środa, 23 lipca 2014

Słoneczniki, burze i toskańska prowincja

























Lipiec w Toskanii to słoneczniki. Są ich tysiące. Rosną na małych grządkach i polach po horyzont. Hektary małych słońc są widoczne w każdym miejscu Valdichiana. Kiedy wieczorem słońce się chowa lub pogoda zaczyna się psuć, słoneczniki wyglądają jak zagubione. Nie dość, że nie wystawiają buziek w kierunku słońca, to na dodatek mam wrażenie, że każdy szuka słońca na swoją rękę (a może swój listek?).
Część jest już dojrzała. Wtedy stada ptaków urządzają sobie darmowa stołówkę i widać na wielkich jak miska słonecznikach placki łysiny. Niektóre pola jeszcze nie kwitną, ale te są w mniejszości.
Jeżeli przyjedziecie za trzy tygodnie, to po słonecznikowych oceanach zostaną tylko skiby brązowej zaoranej ziemi.
Lipiec w Toskanii to burze. Gwałtowne, ulewne, głośne. Właściciel restauracji w Castiglion Fiorentino zapewniał nas, że takie burze zazwyczaj bywają w listopadzie.
Niedowiarki nie wierzące w zmianę klimatu powinny mieć do myślenia.
Na szczęście burze w Toskanii nie zapowiadają zmiany pogody na dłużej, jak to bywa u nas. Tu burza jest szybko przemijającym zjawiskiem, po którym wszystko wraca do słonecznej normy. Aż zza gór nie nadciągnie kolejna granatowa chmura.
Toskania w lipcu to jeszcze w miarę senne i spokojne miasteczka. Nie mam na myśli okrętów flagowych w postaci Sieny, Florencji czy San Gimigniano. Te nie śpią nigdy a tłumy turystów depczą średniowieczne bruki z takim samym entuzjazmem o 10 rano, jak o 18 wieczorem. Tylko rdzenni mieszkańcy o 12 zamykają okiennice, by nic z południowego skwaru nie dostało się do chłodnych wnętrz.
Miasteczka włoskie od 12 do 16 należą tylko do naiwnych, spoconych turystów. Dla Toskańczyków pora największego upału jest porą świętego spokoju, chłodnego prosecco i odpoczynku.
Senne miasteczka rządzą się podobnymi prawami, z tą różnicą, że turysta jest rzadkością. Nie przepychamy się w kościołach, bez kolejki kupujemy lody (wszędzie są pyszne) i siedząc na Piazza della Repubblica (lub G. Garibaldi czy Municipio) pijemy espresso obserwując, przemykające w cieniu koty.


























Poddajemy się rytmowi. Chłoniemy dźwięki i łowimy zapachy. Patrzymy jak słońce zagarnia różowe fragmenty kamieni by zatrzymać się w załomie, gdzie gołębie uwiły gniazdo. Spryciarze. Do tego miejsca słońce nie ma dostępu. Jest chłodno i bezpiecznie. Podobnie my, chowając się przed popołudniowym słońcem, siedzimy w kawiarni za kamiennym wyłomem w uroczym Lucignano.

Warto czasami porzucić przewodnik i pojechać, gdzie oczy poniosą. Bez planów, bez presji zaliczenia kolejnego Piero della Francesca. Zahaczyć o wystający z morza słoneczników kawałek murów, który okazuje się przepiękną średniowieczną perełką jak na przykład San Savino.





3 komentarze:

  1. Dziękuję za wspaniały post i piękne widoki, dziękuję za Toskanie...za to,że mogłam być tam chociaż przez chwilkę.Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale piękne widoki! My niestety nie załapaliśmy się na słoneczniki, choć też było malowniczo. A co to za miejscowość z tymi schodami na kształt półokregu? A propo ich czasu wolnego, to raz nam Włoch prowadzący knajpę notowaną w przewodnikach Michellin zamknął drzwi przed nosem o 12, czyli jeszcze w porze lunchu jak teoretycznie miał otwarte (było to w Massa Marritima). Widocznie miał inne plany :) A tam turyści :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Dla Włochów popołudnie to czas święty i czasami mam wrażenie, że nic w świecie nie byłoby w stanie oderwać ich od leniuchowania. Nawet im tego zazdroszczę;))

    A ta miejscowość to maleńkie Lucignano. Pozdrawiam bardzo:))

    OdpowiedzUsuń