
Senne miasteczka rządzą się podobnymi prawami, z tą różnicą, że turysta jest rzadkością. Nie przepychamy się w kościołach, bez kolejki kupujemy lody (wszędzie są pyszne) i siedząc na Piazza della Repubblica (lub G. Garibaldi czy Municipio) pijemy espresso obserwując, przemykające w cieniu koty.


























Poddajemy się rytmowi. Chłoniemy dźwięki i łowimy zapachy. Patrzymy jak słońce zagarnia różowe fragmenty kamieni by zatrzymać się w załomie, gdzie gołębie uwiły gniazdo. Spryciarze. Do tego miejsca słońce nie ma dostępu. Jest chłodno i bezpiecznie. Podobnie my, chowając się przed popołudniowym słońcem, siedzimy w kawiarni za kamiennym wyłomem w uroczym Lucignano.

Warto czasami porzucić przewodnik i pojechać, gdzie oczy poniosą. Bez planów, bez presji zaliczenia kolejnego Piero della Francesca. Zahaczyć o wystający z morza słoneczników kawałek murów, który okazuje się przepiękną średniowieczną perełką jak na przykład San Savino.





poniedziałek, 14 lipca 2014

Znowu urlop czyli lipcowa Toskania
























Nie ma mnie. Znowu.
Plany były nieco inne. Wydawało mi się, że mam cały dzień dla siebie. No, prawie cały. 
Wyjazd był zaplanowany na późne popołudnie.
Życie płata figle a w tym przypadku figla spłatał mi MMŻ. Ledwo oczy rano otwarłam, kiedy został mi przedstawiony nowy, lepszy plan.
Plan ten zakładał wyruszenie w drogę zaraz po śniadaniu,
Czyli zamiast doprowadzenia do porządku swojego owłosienia, czyli zamiast zakupu ostatnich niezbędnych drobiazgów (czytaj: czegoś przeciwsłonecznego), zamiast ugotowania obiecanego mojej Mamie curry, będzie pakowanie z obłędem w oku i lekka histeria.
Nie dość, że noc miałam nieco nieprzespaną (mam zawsze reisefieber), to zmiana planów zawsze powoduje pewien rozstrój nerwowy.
Miotałam się po domu jak zombie. Od walizki do lodówki. Od pieca (wiadomo, obiecane curry), do samochodu. Ręce mi się trzęsły jakbym chorowała na febrę a myśl o podróży doprowadzała mnie do rozpaczy.
I wiecie co mnie uspokoiło? Co zadziałało jak waleriana, relanium i technika relaksacyjna w jednym?
Gotowanie. Mimo zamętu w głowie, niespakowanych walizek i totalnej zmiany planów, postanowiłam ugotować Mamie obiecane curry. I wszystko się zmieniło.
W chwili, kiedy zaczęłam kroić imbir, obierać czosnek i dobierać przyprawy, kiedy z patelni powoli unosił się zapach kolendry i kuminu, moje nerwy zwinięte w ciasne węzły zaczęły się rozluźniać. Czułam jak spływa ze mnie napięcie, jak wszystko wskakuje na swoje miejsca. I poczułam się dobrze.
Nie miałam pojęcia, że gotowanie ma takie terapeutyczne zdolności.
Curry ugotowałam, walizki spakowałam, wygniotłam koty i pomachałam Mamie.
Po pierwszej ruszyliśmy w kierunku słonecznej Toskanii.

Dziś jest poniedziałek. Trzeci dzień na urlopie z prawdziwego zdarzenia. Po raz pierwszy od wielu lat pogoda nie jest basenowa. Burze i przechodzące ulewne deszcze spowodowały, że z większym entuzjazmem wyjeżdżamy w teren. Wczoraj była Pienza, dziś Siena.





Pozdrawiam

wtorek, 8 lipca 2014

Wybuch w kuchni czyli kawa po wietnamsku

























Ile razy można popełniać ten sam błąd? Równie dobrze mogę zapytać ile razy czytacie instrukcję przed uruchomieniem lub użyciem jakiegoś nowego ustrojstwa?
U mnie bywa różnie. Jeżeli intuicja podpowiada mi, że tym razem niebezpieczeństwo mi nie grozi, instrukcja obsługi ląduje w szufladzie z napisem: niepotrzebne zawracanie głowy.
Dziś zaparzałam kawę pod parasolem. Wcale nie z powodu deszczu czy spadających żab.
Zaparzanie odbywało się w kuchni. Reszta domowników przezornie wyszła. Zaparzanie przypominało robotę sapera. Teren wokół pieca został oczyszczony, kawiarka dokładnie dokręcona, ja założyłam gruby sweter i okulary ochronne. Dlaczego?
Trzy tygodnie temu podjęłam pierwszą próbę zaparzenia wietnamskiej kawy. Wszystko odbyło się sztampowo.
Zmieliłam kawę. Powąchałam, wsypałam, zakręciłam, postawiłam na piecu. Potem czekałam na przyjemne zapachy i znajomy bulgocik. Trochę się to przeciągało, więc wyszłam na taras popodziwiać widoki.
Na pewno każdemu znana jest sytuacja, kiedy pilnujemy gotującego się mleka. Stoimy i patrzymy a ono ani drgnie. I w chwili, gdy odwracamy wzrok, żeby np. posłać całusa ukochanemu, mleko z całą swoją mleczną wściekłością rozlewa się po piecu. Katastrofa!
W czasie kiedy napawałam się tarasową ciszą, w kuchni nastąpił kataklizm.
Wkroczyłam, zaalarmowana dramatycznymi okrzykami, w sam środek kawowego wybuchu.
Kawa była wszędzie. Na suficie, piecu, oknie, firankach, kocie, gościu, plecach mojej Mamy, komputerze MMŻ, gazetach, podłodze, kolejnym kocie. Tylko nie w kawiarce. Zapach, który się rozsnuł po całym domu był boski. Pachniało jak w kawowym niebie, niestety obraz raczej przypominał obrazy Bosha. Całą kawę diabli wzięli. Dlaczego? Czy zrobiłam coś nie tak? Używam tej kawiarki od 12 lat i nigdy nie było z nią kłopotów.
Co się wydarzyło tajemniczego, że tym razem zamiast kawy mam malowanie kuchni. Dokładnie przeczytałam wszystkie napisy na opakowaniu od kawy. Nic, kawa, jak kawa. W ziarnach. Co prawda podejrzanie błyszcząca i zniewalająco pachnąca, ale jeszcze nie słyszałam o wybuchowym dodatku aromatycznym do kawy.
Na trzy tygodnie odłożyłam kawiarkę na półkę a kawę piłam rozpuszczalną. Trzy tygodnie wytrwałam w tej mordędze, aż do dzisiaj.
Dziś powiedziałam sobie „stop”. Takiej kawy pić nie będę. Mam przepyszną kawę przywiezioną z Wietnamu. Chcę się jej napić, bez względu na konsekwencje.
Kuchnia ciągle jeszcze nie pomalowana po ostatnim wybuchu, czas zrobić kolejną próbę.
I wszystko odbyło się jak poprzednio. Mielenie, wsypywanie, zakręcanie, stawianie na piecu.
Lecz tym razem cała rodzina ewakuowała się na taras. Zostałam ja, kawiarka i parasol. Stanęłam w bezpiecznej odległości, zasłonięta parasolem jak tarczą i obserwowałam piec.
Przez dłuższy czas nic się nie działo, panowała cisza. A potem nastąpiło głośnie „puk” i całą kawę z impetem wypluło na ścianę, piec i parasol. Na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach i zwierzętach.
Stałam oniemiała i przyglądałam się nieszczęściu.
A w chwilę później siedziałam w necie szukając przyczyny mojej klęski. Pierwsze hasło rozwiązało zagadkę. Kawa moja nie wymagała ciśnieniowego zaparzania. Wystarczyła jej zwykła zaparzarka, typu kawa, sitko, wrzątek. Proste? Proste!
Szkoda, że dwa razy musiałam dostać po łapach, żeby wyciągnąć wnioski.
Grzech pychy się kłania. Wydawało mi się, że skoro wypiłam w życiu pokaźne poletko kawy, to wiem o jej zaparzaniu wszystko. I dostałam nauczkę. Moją pokutą będzie malowanie kuchni.
Nie jest to wpis edukacyjny. Nikogo nie mam zamiaru namawiać do dogłębnego studiowania instrukcji.
Ale, zanim weźmiecie się za coś nowego, poświęćcie chwilę na zaznajomienie się z tematem. A nuż okaże się, że unikniecie w ten sposób niebezpiecznych niespodzianek.

A przy okazji kawy wietnamskiej. Pije się ją ze słodkim mlekiem i kostkami lodu.
Fale upałów naciągają więc przepis będzie jak znalazł.





















Na jedną szklankę kawy po wietnamsku:

2 łyżki zgęszczonego mleka
1 porcja kawy (najlepiej wietnamskiej) ; zaparzałam ją z pomocą filtrów do kawy ale są do kupienia zaparzarki do kawy
parę kostek lodu (latem)

Kawę wietnamską najlepiej zmielić w ręcznym młynku. Jej ziarna wyglądają jak małe czarne oliwki. Są intensywnie czarne, błyszczące i lekkie. Wyglądają jakby je nadmuchano. I pachną zniewalająco. Niestety nic nie wiem o wietnamskim procesie palenia kawy. Nie wiem więc czy to, że sprawiają wrażenie klejących, jest efektem jej palenia czy taki kupiłam gatunek kawy.
W każdym razie kawa jest pyszna.

Na dno szklanki wlewamy mleko. Wlewamy zaparzoną kawę i dorzucamy ewentualnie kostki lodu.





Smacznego

sobota, 5 lipca 2014

Leśne ciasto jogurtowe czyli smaczne zaskoczenie

























Nie przepadam za ciastami ucieranymi. Dlatego nie kuszą mnie muffiny czy inne babeczki.
Może dlatego, że w moim rodzinnym domu na niedzielę zazwyczaj piekło się babkę. Uważałam ją rodzaj bułki i za żadne skarby nie udało mi się jej polubić.
Czasami po namowach piekę keksa z bakaliami lub w sezonie owocowym ciasto jogurtowe z jagodami lub wiśniami.
W zeszłym tygodniu upiekłam blachę gigant na urodziny MMŻ. Pojechała ta blacha z MMŻ do pracy i pojęcia nie miałam czy komuś smakowała. Trzeba pamiętać, że tydzień temu moje zaziębienie było w szczytowej formie i rzuciło mi się nawet na oczy.
Wielka blacha pięknie wyglądającego ciasta z jagodami nie dawała mi spokoju. Na nadchodzący weekend musiałam upiec taką samą (może tylko nieco mniejszą).
Efektem jestem mile zaskoczona. Pamięć ludzka płata jednak figle.
To pierwsze jogurtowe ciasto w tym sezonie. Zazwyczaj piekę je raz lub dwa razy latem i rzadko kiedy próbuję. Dzielę tym ciastem całe otoczenie. Tym razem spróbowałam jeszcze ciepłego. I było pyszne. Tak pyszne, że ukroiłam sobie kolejny kawałek.
W przyrodzie nic nie jest stałe. Nawet upodobania do deserów.
















































Leśne ciasto jogurtowe
(forma 21 cm na 28 cm)

1 szklanka mąki
1 łyżeczka sody
1 jajko
ćwierć szklanki oleju słonecznikowego
350 g jogurtu greckiego
pół szklanki drobnego cukru
otarta skórka z jednej cytryny
sok z połowy cytryny
oraz
1 szklanka malin
1 szklanka jagód

W misce mieszamy olej, cukier i sok z cytryny ze skórką. Dodajemy jajko i jogurt. Mieszamy. Mąkę przesiewamy z sodą przez sito i sypiemy do miski z olejem i całą resztą. Mieszamy.

Formę wykładamy papierem do pieczenia. Wykładamy ciasto do blaszki (jest dość gęste, ale dzięki temu owoce się w nim nie utopią).
Piec rozgrzewamy do 170 stopni. Pieczemy ciasto godzinę. Sprawdzamy patyczkiem czy nie jest mokre w środku i zostawiamy w piekarniku do wystygnięcia, przy uchylonych drzwiczkach.


Przed podaniem możemy posypać ciasto cukrem pudrem lub podać z łyżką jogurtu greckiego zmieszanego z miodem.


Smacznych zaskoczeń

piątek, 4 lipca 2014

A może coś z porzeczek? Lemoniada z różą i nalewka z trawą cytrynową




















Cieszycie się?
Założę się, że tak. Ci, którzy zaczęli urlopy cieszą się najbardziej. Nadciąga to, na co wszyscy czekali od długich chłodnych i deszczowych tygodni. Upały!
Pora wyjąć sandałki i kremy z filtrem.
Porzućmy zupy i faszerowane kurczaki. Jedynie chłodniki niech mają swoją rację bytu. Kurczak tylko w sałatce. Najlepiej w takiej, którą można zabrać za miasto. A do butelki wlejmy coś pysznego do picia. W pięknym koralowym kolorze i pachnące różami.
Wczoraj katowałam was czytaniem, dzisiaj napoję was czym pysznym.
Wszystko można przygotować wcześniej pod warunkiem zaopatrzenia się w porzeczki.























lemoniada porzeczkowa

kilogram czerwonych porzeczek (w szypułkach)
1, 5 litra wody (lub butelka wina musującego
2 łyżki wody różanej
pół szklanki cukru

Gotujemy kompot porzeczkowy. Studzimy go a potem przecedzamy przez sitko. W dużym dzbanku mieszamy kompot porzeczkowy z wodą gazowaną (ile kto chce) i 2 łyżkami wody różanej.
W wersji dla dorosłych wodę mineralną zastępujemy butelką dobrze schłodzonego wina musującego. Przelewamy do szklanek i dekorujemy owocami porzeczki.
Zapalamy lampiony w ogrodzie i zaczynamy pierwszy upalny weekend w tym roku.























Jeżeli porzeczek będziecie mieli więcej niż potrzeba do lemoniady, zróbcie nalewkę porzeczkową z trawą cytrynową.























nalewka porzeczkowa z trawą cytrynową

pół litra wódki
1 szklanka spirytusu
1 kilogram porzeczek
2 łodygi trawy cytrynowej

po miesiącu:
pół kilograma cukru (lub mniej)

Zmieszajcie wódkę ze spirytusem i zalejcie odszypułkowane porzeczki.
2 sztuki trawy cytrynowej potnijcie na kawałki i zgniećcie grube końcówki. Dodajcie ją do porzeczek i wódki. Zamknijcie w słoiku i odstawcie na parapet na miesiąc. Potrząsajcie słoikiem co jakiś czas. Po miesiącu odcedźcie porzeczki i zasypcie je pół kilogramem cukru. Odlany nalew porzeczkowy wlejcie do butelki i schowajcie w ciemnym miejscu. Za miesiąc do niego wrócimy. Znów zakręćcie słoik i zostawcie w spokoju na miesiąc (nie zapominając o potrząsaniu).
Po kolejnym miesiącu cukier powinien się całkowicie rozpuścić. Przecedzamy porzeczki przez gęste sito.
Łączymy nalew porzeczkowy (sprzed miesiąca, schowany w ciemnym miejscu) ze słodkim syropem porzeczkowym. Jeszcze raz przecedzamy np. przez gazę i rozlewamy do butelek.
Zapominamy o likierze do Bożego Narodzenia. A potem z radością cieszymy się jego ognistym kolorem i.....mocą (?).



Życzę wszystkim absolutnie idealnego weekendu

czwartek, 3 lipca 2014

Próba wytrzymałości i moja Szkocja




















napis na podkładce w restauracji Loch Fyne

Nie ma pewniejszego sposobu na zniechęcenie gości do kolejnej wizyty jak zaproponowanie im ze słodkim uśmiechem obejrzenia zdjęć z wakacji. Kogo interesują widoczki mostu na setnej drodze lub umazane lodami buzie pociech? Ile można udawać zachwyt na piętnastą wieżą kościelną i kolejnym tonącym we mgle wzgórzem?
Takie wieczory powakacyjnych wspomnień to zmora, która może ochłodzić stosunki przyjacielskie na długi czas. Najlepiej omijać towarzyskie zaproszenia po wakacjach, bo na mur beton nie ominie nas wyrażanie zachwytu nad albumem rodzinnym. Cudzym!
Nie mówcie, że nie nudzicie się jak mopsy w czasie, kiedy zachwyceni turyści chwalą się swoim podbojem świata. A najgorsze jest to, że każdy z nas ma w sobie tę potrzebę pokazaniu światu swoich pamiątek.
„O! Popatrz, tu Ziuta z osiołkiem”
„A tam osiołek, ale już bez Ziuty”
„Tutaj widać jeszcze kawałek ogonka osiołka. Bo resztę zasłoniła Ziuta”.

Czarujące, prawda? I robimy to wszyscy. Nie spotkałam jeszcze nikogo, kto nie pałałby żądzą pokazania gościom swoich zdjęć spod piramid, znad jezior, pod wieżą w Paryżu czy Gliwicach.

Czemu robimy innym to, czego sami panicznie nie znosimy.
Najbardziej lubię ten moment, kiedy gospodarze po obłaskawieniu naiwnych gości ciastem lub kolacją, z niewinnym uśmiechem przechodzą do rzeczy: a chcielibyście zobaczyć nasze fotki z wakacji? Bo byliśmy..  ..i tu następuje wyliczanka gdzie byli i co widzieli.
Goście złapani w zgrabnie zastawioną pułapkę, z brzuchami pełnymi smakołyków i z rosnącą potrzebą odwdzięczenia się, milcząco kiwają głowami.
Porzućcie wszelką nadzieję, wy którzy tu wchodzicie. Ten napis powinien widnieć na każdych drzwiach po urlopie. Sceny rzezi wspomnieniowej odbywają się w większości domów.
Nawet rodzina zmuszona do fotograficznego pokazu wspomnień próbuje znaleźć sensowne usprawiedliwienie. Dzieci nagle mają zadanie domowe do zrobienia a małżonek (jeżeli jeszcze nie zasnął), to gorączkowo zastanawia się jak tu się wymigać z tego nudnego rytuału i zerknąć w gazetę.

Zdjęcia z wakacji cieszą tylko fotografa. Tylko on wie gdzie i w jakich okolicznościach zostały zrobione i pod iloma kątami ustawiał aparat, żeby fotografowany obiekt pojawił się później na towarzyskim wieczorze w pełnej krasie. Tylko on widział, że w tym samym czasie, 2 metry dalej z lasu wyszedł grizzly i zatańczył polkę. Fotograf oglądając zdjęcia widzi ich kontekst. To, co działo się przedtem i co nastąpiło potem. Oglądający zdjęcia widzi fragment większej całości. A całość jest mu nieznana. Nic dziwnego, że może czuć się znudzony.
Zaznaczam przy tym, że mówię tu o zdjęciach z wakacji. Nie mam na myśli fotografii przez duże F.
Rozmyślam o tych milionach zdjęć, które robimy wszyscy co roku, wyjeżdżając na upragniony urlop.

Moja ostatnia wycieczka do Szkocji była przeżyciem absolutnie estetycznym. I wydawało mi się, że chociaż spróbuję oddać w zdjęciach ten zachwyt, którego sama doświadczałam. Potem się zastanowiłam i sama sobie zadałam pytanie czy urządzenie pokazu, abstrakcyjnych dla większości zdjęć, ma sens.
I doszłam do odkrywczego wniosku. Przecież wszyscy robimy zdjęcia na wakacjach po to, żeby je komuś pokazać. Nieważne czy są dobre, czy nie. Bez znaczenia jest sprzęt i okoliczności. Najważniejsza jest możliwość oddania komuś cząstki tej magii, której sami doświadczyliśmy. Przecież ta usmarowana lodami buzia musiała przykuć naszą uwagę. Pięćdziesiąta kościelna wieża na pewno w momencie robienia zdjęcia była dla nas wyjątkowa. I tymi wyjątkowymi chwilami chcemy się dzielić pokazując gościom swoje zdjęcia.
Na pocieszenie wam powiem, że potem zawsze nadchodzi czas rewanżu. To oni przychodzą do nas i wtedy nie mają wyjścia. Pułapka się zatrzaskuje, laptop jest włączany i 999 obrazków z wakacji w Łebie czeka na obejrzenie. Zemsta jest słodka.

Jeżeli nie znudziłam was jeszcze gadaniem, to jest szansa, że dotrwacie przynajmniej do pierwszego szkockiego wspomnienia. Potem możecie uciąć sobie drzemkę, albo poszukać innego bloga.

Pokażę wam Szkocję moimi oczami.






















































































































































































































Tyle na dziś, bo sama się nieco zmęczyłam. Komu mało, może mnie odwiedzić. Mam bardzo wygodną kanapę.