Lipiec w Toskanii to słoneczniki. Są
ich tysiące. Rosną na małych grządkach i polach po horyzont.
Hektary małych słońc są widoczne w każdym miejscu Valdichiana.
Kiedy wieczorem słońce się chowa lub pogoda zaczyna się psuć,
słoneczniki wyglądają jak zagubione. Nie dość, że nie
wystawiają buziek w kierunku słońca, to na dodatek mam wrażenie,
że każdy szuka słońca na swoją rękę (a może swój listek?).
Część jest już dojrzała. Wtedy
stada ptaków urządzają sobie darmowa stołówkę i widać na
wielkich jak miska słonecznikach placki łysiny. Niektóre pola
jeszcze nie kwitną, ale te są w mniejszości.
Jeżeli przyjedziecie za trzy tygodnie,
to po słonecznikowych oceanach zostaną tylko skiby brązowej
zaoranej ziemi.
Lipiec w Toskanii to burze. Gwałtowne,
ulewne, głośne. Właściciel restauracji w Castiglion Fiorentino
zapewniał nas, że takie burze zazwyczaj bywają w listopadzie.
Niedowiarki nie wierzące w zmianę
klimatu powinny mieć do myślenia.
Na szczęście burze w Toskanii nie
zapowiadają zmiany pogody na dłużej, jak to bywa u nas. Tu burza
jest szybko przemijającym zjawiskiem, po którym wszystko wraca do
słonecznej normy. Aż zza gór nie nadciągnie kolejna granatowa
chmura.
Toskania w lipcu to jeszcze w miarę
senne i spokojne miasteczka. Nie mam na myśli okrętów flagowych w
postaci Sieny, Florencji czy San Gimigniano. Te nie śpią nigdy a
tłumy turystów depczą średniowieczne bruki z takim samym
entuzjazmem o 10 rano, jak o 18 wieczorem. Tylko rdzenni mieszkańcy
o 12 zamykają okiennice, by nic z południowego skwaru nie dostało
się do chłodnych wnętrz.
Miasteczka włoskie od 12 do 16 należą
tylko do naiwnych, spoconych turystów. Dla Toskańczyków pora
największego upału jest porą świętego spokoju, chłodnego
prosecco i odpoczynku.
Senne miasteczka rządzą się
podobnymi prawami, z tą różnicą, że turysta jest rzadkością.
Nie przepychamy się w kościołach, bez kolejki kupujemy lody
(wszędzie są pyszne) i siedząc na Piazza della Repubblica (lub G.
Garibaldi czy Municipio) pijemy espresso obserwując, przemykające
w cieniu koty.
Poddajemy się rytmowi. Chłoniemy
dźwięki i łowimy zapachy. Patrzymy jak słońce zagarnia różowe
fragmenty kamieni by zatrzymać się w załomie, gdzie gołębie uwiły
gniazdo. Spryciarze. Do tego miejsca słońce nie ma dostępu. Jest
chłodno i bezpiecznie. Podobnie my, chowając się przed
popołudniowym słońcem, siedzimy w kawiarni za kamiennym wyłomem w
uroczym Lucignano.
Warto czasami porzucić przewodnik i
pojechać, gdzie oczy poniosą. Bez planów, bez presji zaliczenia
kolejnego Piero della Francesca. Zahaczyć o wystający z morza
słoneczników kawałek murów, który okazuje się przepiękną
średniowieczną perełką jak na przykład San Savino.
Dziękuję za wspaniały post i piękne widoki, dziękuję za Toskanie...za to,że mogłam być tam chociaż przez chwilkę.Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńAle piękne widoki! My niestety nie załapaliśmy się na słoneczniki, choć też było malowniczo. A co to za miejscowość z tymi schodami na kształt półokregu? A propo ich czasu wolnego, to raz nam Włoch prowadzący knajpę notowaną w przewodnikach Michellin zamknął drzwi przed nosem o 12, czyli jeszcze w porze lunchu jak teoretycznie miał otwarte (było to w Massa Marritima). Widocznie miał inne plany :) A tam turyści :D
OdpowiedzUsuńDla Włochów popołudnie to czas święty i czasami mam wrażenie, że nic w świecie nie byłoby w stanie oderwać ich od leniuchowania. Nawet im tego zazdroszczę;))
OdpowiedzUsuńA ta miejscowość to maleńkie Lucignano. Pozdrawiam bardzo:))